Tajemnicza kula/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Tajemnicza kula
Wydawca Wydawnictwo J. Kubickiego
Data wyd. 1920
Druk Sp. „Gryf”
Miejsce wyd. [Warszawa]
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Flat 2
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ V.
Perłowa szkatułka.

— Moja droga Kate! Nic nie sprawi mi większej przyjemności, jak uwolnić cię cd moich wad. Proszę cię, nie martw się już tem więcej.
Spojrzała na niego ponuro, przyzwyczajona już do szyderczego uśmiechu jego ust i gładkich kpin jego głosu. Nawet jego obrażające spojrzenie, jego jawna pogarda w odważnych oczach dawno przestała działać na nią i nie spuszczała już wzroku.
Z rozchylonemi ustami czekała na wytłumaczenie ostatnich słów, przeczuwając nowe podłości. Lekka kpina jego tonu i jego dobry humor nie wróżył jej. nic dobrego. Bo po jego widocznych objawach, że ona mu się znudziła, następowały jego szorstkie złe humory — szczególnie po jego złości, która wybuchła dopiero przed godziną.
— Miałem nieszczęście nie podobać ci się ostatnio — mówił dalej i zrobił lekki gest. — Boli mnie to! Ale mam nadzieję, że będę zawsze stawiał na pierwszym planie szczęście kobiety, a nie szczęście własne.
Zapalił cygaro, rzucając zapałkę w zamglony ogród.
W pokoju nie było światła, tylko tyle, ile wpadało przez długie, otwarte okna. Uciekła z tych błyszczących, sztucznie oświetlonych pokoi, w których Louba kontynuował swe stare metody wzbogacania się na rachunek innych i przeszła do małego pokoiku w tyle domu. Siedziała tam, aż światło dnia nie zemdlało i nie zapadła letnia noc.
— Nie myślałeś tak, gdy kazałeś mi przed chwilą patrzeć, jak oszukujesz tego młodego Amerykanina — rzekła.
— Nie będziemy mówili o tem, moja droga Kate — od — rzekł z złowróżbnym tonem w głosie. — Twoje zachowanie się było... niedyskretne i mogłoby być zgubne, gdyby nie moja szybka interwencja. Nie będziemy tu wchodzić w szczegóły... lepiej nie... Wystarczy, że ty nie przydajesz mi się na nic. Gdybym zażądał, abyś tańczyła w kabarecie, mogłabyś sądzić, że jest to odchylenie bardzo wielkie od twych zwyczajów — ale ja żądałem tylko, byś przewodniczyła przy stole i ładnie wyglądała. — Wzruszył ramionami. — To już nie jest może twoją winą, jeżeli nie wyglądasz ładnie, ale nie ma powodu, dlaczego nie miałabyś wyglądać uprzejmie i miło.
— No? — zapytała. Wiedziała, że to wszystko jest tylko wstępem.
— Zdecydowałem, że ponieważ nie mogę już cię uszczęśliwiać, to lepiej będzie, jeśli oddam cię komuś, kto to potrafi.
— Oddać mnie — napół podniosła się i jej blada twarz zarysowała się w mroku.
Podniósł rękę.
— Nie bądź niesprawiedliwa i zrozum mnie dobrze, Kate. Mówię o mężu i sam dbam o to, byś była szczęśliwa w zamężciu...
Rękę podniosła do gardła. Nie mogła mówić.
— Taki stary przyjaciel — Karol Berry. Prawda? — zapytał Louba słodko.
— Wyjść zamąż za Karola Berry? — zaszeptała. — Nigdy!
— O tak, wyjdziesz za niego, moja droga, bo ja chcę tego!
— Nie wyjdę!
— I pomyśleć, że ja robię, co tylko mogę, jako twój opiekun — zawołał z wyrzutem. — Jakże bym mógł kiedykolwiek powrócić do Anglji, gdybym wiedział, że zostawiłem cię tu bez opieki? Czy sądzisz naprawdę, że nie mam sumienia?
Najwyraźniej rozkoszował się sobą, ale zanim zdążył mówić dalej, drzwi otwarły się, ukazując oświetlony korytarz, a w głębi wspaniały pokój. Zamknęły się za nowo przybyłym.
— Louba! Jesteś tu? — zapytał chrypliwy głos bez tchu.
— Tak. Kto tam?
— Vacilesco. Schowasz mi tu coś? Tylko póki się ich nie pozbędę...
Zatrzymał się, nadsłuchując. Przyśpieszone kroki doszły z korytarza — szły od wielkiego pokoju.
— Oni idą za mną! Śledzili mnie — byli za blisko. Schowaj to! Dostaniesz swą część!
Gdy drzwi otwarły się, odskoczył, rzucił coś w rozłożone ręce Louby, przeskoczył przez okno i popędził przez ciemny ogród. Louba rzucił przedmiot na najbliższą poduszkę i rzekł do przybyłych:
— Co to? Kto tu?
Podszedł do kontaktu i zaświecił elektryczność.
Kate ujrzała trzech ludzi o łajdackim wyglądzie, zasapanych jak człowiek, za którym pędzili.
— Tu ktoś wszedł. On skradł... Widział go pan?
— Wszedł z taką samą zachwycającą bezceremonjalnością, jak wy, moi panowie. Wytrąciliście go drzwiami, wchodząc tu...
Louba wskazał im ogród. Popędzili i zniknęli w ciemności.
— Zostań tu i uważaj, by tego nikt nie tknął — rozkazał Louba i skoczył za nimi. Vacilesco obiecał mu jego część, ale on nigdy nie był zwolennikiem podziałów.
Tamci przeskoczyli przez niski mur na łąkę, ale Louba, dbając o swe ubranie bez skazy, zatrzymał się, by otworzyć bramkę.
Biegł za odgłosem kroków po ścieżce, prowadzącej za tyły ogrodu. Słyszał te kroki, odbijające się o kamienie.
Nieco dalej zaczynał się wysoki mur, okalający szeroki ogród domu, większego od otaczających go, a po przeciwnej stronie wyciągało ramiona kilka drzew ponad wąską ścieżką, zamykając światło.
Do tego miejsca dobiegli ścigający za zwierzyną. Louba stał nieruchomo, a jego uważne oczy i uszy wchłaniały walczącą masę postaci, szurgotanie stóp i krzyki. Potem urwany odgłos — krzyk stłumiony i — cisza...
Gdyby wracali tą samą drogą...
Podszedł w cień najwyższego drzewa i stanął na małym wzgórku.
Mógł odgadnąć, co robili tam pod wysokim murem... Usłyszał nawet kilka wyszeptanych przekleństw i pytań, gdy poszukiwanie okazało się bezowocne.
Po chwili podeszli na środek ścieżki, gdzie na tle bladego nieba mógł odróżnić ich trzy postacie. Wahali się widocznie naradzając się, potem pobiegli w przeciwnym kierunku — od domu Louby.
Czekał kilka minut, potem podszedł do leżącej postaci, jaką zostawili i dotknął jej.
Lekkim krokiem powrócił do domu.
Kate siedziała tam, gdzie ją pozostawił.
Popatrzał na swe ręce i białą koszulę, gdy podszedł do światła. Były niesplamione.
— Co się stało? — spytała szybko, zaniepokojona znaczącym jego ruchem.
— Zadźgali Vacilesco — zdaje mi się. Ale to niema nic wspólnego z nami — rozumiesz? — zapytał grożąco. — My nic nie wiemy!
— Masz to, za czem pędzili...
— Nie mam! On tego tu nie zostawił! Nie myl się co do tego, droga Kate. Byłoby mi to nie na rękę. Przyjrzałaś się temu? — zapytał, zbliżając się do poduszki, za którą schował pozostawiony skarb Vacilesco.
Wstrząsnęła głową.
Zamknął okna i zapuścił zasłony, zanim nie obejrzał łupu.
Była to szkatułka, pokryta różnokolorowemi perłami w efektowny deseń, a w środku największego wzoru widniały imitacje drogich kamieni. Otworzył ją i stanął rozczarowany, ujrzawszy puste wnętrze.
— Zdaje się, że Vacilesco czmychnął z tem zapóźno — zauważył. — A jednak nie była zamknięta... On na pewno musiał zajrzeć do środka...
Obramowana była białą skórką, ale dno było inkrustowane perłami i kolorowemi szkiełkami, jak góra. Przyglądając się uważnie, Louba krzyknął w nadziei i zaczął badać dno. Zostało to nagrodzone znalezieniem nacisku, który otworzył fałszywe dno.
Okrzyk zadowolenia — i okrzyk złości, gdy ujrzał, że i tam nic nie było.
Patrzał na szkatułkę ze wściekłością, aż przezwyciężył złość i wzruszył ramionami.
— No! w każdym razie zapłacił za to Vacilesco — zauważył — nie ja...
Położył szkatułkę na stół. Zapalił cygaro.
— Czy chcesz dokończyć tego, coś zaczął mówić? — spytała Kate. — Co masz na myśli mówiąc, że mam wyjść za Karola Berry.
— To... My rozłączamy się, ale chcę, byś wyszła za niego. Mieszkanie Nr. 2., Braymore House, London, gdzie spędziłaś tyle przyjemnych godzin, wciąż jest moje i ja tam powrócę. Z powodów łatwych do odgadnięcia, wygodniej mi jest, byś ty była panią Berry.
— Ale przecież nie myślisz tego na serjo! To nawet byłoby za podłe jak na ciebie! — wybuchnęła.
— Podłe? Niewdzięczna! Kate, pomyśl, jakbym mógł cię pozostawić! — jakto... — przerwał, a oczy jego spoczęły na szkatułce, która najwidoczniej wypędzała z jego myśli ją i jej sprawy. — Teraz przypominam sobie! Widziałem ją już przedtem! To było u —
— Nie chcę słyszeć o tem! — zawołała. — Czy odpowiesz mi?
— O, ale to było za czasów, o których chętnie będziesz słyszeć — zakpił, — za czasów czułych wspomnień... Czy nie przypominasz sobie, jak w tych słodkich pierwszych dniach ktoś zapłacił ogromną cenę za niewartą szkatułkę. Było to w Bazarze. —
— O, przestań! — sprawiło jej to ból niedozniesienia. Zaśmiał się.
— Powiedziałem, że były to słodkie dni! Co za szkoda, że takie dni nie trwają wiecznie!
— Wcale nie żałuję tych dni — odrzekła gorzko. — Był człowiek, który mnie ostrzegł i którego radą wzgardziłam... owego dnia...
Odwróciła drżące oczy od jego okrutnej twarzy.
— Owego dnia? Nie przypominam sobie, ktoby ci mógł dawać rady... Ale to nic. Muszę wracać do mych gości — mych ofiar, jeśli wolisz.
Wzrok jego spoczął znów na szkatułce.
— Zachowam ją na pamiątkę o tobie... kochana Katy.. jako wspomnienie naszej tak czarującej idylli...
Odwrócił się od drzwi, by rzucić ostatnie szyderstwo.
— Ty oczywiście nie potrzebujesz pamiątek! Do tego stopnia sobie pochlebiam!...
Zaśmiał się. Drzwi zamknęły się za nim.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Franciszek Mirandola.