Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Samochód zatrzymał się przed sanatorjum. Portjer pomógł wprowadzić Wasilewicza. Byli w pokoju z białemi meblami. Za oknem okrąglił się zielony wierzchołek kasztanu.
Posługacz pomógł położyć do łóżka nieprzytomnego Wasilewicza. Zasnął ciężkim, pijackim snem.
Pani Poluta siedziała nad mężem. W jego twarzy pomiętej i napiętnowanej namiętnością, w żałosnem skrzywieniu ust była wypisana potworna historja dusz powojennych.
Ale w tej istocie, w której dusza została utopiona w zmysłach, dusza ta żyła i strasznie męczyła się w okowach. Chciała się wyrwać i nie mogła. Nie miała energji, by natężyć wolę i niski popęd do perwersyjnej rozkoszy przezwyciężyć.
Wasilewicz zaczął się rzucać w delirium tremens. Szarpał się i bił głową o niklowe pręty łóżka.
Pani Poluta z siłą nadprzyrodzoną, przytrzymywała go na łóżku, aż słabł i znowu zapadał w sen lub odrętwienie.
Przyszedł lekarz, niosąc środki przeciwalkoholiczne.
— Pani się tu zmęczy — powiedział uprzejmie, — proszę ustąpić swego miejsca naszemu personelowi. Oni umieją obchodzić się z takimi chorymi.
— Panie doktorze, wolę z nim zostać. Możeby do tego nie doszło, gdybym nie ustępowała miejsca przy nim nikomu.
— Jak pani sobie życzy, — odparł lekarz, spoglądając na nią z sympatją, — troskliwość o męża należy, w każdym razie, do rzadkich zjawisk w naszem społeczeństwie.
Pani Poluta została sama. Jak przywołać pomoc, by ta dusza zesłabła i chora wyszła z ucisku ma-