Tajna krzywda – skryta zemsta/Dzień Pierwszy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Pedro Calderón de la Barca
Tytuł Tajna krzywda – skryta zemsta
Pochodzenie Przegląd Polski R.22, t.3, z.8 i 9
Data wyd. 1888
Druk Drukarnia „Czasu“ Fr. Kluczyckiego i Sp.
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Edward Porębowicz
Tytuł orygin. A secreto agravio, secreta venganza
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DZIEŃ PIERWSZY.
SCENA I.
Wchodzą: król sebastyan, don lopez z almeidy, manryk i orszak.
lopez.

Drugi raz, wielki władco, o tę proszę
Łaskę, drugi raz szczęśliwy odnoszę
Małżeństwa zezwolenie;
Lecz na królewskie że zawsze skinienie
Wzrok obrócony trzymam, dziś rachunek
Pragnę z wyboru zdać i łaski drugiej
Żądać. Byś mi rynsztunek
Złożyć pozwolił i Marsa kolczugi

Szatą Amora zmienić, w pokojowe
Oliwki strojąc mu zwycięską głowę.
Służyłem wiernie, a ostatnią za tę
Służbę przed królem kuszę się odpłatę.
Gdy ją z rąk własnych dostojnych pozyskam,
Panie, dziś jeszcze małżonkę uściskam.

król.

Szczęścia wam życzę i wybór wasz cenię;
Szczerze mię cieszy wasze ożenienie.
Że nie zajęty wojną
W Afryce, szablę piastuję spokojną,
Padrynem[1] sam posłużę.

lopez.

Niechaj utrzyma przez najcięższe burze
Skroń twa laurów ozdoby.

król.

Szacunek żywię dla waszej osoby.

(Król z orszakiem odchodzą).
manryk.

Cieszycie się mocno, panie?

lopez.

Twarzą czci mej i uciesze
Świadectwo dając, nie grzeszę,
Gdybym w lot na jej spotkanie
Mógł pędzić!...

manryk.

Wiatr ci ochoty
Zajrzy.

lopez.

Wicher, rzec zamało:
Wicher leci opieszało.
Niech mi Miłość poda loty,
W opłomienione obszary
Rzucę się, przedrę... na wietrze
Kto leci, pruje powietrze,
W miłości — pruje pożary.

manryk.

Lecz ten pospiech — proszę — zkąd?
Może nie dosyć go cenię?
Racz pouczyć!

lopez.

Wszak się żenię...

manryk.

A! Panie, to wielki błąd,
Kawalerstwa świętokradztwo,
By człowiek, co się poważa,
Tak się spieszył do ołtarza.
Dziś wiatr skarżysz o ślimactwo,
Jakieś ognie lecisz łowić...
— Słowa moje, panie, zapisz:
Jakże wtedy się pokwapisz,
Kiedy zechcesz rad owdowieć?...

SCENA II.
(Wchodzi don Huan w ubogim stroju).
huan (na stronie).

Jakżem dumał cię w odmienny
Sposób powitać, ojczyzno,
W ów dzień, kiedym z ojcowizną
Ten kraj porzucał promienny.
Bogdajbym już wód twych piany
Nie oglądał!... Dla nędzarza,
Gdy go wstyd swój upokarza,
Lepiej żyć, gdzie jest nieznany.
— Ktoś nadchodzi; niepotrzeba,
By mię widział w tej odzieży.

lopez.

Patrzę, a oko nie wierzy.
Prawda-li, czy złuda?... Nieba!
Don Huan!

huan.

Don Lopez?

lopez.

Dusza

Nie ufając w szczęście swoje,
Wstrzymała ramion powoje.

huan.

Powstrzymaj je; wstyd mię zmusza
Umknąć się pieszczot człowieka
Tak pełnego czci, powagi
I waloru; nędzarz nagi
Powinien trzymać zdaleka,
Don Lopesie, luby druhu
— (O srogie losy!) — ramiona
Od tak gwieździstego łona.

lopez.

Racyom tym nie dam posłuchu;
Gdy z ziemi nie brak mi chleba,
Tylko niebo przyjaciela
Takiego, jak ty, udziela,
— A cenniejsze dary nieba.

huan.

Usidla mię złota przędza
Twych słów; — ach! cięższa mię dusi
Boleść; zważ, straszna być musi,
Kiedy straszniejsza, niż nędza.
Więc kiedy mi ulgę niesie
Taka z twoich ust otucha,
Łaskawego nadstaw ucha
Na me dzieje, don Lopesie.

— W wyprawie sławnej podbojem
Indyj, co wybrały swoim
Grobem i swą trumną noc,
A słońce swoją kołyską,
W wiernej przyjaźni ognisko
Zestrzeliwszy obie dusze,
W splot przyjazny dłonie obie,
Zawsze zgodni i przy sobie
Przetrwaliśmy w zawierusze.
Nie chciwość bogactw wyprawy
Owej, ale żądza sławy
Była nam szlachetnym bodźcem:

Dumna myśl podbicia flotą
Krainy, co swą ciemnotą
Cywilizacyi się tając,
Zaległa, wiary nie znając
Naszej, od wieków pogańska.
Wszystka szlachta luzytańska
Powierzyła się z fortuną
Okrętom, po złote runo
Płynąć, śmielsza od Jazona.
O tej wojnie — nie bez racyi
Zamilczę; inny opieje
Trwalszym niż ja głosem, dzieje
Naszej niezrównanej nacyi;
Wielki Ludwik Camoensz
Pisząc, czem się uwieczniła
W dziełach pióra i oręża
Już mój słaby głos zwycięża; —
— Więc ty dzielny don Lopesie
Po śmiertelnym ojca kresie,
Wróciłeś sam do ojczyzny;
Jam nadal w Indyach pozostał.
— Wiesz, że mało kto mi sprostał
Śród portugalskiej tężyzny
I sympatyą i opinią,
Które ból mój cięższym czynią
Dziś, gdy szczęście utracone.
Lecz jest na serce strapione
W tem pewien balsam pociechy,
Że nie zaznało ni razu,
Co to szczęścia są uśmiechy. —
— Tam w Goa poznałem damę,
Córkę kupca, co obrotnym
Handlem dobił się w zakątku
Tych ziem znacznego majątku.
Sam anioł i cudo same,
Bo choć zwykle wrogie sobie
Złączyły się w jej osobie

Razem wdzięki i roztropność,
Miłość ma, usług pochopność,
Zdobyła mi jej fawory.
— Lecz kto wygrywał z początku,
Ażeby później nie stracił?
Kto był szczęsny, by nie spłacił
Szczęścia złem ostatniej pory?
— Bo jedno drugiemu truna:
Miłość, karty i fortuna. —
— Don Manuel z Sozy — (co ojca
Miał Suzy gubernatorem),
Typ prawdziwego mołojca,
Tak grzecznością, jak humorem,
Jak odwagą, — choć żywotu
Pozbawiłem go przymiotu,
Tego hołd mu jest oddany, —
W Wiolancic zakochany,
— Bo takie imię po woli
Losu dostało się ślicznej
Sprawczyni mojej niedoli, —
W Goa moim się w publiczny
Sposób przedstawiał rywalem.
Nie uszczuplił jednym calem
Jej łask; pewnym był swej sprawy;
A że cudzy wstyd go piększy
Z każdej rywala odprawy,
Mój zaszczyt stawał się większy.
— W pewne rano weszło słońce
Nadzwyczaj promieniejące;
— (O czemuż go u nieb proga
Nie wstrzymała ręka Boga!...) —
Wiolanta weszła za niem
Mem gorącem pożądaniem,
Czyli fatalności wolą
Zwabiona, — gwiazda zlej wróżby.
W towarzystwie licznej służby
Przybliżyła się ku molo,
Gdzie stał owego momentu
Tłum ludzi, chcący się zblizka

Przyjrzeć wjazdowi okrętu,
Który nadciągał powoli
Z morza, powód zbiegowiska,
Ślepy powód mej niedoli.
Staliśmy więc oba w gronie
Przyjaciół i oficerów,
Zkąd patrzeć było wygodniej,
Gdy przeszła ku naszej stronie
Wiolanta z taką cudną
Dostojnością, że już trudno
Było wzrok oderwać od niej:
Stąpała lekką postacią,
Taka urokiem magiczna,
Że rwała imaginacyą.
Odezwał się któryś: „Śliczna
Kobieta.“ Na to powiedział
Don Manuel: „Wielki też przedział
„Pomiędzy nią a kobietą
„Zwyczajną: to jest okrutna.
„Okrutna mówię, nie przeto,
„By mię kiedy zadrasnęła
„Nieczułością, lecz że mogąc
„Wybrać, nie najlepsze wzięła.“
— Na to ja rzekłem: „Nikt tędy
„Nie dowie się, co jej względy,
„Bo ich nikt tu nie zasłużył.
„Jeśli nim jest kto, to ja.“
„Kłamiesz“ — rzekł...
Ha! mówić dalej
Nie mogę: głos w piersi drga,
Język mi w ustach kostnieje,
Mróz zimny na czoło wieje
I serce jak młotem wali,
Zmysły mrą, a zmartwychwstaje
Ból, gdy w pamięci odtaje
Obelga; o zaślepienie
Człowiecze, o prawo świata
Niecne... by jeden przygodny,
Głupi wyraz na splamienie

Wystarczał uczciwej sławy
Zdobywanej długie lata,
I aby człowiek czcigodny
Cześć tę, którą życiem płacił,
Od jednego dźwięku stracił;
By honor, ten brylant szczery,
Twardszy wszelkiego kamienia,
Zgorzał od marnego tchnienia;
By słońce, tak ze swej sfery
Na świat błyszczące, ust parą
Zmieniło się w plamę szarą!...
— Lecz odbiegiem od powieści
Zniesiony falą boleści:
Przebacz, wiążę, gdzie przerwałem.
— Więc zaledwo usłyszałem,
Don Lopesie, hańby słowo,
Kiedy moja szybka szpada
Z pochwy w piersi mu przepada,
A tak nagle, że pojęli
Wszyscy, widząc piorunową,
Że jak błyskawicę grom,
Zemsta mój zgoniła srom.
— Upadł i życie wyronił,
W krwawej nurząc się kąpieli. —
— Jam do stojącego blizko
Kościoła prędko się schronił,
A było owo schronisko
W Indyj, krainie pogańskiej,
Klasztorem po franciszkańskiej
Regule. Gubernatora
Zmarły był synem i pora
Do świętego było gmachu
Skryć się śród takiego strachu,
Żem trzy dni w grobowym dole
Mieszkał żyw; kto widział kiedy
Tak dziwnie zmienione role:
On zmarły, — ja pogrzebiony! — —
— Aż w dzień trzeci takiej biedy,

Zlitowawszy się wypadku
Kapitan pewnego statku,
Co stał na kotwicy wtedy,
A miał płynąć do Lisbony,
Użyczając swej pomocy,
Przyjął mię nań jednej nocy,
Która mię czarną oponą
Okrywszy, jak pod zasłoną
Przewiodła. Tam więc ukryty
Żyłem, aż w żagle rozwity
Olbrzym wichrów i odmętu,
Pognał przez kraj elementu
Neptnnowego.
O błądzi
Świat, gdy nielitośnie sądzi
Krzywdę; niech podłym nie głosi
Człowieka, co wstyd swój znosi,
Lub niech go usprawiedliwi,
Gdy się mści. — Bo się przeciwi
Słuszności, kto upokarza
Srom, a nie odpuszcza karze. —
— I dziś mię widzi Lisbona
Strojna — w łachmanach nędzarza.
Do miasta wejść się nie ważę...
Oto smutne me wypadki;
Nie smutne, bo sprawce rzadkiej
Uciechy, w twe mię ramiona
Wiodą. Oto cię oplotą,
Sławny Lopesie z Almeidy,
Jeśli tak lichą istotą,
Co dziś od dostojnych stroni,
Brzydząc się, nie cofniesz dłoni. —

lopez.

Przysłuchiwałem się pilnie
Don Huanie, twoim skargom,
Które tak na falach łez
Piersi posyłały wargom,
I żywię to przekonanie,
Że na twojej czystość szpady

Najjadowitszemi jady
Nie rzuci się złe mniemanie.
Kto od kolebki do truny
Wspólnym nie podległ porządkiem
Zmianom czasu i fortuny?
I kto był kiedy wyjątkiem
Z pod złej woli lub zawiści,
Lub zdrad w dwulicowem łonie,
Co w podstępy zbroi dłonie,
Trucizną języki syci?
Nikt. — A zato taki może
Szczęsnym nazwać się sto razy,
Co się dobrą sławą szczyci,
Co pomścił swoje obrazy,
Ciemnych plam na twym honorze,
Co z tak dawna trwa i żyje
W czestnej sławie, — nie odkryje.
A dziś przyjaźń między nami
Trwająca, jest jak dwa zioła
Tak sobie przeciwne zgoła,
Że jedno jak lodem ziębi
Drugie żarem pali w głębi.
Z osobna są truciznami,
Które gdy zmięszane obie,
Stają się ożywcze w skutku
I kładą tamę chorobie.
Jam szczęśliwy, tyś jest w smutku:
Połóżmy na jednę szalę
Twe smutki i szczęście moje,
A potem w równym podziale
Rozłóżmy miarą na dwoje:
Twój żal, me uszczęśliwienie,
Me nadzieje, twe zwątpienie,
Twe ubóstwo, moje mienie,
Przyjacielu; tak nam zbytek
Zła ni dobra nie zaszkodzi. —
— Pojąłem w Kastylskiej ziemi
Żonę przez prokuratora,

Której piękność — rzec tu pora —
Najmniejszym między innemi
Jest skarbem: rodowa świetność,
Cnota, mienie i szlachetność,
— Oto inne jej osoby
Niepospolite ozdoby.
Leonora de Mendoza
Zwie się; dziś don Bernardino,
Wuj mój, do Gallickiej wsi
Z nią zjedzie; więc spieszno mi
Wyjść naprzeciw pośród wróżby
Tak pomyślnej. Piękna barka,
Oczekująca w postaci
Uszczęśliwionego drużby,
Na powolność czasu sarka;
Bo szczęście, co się nie spieszy,
Nadszedłszy — już wartość traci.
A co mię zarówno cieszy,
Co za drugie szczęście stanie,
To twój widok, don Huanie.
Niech cię myśl nie nęka tajnie,
Żeś ubogi; — jam bogaty.
Luby druhu, dom mój, stajnie,
Moja służba, stół i szaty,
Mój majątek, honor, życie
Są twoje. Niech cię ośmiela
To, żeć fortuna nie wzięła
Serdecznego przyjaciela,
I że próżne jej knowania
Były, bo ci nie ujęła
Dzielności, która cię krzepi,
Odwagi, coć ducha sklepi,
Dłoni, co honor osłania.
— Nie odpowiadaj mi, bracie!
Słodkie słowa i pochlebne
Między nami niepotrzebne.
Chodź, świadkiem cię szczęścia biorę,
Co w błogosławioną porę
Czeka w oblubieńczej szacie.

Dziś przywiozę do Lisbony
Żonę moją; te trzy mile
Morza, w którem ja się żarzę,
Przepłyniemy razem w parze,
Bo po tamtej drugiej stronie
— Domyślam się — na mnie czeka.

huan.

Zważ, niech cześć twa nie zapłonie
Wstydem za me upodlenie,
Bo świat nie krwi patrzy w łonie,
Lecz sukni, co je obleka.

lopez.

Jestto świata zaślepienie,
Co zamyka rozum na to,
Że ciało się stroi szatą,
A dusza się częścią stroi.
Chodź ze mną, druhu. — Westchnienia,
Dodajcie żaglowi tchnienia,
Bo przez ogni płynąć morze
Ma mojej miłości nawa.

(Wychodzą obaj).
manryk.

Pójdę ja poszukać barki,
Którą my Portugalczycy
Chrzcimy imieniem mulicy.
Wsiadłszy barce tej na barki,
Popłyną jak sam wiatr szparki,
Po napitek do mej pani,
Za wieść, że do jej przystani
Mąż się zbliża. Nienagannie
Musi bo traktować ciury
W dniu zwleczenia „starej skóry.“
— Jeśli wolno rzec tak pannie[2].

(Wychodzi).
SCENA III.
(Brzeg zatoki. Wchodzą: don bernardino, donna leonora i sirena).
bernardino.

Tutaj, u podnóża gór,
W girlandowane komnaty
Natury, gdzie pośród kwiaty
Wiosna swój zwołuje dwór,
Leonoro, zstąpić racz,
Aż zjedzie do tej przystani
Don Lopez, dziś mąż twój, pani.
I odpuści luby płacz,
Który pojmuję w tej chwili;
Ani mi dziw tego żalu
Na wstępie do Portugalu.
Na pożegnaniu Kastylii.

leonora.

Przesławny don Bernardino
Z Almeidy, mych cichych łez,
Gdy mi w najszczęśliwszy kres
Odtąd chwile życia spłyną,
Nie chciej niewdzięcznemi mienić.
I uciecha łzy ma swoje:
Oschną, słońcem je ukoję,
Co się zniża mię spłomienić.

bernardino.

Dostatecznie cię tłómaczą
Twa roztropność i twe wdzięki,
A już wierzę bez poręki
Takim oczom, kiedy płaczą.
Ustępuję, byś swobodnie
Dum rozwiła wachlarz złoty
Na spędzenie tej tęsknoty.
Odpoczniesz tutaj wygodnie,
Przed słońcem, co głowę rani
Zostrzonym ognia płomieniem,

Drzew cię osłaniając cieniem.
— Niech cię niebo strzeże, pani!

(Wychodzi).
leonora.

Odszedł już, Sireno?

sirena.

Tak.

leonora.

Czy nas kto nie podsłuchuje?

sirena.

Nie, pani; jesteśmy same.

leonora.

Niechże więc przez ust mych bramę
Z piersi ból mój się wysnuje;
Niech powietrze jękiem pruje
Skarga, co na wargach drga mi;
Ogień, co po sercu gra mi,
Niech się z łona krwią wybroczy,
Płaczem niech trysną me oczy,
A me usta westchnieniami.
Powstającym z nich oparem
Niechaj się ziemia obwinie,
Gdy z pod powiek lawa płynie,
Gdy me jęki są pożarem.
I kiedy wybuchną gwarem
Takich burz i takiej fali,
Niech tyle wkoło rozwali
Mój żal, ile wylew niszczy,
Ile pozostaje zgliszczy
Z pożogi, gdy się wypali.

sirena.

Co mówisz, pani, nie zważasz...
Honoru niebezpieczeństwo...

leonora.

Ty, co znasz moje męczeństwo,
Mem cierpieniem się przerażasz,
Tak mię przestrogą obrażasz?
Nie jęczeć, gdy pęka łono,
Nie płakać, gdy oczy płoną?

sirena.

Skargi daremne, — niestety!

leonora.

Daremne?... Sireno, gdzie ty
Daremne widziałaś żale?
Roślina szmerem lamentów
Żali się, wiatrem trącona;
Żali się, gdy słońce kona
Na mogile z dyamentów.
Żali się skala, tententów
Wiatrowych gdy w nią gromada
Runie — i jękami gada;
A echo, leśna królewna
Wszak się żali, kiedy rzewna
Na wzew jękiem odpowiada.
Czuje miłość, więc się smuci
Powój, kiedy oderwany
Od skały, swej ukochanej;
Prosty ptak żałośniej nuci,
Kiedy lubej żądna chuci
Pierś ptaszęca mu się ścieśni;
Piosenką cieszyć się umie,
W której żale się rozumie,
Gdy się nie rozumie pieśni.
I morze się skarży ziemi,
Gdy wargami piany białej
Muska usta brzeżnej skały;
I ogień, gdy drga i dymi,
Iskrami pryskającemi
Płacząc; — więc czyż dziw, że moje
Oczy pragną w żywe zdroje
Zmienić się, kiedy się żalą:
Płomień iskrą, morze falą,
Echa, góry i powoje?...

sirena.

Tak, lecz jaka rady droga?
Cóż poradzisz, chociaż mężna,
On umarły; ty zamężna.

Cóż poczniesz?

leonora.

O! ja nieboga!
Tak, Sireno moja droga.
Ludwik umarł, a ja za nim.
Pognębioną tem konaniem
Ujrzysz mię niebu posłuszną,
Lecz beznamiętną, bezduszną,
Związaną — lecz śmierci wiązaniem.
Bo to, com raz ukochała,
Bo to, com raz uwielbiła,
Może zabrać mi mogiła,
— Niepamięć go nie zabrała...
Niepamięć, gdzie miłość pała?...
Miłość kłamczynią?... Przeklęta
Byłaby z nią prawda święta!
Gdy miłość nie była płocha,
Nie zapomni ten, co kocha;
Nie kocha, co nie pamięta.
Wiesz, jaką czarną żałobą
Serce me po nim oblekłam;
Gdy do ołtarza się zwlekłam,
To, by się znęcić nad sobą.
Ostatni tu raz przed tobą
Z boleści się moich skarżę. —
Miłości, szłaś ze mną w parze;
Lecz teraz odejdź miłości,
Bo jest zuchwalstwo śmiałości
Wkraczać po za czci ołtarze.

SCENA IV.
(Wchodzi manryk).
manryk.

Fortunny ja, że spieszyłem,
Szczęśliwy, że biegłem cwałem,
Przebłogi, że się zmachałem,
Przedumny, że przyłożyłem

Pierwszy usta w ślad tej nóżki,
Co ślad swego majestatu
Wyciskała formą kwiatu,
Jak ulotne wiosny wróżki.
Zcałowawszy stóp tych noski,
Całuję je znów i pieszczę,
Ile je całować jeszcze
Wolno bez obrazy boskiej.

leonora.

Ktoś waść jest?

manryk.

Najniższy służka
Don Lopesa, mego władzcy,
A mowca gładki, jak gładcy
Biegacze, co do podnóżka
Pańskiego bieżą po dary.

leonora.

Niechże waść zasługę bierze.
Oto. — W jakim charakterze
Służysz waść?

manryk.

Człowiek tej miary
I humoru, czyż bez grzechu
Może nosić inną maść,
Jak mistrza?

leonora.

Czegóż mistrzem waść?

manryk.

Jestem — pani — mistrzem śmiechu.
Lokaj, którego przenoszą
Nad inne cięższe wypadki,
To proszę — już lokaj rzadki,
To skarb, o który się proszą.
— Gdy myszkuję, intendentem;
Gdy się z panem dzielę zdatnym
Dla mnie strojem, jestem szatnym;
Krajczym, a krojczym z talentem,
Gdy wybieram lepsze kąski.
Sekretarzem też się głoszę,

Kiedy sekreta wynoszę.
Koniuszego obowiązki
Pełnię, kiedy pod pozorem,
Że przeprowadzam wierzchowce,
Wycieram pańskie pokrowce.
Kiedy sprawdzam pańskie grzeszki,
Jestem jego kontrolerem,
A skrupulatnym kasyerem,
Kiedy mu przetrząsam mieszki.
Jestem uczciwym dostawcą,
Przestając na jednym groszu,
A kiedy biorę na koszu
Jeno kruszynę, — łaskawcą.
Kuryerem, gdy strach mi kija;
Forysiem jadę na przedzie,
Kiedy do kochanki jedzie; —
— A z tego sens się wywija,
Że jestem sługa, nie — chłystek,
Bo mi jest tak sztuka drobna,
Każdy owy kunszt z osobna,
Jak mi jest drobnostką wszystek.

(leonora z sireną rozmawiają na stronie)
SCENA V.
(Wchodzą: don bernardino, don ludwik i celio służący).
ludwik.

Złotnikiem jestem, sprzedaję klejnoty,
Co dziś kamieńmi są, a dawniej złotej
Poświaty słońca zakrzepłemi ziarny
Skrysztalonemi w rudzie miny czarnej.
Z Lisbony idąc do kraju Kastylii,
Ujrzałem tutaj na wstępie do wioski
Damę, w kobietę zmieniony cud boski;
A towarzyszkę waszą. Gdy nie myli
Mię wieść, zamężna jest lub dzisiaj w śluby
Wstępuje; a że w dniu tym zawsze luby
Podarek tego rodzaju kobiecie,
Bowiem klejnoty chodzą z szczęściem w parze,

Dozwólcie, że wam mój wybór pokażę,
Od gwiazd jaśniejsze skarby w nim znajdzie.
Może okazya i wartość przynęci
Na knpno wasze przedostojne chęci.

bernardino.

Trafna była myśl i bardzo szczęśliwa:
W bardzo stósowny czas waszmość przybywa,
Nieznanej doli schmurzoną frasunkiem,
Rad, że rozerwę drobnym podarunkiem.
Czekajcie tutaj, uprzedzę ją wprzódy.

ludwik.

Gdy opłacacie już łaską me trudy,
Zechciejcie, panie, na prawdomowności
Mej znak okazać ten dyament oto:

(Podaje pierścień).

Skoro Seniora jego się wartości
Przyjrzy, — nie wątpię — pozwoli z ochotą
U stóp swych zjawić się.

(Odchodzi na bok).
bernardino (na stronie).

A! skarb prawdziwy!
Jaki blask, woda, jaki ogień żywy.

(Do Leonory).

Jest tu, piękna Leonoro,
Jubiler, handlarz klejnotów;
Ukazać przed tobą gotów
Swe skarby; stosowną porą
Przyszedł, bo patrzeć mię boli
Na to śliczne we łzach lice.
Rozwiej — proszę — swą tęsknicę,
Popatrz i wybierz dowoli
I smaku. Ten brylant oto,
Co blaskiem własnym dowodzi,
Że z blasku słońca się rodzi,
Że jest słońca cząstką złotą,
Rzecznikiem jego być może;
Weź go. —

leonora (przypatrując się na stronie).

Ha! Czyli to czary?...
Nieba!

bernardino.

Powiedz...

leonora (na stronie).

Nie dam wiary.

bernardino.

Czy ma przyjść?

leonora (na stronie).

O wielki Boże!
Wszakżeto pierścień tensam...
— Proście, niech przyjdzie. — Sireno!
Niechże dziś rozpaczy ceną
Z piekielnych wymknę się bram.
Ten dyament, promieniowi
Słońca zazdroszczący chluby,
Poglądał na nasze śluby,
Darowany Ludwikowi
Z Benavides. Czy lśnię łzami,
Czy tensam... Ja go posiadam!
Dziś, zkąd doszedł do mnie, zbadam.

sirena.

Zmilcz, błagam, stoją za nami.

(Wchodzi don ludwik).
ludwik.

Jestem, piękna i dostojna
Pani...

leonora.

Duszą mojej kaźni,
Ciałem mojej wyobraźni.

sirena (na stronie).

Zmilcz na Boga i spokojna
W wymuszonej ducha sile
Racz być, bo w tym ambarasie
Już uwagę zwracasz na się. —

ludwik.

— Jestem, który na tę chwilę
Zbliżenia się z mą posługą,

Wypełnienia dawnych chęci,
Których dziś się tryumf święci,
Czekałem pani — i długo.
Mam tu klejnoty na sprzedaż,
Zważ roboty doskonałość.
Przedstawię ci, pani, Stałość,
— Namawiać się na nią nie dasz;
Próżnych pochwał też nie trwonię
I już w myśli szczęście roję
Tej chwili, gdy Stałość moję
Zwiesisz na twem wdzięcznem łonie.
Mam Kupidyna z brylantów,
Co godzien pierś twoją zdobić;
Radbym, by się mogła robić
Miłość z takich adamantów.
A gdy ludzie nierozumnie
Zowią ją lekką i zmienną.
Prawdziwie ważną i cenną
Mogą oto znaleść u mnie.
Serce mam: wszystkie rubinki
Szczere, łez krople prawdziwe;
Mam pierścień, gdzie niby żywe
Z szafiru Niezapominki.
Śliczny szmaragd, jakiś śmiały
Złodziej w drodze mi zagrabił;
Sądzę, że go blask przywabił
W mym klejnocie doskonały.
Był oprawiony w szafiry,
Ale zabrał szmaragd jeno,
Ten oto z niewielką ceną,
Zostawiwszy kamień szczery.
Skarżyć muszę waszą psotę,
Nielitościwi złodzieje; —
Tak zrabować mi Nadzieję,
A zostawić mi Tęsknotę!
Więc przeklinając wydziercę,
Odkryję waszej Miłości
Skarby Pamięci, Stałości
I to nieskruszone Serce.

bernardino.

Jak to ułożył uczenie
Dowcipny złotnik swe skarby:
Nazwawszy je podług farby,
Uczuć podstawił znaczenie. —

leonora.

Chociaż klejnoty waszmości
Mają wartość, jak mówicie,
Dziś, niestety, przychodzicie
W najniestosowniejszej porze,
I bardzo mi jest boleśnie,
Widząc tak pełne waloru
Kamienie waszego zbioru,
Że przychodzicie niewcześnie.
Jakże byłabym widziana,
Skoro dziś w śluby wstępuję
I w tej chwili oczekuję
Mego dostojnego pana;
Gdybym chmurzyła te chęci
Ciekawością, gdy nie wzrokiem,
Domysłem, gdy nie widokiem
Tego Serca i Pamięci?
Schowajcie je; ich wspaniałość
Wagęby u mnie straciła,
Gdybym dzisiaj baczyła
Owę Miłość, owę Stałość.
I odbierzcie pierścień, swój,
Choć wiem, że oddając, ronię
Skarb godny błyszczeć w koronie,
Chowający światła zdrój.
Nie skarżcie, że się uchylę
Trud wasz spłacić należycie;
Błąd to wasz, że przychodzicie
W tok bardzo spóźnioną chwilę.

(Słychać głosy za sceną).
manryk.

Oto don Lopez, mój pan.

(Wygląda po za drzewo).
ludwik (na stronie).

Więc muszę bezsilne pięście
Ścisnąć na moje nieszczęście
I na zniweczony plan!...

leonora (na stronie).

Ha, rozpacz!...

kudwik (na stronie).

Ha, okrucieństwo!..

bernardino.

Wyjdźmy wszyscy na spotkanie.

manryk.

I niech się milczenie stanie,
Usłyszym pierwsze błazeństwo.
Pan młody, co żonę drażni,
Witając ją mową słodką,
Zamiast odrazu łaskotką,
— Już głupieje, już się błaźni.

(Wychodzi).
ludwik.

Cóż powiesz, wzorze kobiety,
Kobiety płochej i wietrznej,
Lekkiej, próżnej, niestatecznej,
Jednym wyrazem — kobiety,
By mi twe piękne zalety
Przekleństwo w gardle zaparły?

leonora.

Mniemanie, żeś już umarły,
Długie nad śmiercią twą płacze
Zluźniły moje rozpacze,
Choć cię myślom nie wydarły.
I gdybyś, gdym się widziała
Wolną, tak stanął przedemną,
Widziałbyś, czym ci wzajemną,
Czym kobieta, czym nie stała.
Zważ, że przemoc mię znaglała.

ludwik.

Tak, o przemocy powiadaj,
Tak, na przemoc winę składaj;

Więc przemocą wyjdź mi z duszy,
Przemocą zbaw mię katuszy,
Albo śmierć przemocą zadaj.
Usprawiedliwiać się raczysz
Mą śmiercią? — Praca niepróżna:
Dola-ż ma od śmierci różna,
Gdy się niewinną tłómaczysz?

leonora.

Nieszczęsny, ani nie baczysz,
Że tu moje szczęście grzebię,
Że jesteś na mym pogrzebie.
Weż-że dowód z mej przemowy;
Do niego zwrócę się słowy,
Lecz zastosuję do ciebie.

(don ludwik usuwa się na bok).
SCENA VI.
(Wchodzą: don lopez, don bernardino i manryk).
lopez.

Ledwo twych wdzięków wieść ku mnie przypadła,
O pani moja, już twa postać w duszę
Wstąpiwszy moję, uwiędłą w posusze,
Jak motyl w kwiata kielichu w niej siadła.

Dziś widzę, ile wyobraźnia skradła
Rzeczywistości i skarżyć ją muszę.
Olśnion, fantazyi mej zwierciadło kruszę,
Pędzel zesztywniał i poezya zbladła.

Ten, komu los cię na panią przeznaczył,
Chce jeńcem zwać się, bo jeńcem anioła.
Mieć cię i stracić — ktoby nie zrozpaczył?

Widząc, zapomnieć?... Nie! tego nie zdoła.
Bo kto pokochać mógł, nie widząc zgoła,
Jakże zapomni, skoro raz obaczył?


leonora.

Zanim się z waszem spotkałam zjawieniem,
Byłeś już panem mym, zmarły czy żywy;
Cień wasz kochałam jeno, cień płochliwy,
Lecz wystarczało, że był waszym cieniem.

Szczęsna ja, gdyby mogły za zachceniem
Wzlecieć te moje serdeczne porywy;
Pod oczu waszych przemożnemi wpływy
Płacić wam mogę jeno — uwielbieniem.

I radabym się przed tym wzrokiem schować,
Tak przed wyższością waszą czuję trwogę,
Ni nieśmiałości mojej nie przemogę.

Wasza to wina, — raczcież mi darować,
Jako małżonka, mogę was szanować,
Kochać już dzisiaj nie śmiem i nie mogę.


lopez.

A teraz, wuju i panie,
Przyjmcie mię na pierś swą dzielną.

bernardino.

Niech będzie skałą węgielną
Na wierność, miłość, poddanie.
Teraz na okręt i w sferę
Błogą popłyńcie bez zwłoki.

lopez.

Dziś portugalskie zatoki
Uwielbią drugą Wenerę.

manryk.

A kiedy śród takiej gloryi
Pan młody z swą magnifiką
Odszedł, prześwietna publiko,
Daruj, — tu koniec historyi.

(Wychodzą wszyscy, zostaje ludwik i celio).
celio.

Panie, gdy nie ma sposobu
Na fakt, co się losem kreśli,

Wejdź w siebie i odwróć myśli
Od melancholii i grobu.
Wszak to środek ostateczny,
Boć już mogłeś się przekonać...

ludwik.

Ha! jest środek...

celio.

Jaki?

ludwik.

Skonać!
Lek ostatni i skuteczny.
Umrzeć, kiedy promienieje
Leonora, gdy w kolebce
Moję miłość dumnie depce,
Kiedy depce me nadzieje.
Niestety, cóż zdoła zabić,
Gdy zazdrość skonu hamuje
Chęci! — Nie! Czemuż się truję?
Nadzieja pragnie wywabić
Z tych chmur otuchy promienie.
— Może nie wzdycham daremno?...
Wszak potępiła przedemną
Zmienność swą i zapomnienie.

celio.

Zadziwiacie mię ogromnie,
Panie; — jakto potępiła?

ludwik.

Kiedy do męża mówiła,
Słuchaj, co mówiła do mnie:

Zanim się z waszem spotkałam zjawieniem,
Byłeś już panem mym, zmarły czy żywy.
Cień wasz kochałam jeno, cień płochliwy,
Lecz wystarczało, że był waszym cieniem.

Szczęsna ja, gdyby mogły za zachceniem
Wzlecieć te moje serdeczne porywy;
Pod oczu waszych przemożnemi wpływy
Płacić wam mogę jeno — uwielbieniem.


I radabym się przed tym wzrokiem schować,
Tak przed wyższością waszą czuję trwogę,
Ni nieśmiałości mojej nie przemogę.

Wasza to wina, — raczcież mi darować;
Jako małżonka mogę was szanować,
Kochać już dzisiaj nie śmiem i nie mogę.

A! nie. — Odurzyć się chciałem.
Niechże!... Nadzieję zawodną
Trucizną uczynię miodną
I złoconym puginałem.
Gdy mi ból mogiłę sklepi,
Toć lepsza rozkosz — o nieba!
Gdy z zazdrości mrzeć mi trzeba,
Toć z miłości umrzeć lepiej.
Za zuchwałości namową
Pójdę, prawo części zduszę;
Leonorę posieść muszę,
Choćbym miał przypłacić głową!









  1. Padrino, ojciec ślubny, nasz drużba.
  2. W oryginale: Porque sale de forzada,
    Si es lo mismo, que doncella.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Pedro Calderón de la Barca i tłumacza: Edward Porębowicz.