Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

terji i znowu wyzwoliło się ukryte w niej anielstwo?
Położyła się krzyżem na ziemi. Wszystka cielesność w niej zamarła, roztopiła się w jasnej mgle, która otoczyła ją zewsząd. Była nieważka i pomimo cierpienia — szczęśliwa.
Natężała wolę. Zabijała w sobie po kolei wady i grzechy powszednie. Oczyszczała się, jak przed Komunją w sakramencie pokuty.
Wysilenie rosło w niej, potężniało, stawało się stalową dźwignią. Przywoływała poruszenia z góry. I czuła, jak prąd niewidzialny zlał się z jej wolą i przez nią jak przez przewodnik trącił odrętwiałą duszę chorego.
Wołała z głębi duszy. Powtarzała wszystkie znane modlitwy. Wyrastały w niej nagle antyfony i hymny poetyczne, niezrozumiale piękne, jak kwiaty nieznane na grzędach zachwaszczonych. Biła natrętną, monotonną prośbą o stopnie ołtarza, który widziała przed sobą w wyobraźni. Był to ołtarz biały, zarzucony różami i biały stał na nim Chrystus.
Nagle przerwała monotonję błagań. Zanurzyła się w adoracji, jak w olśniewającem promieniowaniu. Rzucała apostrofy chwalby, zachwytu, miłości jak kwiaty w stos, rosnący bez końca, zasypujący stopnie ołtarza, na którym zwidywał się jej Pan. Mówiła do Niego wpatrzona w Oblicze, jako słońce.
— Bądź pochwalony, bądź pochwalony... Ty sam dasz, jeśli zechcesz... Bądź pochwalony Przecudny, Niewymowny, Jasności i Siło, Miłości bez granic, bez zastrzeżeń... Kocham Ciebie, jako zdołam, kocham... kocham...