Trędowata/Tom I/XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Trędowata
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Dziennika Poznańskiego
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXV.

Wszystkie pawilony wystawy brzmiały życiem.
Mijały się z sobą rozmaite światy, różne sfery jedną pchane myślą: obejrzenia co najciekawsze. Ścierały się dysputy, największe tłumy dążyły na główny plac do rotundy drobnego przemysłu, ubranej w wieńce i chorągiewki, a przy wejściu w cieplarniane rośliny. Tam panowała zupełna rzeczpospolita. W dziale wyrobów wełnianych i hafciarskich aż mieniło się od jasnych sukien kobiecych. Płeć piękna otaczała gromadnie drewniane lalki, na których pozawieszano trofea jednego z pierwszych magazynów strojów damskich. W jakimś kącie, przyjezdny kupiec sprzedawał jaskrawe hafty wschodnie. Tam znowu piętrzyły się koszyki, koszyczki, bombonierki z gładkiej i malowanej słomy. Dział stolarski miał kilka pysznych okazów, ozdobionych wypalaniem i ręczną malaturą.
Wszędzie gwar, huk ludzkiej fali, tysiące krzyżujących się rozmów. Często zwiększały hałas próbne pasaże na licznie tu wystawionych fortepianach. To amatorzy, próbując instrumentów, wygrywali przygodne marsze ku uciesze tłumów. Tam znowu brzęczy pianola, lub cicho piszczą skrzypce. Szum, zamieszanie, istna wieża Babel.
W innych działach ciszej. Pawilon pszczelarski w kształcie ula, pawilon rybołóstwa, kwiaciarstwa i jedwabnictwa, wszystkie rojne i gwarne, ale z cechą wyłączną. Tam dążyło więcej starszych pań, gospodyń wiejskich. W dziale drobiu, ponad głosy ludzkie, wzbijały się liczne gęgania, gdakania, wrzaski perliczek, przeciągłe krzyki pawi, przy akompanjamencie trzepotania skrzydeł. Z dalszych klatek dochodziły monotonne, poważne chrapania i piskliwe głosiki trzody chlewnej. W pewnem oddaleniu, widne z daleka, piętrzyły się kolorowe maszyny krajowych fabryk. Głuchy turkot potężnych motorów ściągnął specjalistów: płynęły tam przeważnie męskie kapelusze, rozmowy prowadzono cichsze, fachowe, jakby te olbrzymie machiny i ruch pasów przytłaczał ludzi mimowoli.
Tam, pomiędzy innymi, szedł Waldemar Michorowski, prowadząc panny, którym objaśniał poszczególne działy. Panna Rita, Stefcia i Lucia niosły wiązanki kwiatów, ofiarowane przez ordynata w dziale kwiaciarskim. Stefcia dostała pęk żółtych złocieni.
Weszły i zatrzymały się oszołomione ogromem jakiejś potęgi. Ogromne lokomobile i motory przykuwały wzrok do siebie. Wszystko było w ruchu choć szybkim, jednak z tą charakterystyczną ciszą dobrego mechanizmu. Stefcia i Rita nie prędko wyszły z pod furkających pasów: obie lubiły ten rodzaj wytwórczości ludzkiej, ogarniało je wrażenie siły. Machiny imponowały jakby żywe jakieś twory. Waldemar objaśniał.
Mówił dobrze, ściśle i ze znajomością rzeczy. Dysputował trochę z Trestką i ze specjalistą firmowym. Pokazywał, jakich systemów machiny ma w Głębowiczach. Stefcia była zachwycona, ale Lucia zaczęła nudzić:
— Chodźmy już stąd. Ciągle mi się zdaje, że mi jaki pas zleci na głowę i że rozedrę suknie o te żelastwa.
Przeszli do działu powozów i uprzęży. Luci tu się więcej podobało.
— Waldy, kup do Słodkowic karetę — zawołała.
— Do Słodkowic? Przecież są dwie.
— Tak, ale twoje, a ja chcę żeby mama miała swoją.
— Ma swoje lando i powóz. Jak będziesz wychodziła za mąż, to ci karetę angielską zafunduję.
— Taką, jak w Głębowiczach?
— Taką samą.
Stefcia i panna Rita oglądały damskie siodła. Jedno podobało się najwięcej: całe z jasnego zamszu, uzdeczki, naczolniki i pejcz nabijane srebrem, czaprak z błękitnego aksamitu, z wyhaftowanym srebrnym szlakiem.
Panna Rita spytała o cenę. Była bardzo wygórowana, ale Waldemar osądził przeciwnie i siodło kupił.
— Czy to dla przyszłej ordynatowej? — spytała Rita — bo ma pan pyszne siodła damskie w Głębowiczach...
— To przeznaczam do Słodkowic.
— Dla kogo?
— Dla panny Stefanji.
— Ależ ja prawie nie umiem jeździć! — broniła się Stefcia.
— Będziemy się uczyli.
Rita zaśmiała się nerwowo.
— Pan jest dziś un vrai chevalier de la générosité! Ofiarował pan Luci karetę, pannie Stefanji siodło, niechże pan i o mnie raczy pamiętać. Polecam się łaskawym względom.
— Dla pani wolę zaraz coś ofiarować — odpowiedział zaatakowany wesoło.
— Ciekawam!
Ordynat odszedł w inną stronę i po chwili wrócił z piękną pejczą wytwornej roboty, z rączką oplecioną srebrnym drutem.
— Służę pani — rzekł, oddając ją z ukłonem pannie Ricie.
— Dziękuję! Czy to na pana?
— Ha! jeśli zawinię względem pani.
— Zawinił pan, ale, niestety, prawo kary nie należy do mnie.
Obeszli jeszcze kilka ciekawych działów. Byli w psiarni głębowickiej, obsługiwanej przez rój psiarczyków w ciemno-żółtych kurtkach, w palonych butach i pasach. Na głowach mieli płaskie brązowe czapeczki. Panował tam skowyt, harkot, piskliwe ujadanie szczeniąt i móc głosów, po których znawcy odróżniają gatunki. Odznaczały się pięknością jamniki, psy gończe i charty. Wielki dog ordynata, Pandur, chodził swobodnie w ozdobnej, oksydowanem srebrem okutej obroży. Gdy weszła Stefcia, pies pobiegł w lwich skokach i poufale wsparł się na niej potężnemi łapami.
— Jak on panią poznał — szepnął wzruszony tą sceną Waldemar.
— O! bo my jesteśmy w przyjaźni!
— Chodźmy do koni! — zawołała panna Rita.
W stajniach spotkali znajomych panów. Konie ordynata miały powodzenie. Przed stajnią starszy stajenny trzymał za uzdę Apolla, otoczonego gromadką znawców. Objaśnienia dawał główny koniuszy głębowicki z pomocą kilku masztalerzy, inni panowie oglądali klacze, przeprowadzane przez stajennych w ciemno-ponsowych kurtkach i białych pantalonach; ci mieli czarne buty z nakolennikami, wysokie kaszkiety ze złotym lampasem i mitrą nad paskiem. Dalej stały konie panny Rity, a wśród nich główną uwagę zwracał rosły folblut anglik Buckingham. Rita mówiła, że na tego konia liczy najwięcej. Istotnie dorównywał on pięknością folblutom ordynata.
Panie, słysząc specjalną rozmowę przy stajniach, cofnęły się. Do Waldemara podszedł jakiś wysoki po sportsmeńsku ubrany pan i, zdejmując kapelusz, przemówił grzecznie:
— Panie ordynacie, chcieliśmy zapytać pana o tego ogiera Apolla. Wszak to czysta rasa?
— Pełna krew, importowany wprost z Arabji jako źrebak. Alei.. wybaczy pan, że teraz mówić o tem nie mogę: jesteśmy z paniami.
— A... przepraszam, bardzo przepraszam!
— Bliższych szczegółów udzieli panom mój koniuszy i przedstawi papiery Apolla. Ale koń nie jest na sprzedaż.
Sportsman dotknął kapelusza i cofnął się z ukłonem. Ordynat i panie obejrzeli jeszcze kilka stajen; dochodzili do obór.
— Czy bydła panie nie są ciekawe? — zapytał Waldemar.
— O nie! — zawołała Rita — wracajmy do Idalki. Zemdliły ją pewnie te wędliny
Pani Idalja była ekspertką wędlin i serów, uproszoną przez komitet wraz z innemi paniami. Hrabina Ćwilecka prowadziła ekspertyzę konfitur i win, młoda księżna — Podhorecka najrozmaitszych wódek, miodów i nalewek. Wszystkie siedziały w obszernym pawilonie wytworów wiejskich, ładnie udekorowanym. Towarzyszyło paniom kilku mężczyzn. Baronowa próbowała wędlin, podawanych jej na talerzykach z kartkami producentów i wygłaszała swe zdania.
Dużo przytem było żartów, ale czysto spiżarnianej rozmowy. Hrabina Ćwilecka z pod oka patrzała na Stefcię i na złocienie w jej ręku. Gniewał ją ordynat, towarzyszący tej „nieciekawej trójce“ — liczyła w to pannę Ritę i Lucię.
Pani Idalja, ujrzawszy ich, rzekła:
— Pewnie się lepiej od nas bawicie, bo ja już jestem horriblement fatiguée.
— Niech panie zmienią wędliny na konfitury, a wujeneczka niech od nalewek przejdzie do serów — żartował Waldemar.
— Dobra rada! a potem ty nas będziesz cucił, bo po takiej zmianie rozchorowałabym się napewno.
— Jakże panie znajdują owe produkty?
— Są przeważnie wyborne. Zwłaszcza wędliny zasługują na uznanie.
— To dowodzi, że dobrych gospodyń u nas nie brakuje. Ma to dla kraju utylitarne znaczenie.
Jeden z panów zwrócił się do Waldemara:
— O ile się nie mylę, i pan, panie ordynacie, jest ekspertem.
— Tak, panie: narzędzi rolniczych, bydła i koni.
— I jak pan opinjuje?
— Że maszyny i kultywatory nasze robią olbrzymie postępy. Wprawdzie nie doścignęły jeszcze zagranicy, ale to wada nieustalonego systemu, brak intensywności w wykonaniu. Wina ta ciąży i na obywatelach, odbiorcach. Zanadto wierzymy w zagranicę: co zagraniczne, zyskuje uznanie, a co nasze, najczęściej ironiczny śmiech. Ale śmiać się łatwo, trudniej działać.
— Więc pan przeciwny jest maszynom zagranicznym? — spytał ktoś z grupy panów.
— Bezwarunkowo, ale w naszym kraju. My powinniśmy przedewszystkiem dbać o to, aby własną glebę uprawiać własnemi narzędziami. Im większy będziemy kładli nacisk, tem ten nacisk da lepsze wyniki. Wówczas nasze fabryki zrozumieją, że trzeba postępować, bo jest dla kogo. Zwiększy się zdolność producentów, gdy się konsumcja rozszerzy. Lecz nie prędko to nastąpi, mamy bowiem zbyt wielu starowierców Zachodu, którzy są ślepi i głusi na nasz postęp.
Wtrąciła się hrabina Ćwilecka:
— Zapomina pan, że zagranica daje nam to, czego w kraju znaleźć nie możemy, każdy zaś woli zagraniczne jedwabie, niż miejscowe drelichy.
— Dobrze! ale niech pani stale kupuje drelichy i rozszerzy ich wytwórczość — mówię w przenośni — a z czasem dojdziemy do jedwabiów. Jest to w naszej mocy.
— To też pan stosuje u siebie swoje poglądy, słyszałam — odrzekła z ironją.
— Tak, stosuję i dobrze na tem wychodzę, a majątki moje choć mają wygląd zupełnie europejski, lecz przedewszystkiem nasz własny i tem się cieszę najwięcej. To jawny dowód, że przy dobrych chęciach rezultaty być muszą.
— Jednak dawniej zagranicą pan nie pogardzał, częściej przebywając tam, niż tu.
— Nie przeczę! Nietylko przebywałem, ale i hulałem tam. Lecz gdyby nie te lata, nie miałbym dziś obecnego poglądu.
Hrabina umilkła zaczerwieniona z gniewu. Nie wiedziała już co odpowiedzieć. A panna Rita utkwiła w niej złośliwo-szydercze spojrzenie, które hrabinę ubezwładniło zupełnie.
— Dzięki swym podróżom, znam główniejsze źródła cywilizacji zachodniej i śmiało twierdzę, że powinniśmy iść z nią w zawody, badać pilnie dodatnie strony i stosować je u nas, bo nauka i wynalazki są dla wszystkich. Nie powinniśmy tylko oddawać obcym pieniędzy, malować się ich farbami, bo to co innego i to zabija naszą indywidualność. Wytwarzajmy u siebie nie surogaty, ale rzeczy doskonałe, a przekonamy się, że i u nas głów ani rąk nie zabraknie. Będzie nam brakowało jedynie wytrwałości i patrjotyzmu, tego zaś nauczyć się możemy w poglądowych lekcjach od Niemców i Anglików. Wiele punktów cywilizacji z trudnością da się u nas zastosować, lecz motorem do tego kultura i zawsze kultura. Gdy ona stanie się postulatem całego narodu, osiągnięcie celu już niedalekie.
Trestka obudził się z zamyślenia.
— Ordynat ma rację. Póty będziemy pogrążeni w ciemnościach, aż elektryczność u nas stanieje jak zapałki.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Waldemar zawołał:
— Brawo, panie Trestka! jesteśmy więc skazani na długie ciemności. Ale domyślam się, mówiłeś pan pod przenośnią do oświaty i kultury naszej. Nie świecimy elektrycznie, ale i nie zapałkowo; jedynie w pewnych okolicach lud nasz poprzestaje na owem mdłem światełku.
— Źle się wyraziłem. Mniejsza o to! Właściwie chciałem powiedzieć co innego: i to o postulatach. Gdyby wszystkie postulaty miały doprowadzać do celu, musiałbym dostać złoty medal za swoją oborę, a tymczasem przeczuwam, że czeka mnie najwyżej list pochwalny, i to wątpię.
— Owszem, osiągnąć pan może złoty medal, ale później. Hodowlę prowadzi pan zaledwo od paru lat. To za mało!
Stefcia szepnęła cicho do Rity:
— Pan Trestka ma inne ważniejsze postulaty i również czeka złotej nagrody.
— Dostanie, jak zawsze, grochową.
Trestka zauważył ruch Stefci i, domyśliwszy się treści jej słów, kiwnął zabawnie głową w jej stronę.
— Wiem, co tam pani przeciw mnie knuje, ale to już przestaje być mojem dążeniem.
— Bardzo szczęśliwie, jak dla mnie. Ale i medalu za oborę pan nie dostanie. Ja w tem!
— Szczęściem nie pani jest ekspertem, tylko ordynat.
— A propos! jak pan znajduje hodowlę bydła i koni? — spytał znowu Waldemara jeden z panów.
— Znakomicie! Wśród bydła i koni są okazy najróżnorodniejszych ras. Odznaczają się doskonałością linji i świetnem utrzymaniem. Tu widoczna intensywność chowu.
— A dlaczego pan nie ma obory głębowickiej?
— Miałem na poprzedniej wystawie w M.
— Pańska obora dostała wówczas złoty medal, pamiętam. Dziś za konie i zboże dostanie pan znowu medale, a ja pracowałem nad swoja oborą i nic — narzekał Trestka.
— Cierpliwości, panie!
— E! pan też niewiele jej zużył, nie siedzi pan wieki w Głębowiczach?
— Ale ma miljony i energję — podchwyciła panna Rita.
Waldemar z uśmiechem ukłonił się jej.
— Za ostatnie dziękuję.
— Za energję?... To każdy wie!
— Tegoroczna wystawa ma jednak okazowe działy — odezwał się książę Giersztorf, starszy człowiek, mocno już posiwiały.
Waldemar poruszył głową.
— O tak! bardzo pocieszający fakt i obiecujący — rzekł z żywością. — Niektóre działy dowodzą, że nasz krajowy przemysł ma wielkie dane do rozwoju, nawet szybkiego. Zdolność w narodzie jest, ale zbywa na dobrych chęciach i pomysłowości. Tylko, jak zawsze, brak szerszej kultury ekonomicznej, głównie u niższorzędnych producentów, oraz inicjatywy, płynącej z wyższych sfer. Potrzebna solidarność, a wyniki na przyszłość zapowiadają się bardzo dobrze. Nasze towarzystwo rolnicze powinno się zająć owym rozwojem z pomocą obywateli, zachować moralną i ekonomiczną jedność, uświadamiać włościan. Lecz, aby utrzymać podobny system, pożądanem byłoby jak najmniej akcji starowierców zachodu, obracających się do nas plecami i zapatrzonych w genjusz obcych narodów. Oni bróżdżą, zawiele mają cudzych blasków w oczach, aby patrzeć na szarzyznę swego kraju.
Książę zatarł ręce.
— Zawsze to samo mówię. Jest to punkt najważniejszy. Nie może być solidarności tam, gdzie nie wszyscy są ożywieni jednym duchem patrjotycznym. Zwłaszcza między nami zdarzają się najczęściej zachodowcy, całkiem egzotyczni. Ci na nasz kraj nie mogą mieć dodatniego wpływu, raczej ujemny, zarażający innych obywateli. Prezes hrabia Mortęski jest owiany tym samym duchem. Zresztą człowiek to bardzo wiekowy. Towarzystwo wasze rozwinęłoby skrzydła wówczas dopiero, gdyby berło oddało w twoje ręce, panie ordynacie. Tak dzielnych ludzi, jak ty, mało mamy w kraju.
I książę z uznaniem podał rękę Michorowskiemu.
On skłonił się, ścisnął dłoń księcia, którego bardzo wysoko cenił.
— Wdzięczny jestem księciu za jego opinję o mnie, ale hrabia Mortęski mógłby jeszcze wiele dobrego zdziałać. To człowiek zdolny, tylko poddający się wpływom. Gdyby nie te wpływy, wszystko poszłoby inaczej. Książę mógłby się podjąć tego zadania.
— Ja jestem za stary. Gdybym miał takiego syna, jak pan wówczas...
Dalszą rozmowę przerwało wejście koniuszego z Głębowicz. Był to postawny szlachcic, strojny jak na paradę. Mundur miał szamerowany złotem i złote sznury na ramieniu, błyszczące botforty aż za kolana z ostrogami, zamszowe białe rękawice i wysoką czapkę z białym pióropuszem. Wszedł, ukłonił się po wojskowemu i sprężystym krokiem zbliżył się do Waldemara.
— Proszę pana ordynata, przyszli do naszych stajen panowie eksperci.
— Idę natychmiast. Czy kapy z koni pozdejmowane?
— Wszystko w porządku.
— Dobrze! Proszę, niech Badowicz idzie, ja zaraz nadejdę.
Koniuszy ukłonił się i wyszedł z pawilonu również majestatycznie, jak wszedł.
— No! złoty medalik brzęknie w pańskiej stajni — zawołał Trestka.
— Któż może wiedzieć? Ale jestem dość pewny swych koni.
Trestka pokiwał żałośnie głową.
— On może być pewny!
Po odejściu ordynata, książę Giersztorf zwrócił się do pań:
— Przeszkodziliśmy paniom w ekspertyzie, ale z ordynatem rozmawia się tak ciekawie, że chyba i panie nie są zbyt poszkodowane.
— Odetchnęłyśmy, zawdzięczając panom — rzekła uprzejmie baronowa Elzonowska.
Książę zacierał ręce.
— Ale ordynat! — mówił, kręcąc głową. — Gdyby nam więcej takich, lecz.
Książę machnął ręką w sposób wiele mówiący.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.