Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pokój w sanatorjum, zadzwonili do mieszkania Skrzeżetowicza, otworzył im sam gospodarz. Był smutny i zatroskany. Owsiane jego wąsy zwisały w dół. Ujrzawszy panią Polutę, ucieszył się niepomiernie.
— Nasza pani przyszła, — powiedział, całując ją w rękę, — dzięki Bogu. Zaraz pani zrobi porządek.
— Zdawało mi się, że nie będzie pan sobie życzył mojej interwencji, — odparła pani Poluta z urazą.
— Uchowaj Boże, wzdychałem do interwencji pani. Ale, jak to mówią: nie pchaj palca między drzwi. Gdzież ja mogę w takich sprawach... Joachim nie darowałby mi. A ja patrzeć na to nie mogłem. Muszę na niego oczy podnosić, muszę mieć wysokiem moje ukochanie. On mnie prowadzi tutaj na ziemi. I złamał kostur przewodnika, i podarł na strzępy płaszcz wodza...
Skrzeżetowicz płakał gorzkiemi łzami. Zresztą czuć od niego było alkoholem. Widocznie uczestniczył w libacji Wasilewicza.
Za zamkniętemi drzwiami rozległo się spazmatyczne łkanie.
Pani Poluta zadrżała, poznawszy głos.
— Co tu u was się dzieje? — zapytała.
— Rozstajemy się z wiarą katolicką. Zaraz ma przyjść panna Antonina i zawieźć nas do popa. Bierzemy z nią ślub.
— I pan także?
— To jest Joachim, a ja w roli świadka. A z Białorusinami — koniec. Krzewimy kulturę zachodnią. Odżegnaliśmy się od zgniłego wschodu. Tem ciężej rozstać się z Madonną. I kłaniać się bizantyńskim ikonom.
Płakał obficie, ocierając łzy rękawem, przez reminiscencję z dzieciństwa.