Tajemnicza kula/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Tajemnicza kula
Wydawca Wydawnictwo J. Kubickiego
Data wyd. 1920
Druk Sp. „Gryf”
Miejsce wyd. [Warszawa]
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Flat 2
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.
Człowiek za zasłoną.

Louba powrócił do Braymore House bardzo zadowolony.
Nigdy nie przypuszczał, że przyjdzie mu zapłacić za kobietę tak wysoką cenę, jak małżeństwo.
Ale Beryl Martin, tak inna od tamtych szalonych kobiet, które w rozmaitych okresach czasu wciągał swą niezdrową sensacją! Ona była warta! Nie ze względu nawet na pieniądze, jakie wniesie ze sobą.
— Nie będę cię już więcej potrzebował, Miller — rzekł wesoło, wchodząc do mieszkania i zasiadł do lekkiej kolacji.
Zapalił papierosa i stanął przed kominkiem, paląc i rozpatrując z zadowoleniem swą sytuację.
Finanse jego doznały niemiłego wstrząsu, ale radzi sobie jakoś.
Usiadł przy stole i zaczął jeść.
Plecyma odwrócony był do okien i za chwilę doznał niepokojącego uczucia. Kilka razy odwrócił głowę, ale pewny był, że okna są zamknięte. Miller zamykał je zawsze przed jego przyjściem.
Przypomniał sobie zapewnienie Beryl, że widziała twarz za oknem w domu sir Harry Marshleya.
Słyszał, jak Miller zamyka drzwi swego pokoju. Gdy odsunął od siebie tacę i zapalił cygaro, zdał sobie sprawę z ciszy — i czegoś jeszcze...
Przeklinając swą bujną wyobraźnię, wstał niecierpliwie i podszedł do okna, rozsuwając jedwabne zasłony, by się upewnić, że okno jest zamknięte.
Cofnął się z okrzykiem.
Potem rozsunął zasłony i wyciągnął człowieka, ukrytego za niemi.
— Da Costa!
— No i co? — zapytał da Costa, a ręka jego zbliżyła się machinalnie do tylnej kieszeni.
Lata, jakie upłynęły od czasu, gdy pojechał na Maltę, przyprószyły bielą jego faliste, gęste włosy i policzki jego opadły pod zwiędłemi, czarnemi oczyma i ociężał trochę, ale pozatem zachował swą krzepkość. Usta jego były czerwone i wilgotne pod pełnym wąsem.
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze! — zawołał Louba, wskazując mu gestem, by zostawił broń w spokoju. — Ja zapytam się tylko, czego pan szuka w mojem mieszkaniu?
— Chciałem tylko przeczekać, póki się pan nie położy.
— A potem? — zapytał Louba tonem, który wywołał śmiech da Costy.
— Nie bój się pan — nie przyszedłem tu, by pana zamordować — rzekł.
— Rozumiem! tylko po to, by mnie okraść!
— Nie. Po to, by otworzyć okno i pójść sobie do domu. Bo widzi pan — wszedł Miller i zamknął, zanim mogłem wyjść — a potem wszedł pan. Wobec tego, że tak lubię pańskie towarzystwo, więc czekałem, póki nie pójdzie pan do łóżka.
— Kradzieży dokonuje pan, gdy mnie niema! Tak! Mogę sobie wyobrazić, że nie jest pan złodziejem zbyt odważnym.
Da Costa podszedł do niego grożąco.
— O jeden raz za często! — ostrzegł. — Drogo pana będą kosztować te kpiny!
— Nigdy nie będę miał do zapłacenia więcej, aniżeli stać mnie na to. Gdy przyłapałem pana myszkującego koło okna przed tygodniem, zaprzeczył pan, że miał pan zamiar tu wtargnąć... Wdychiwał pan poprostu świeże powietrze!
— Nie miałem też żadnego zamiaru wejść. Wchodzę wtedy, gdy okno jest otwarte, a pana niema — odrzekł da Costa obelżywie.
— A więc wchodzi pan? Udawał pan, że odjeżdża pan, że zamyka mieszkanie — tak mi odpowiedział pan wtedy, by mnie oszukać i odwrócić moją uwagę.
Da Costa wzruszył ramionami.
— Interesuje mnie coś w pokojach pańskich, a pan mi przeszkadza tylko tem tropieniem mnie, jak podejrzliwy pies! — rzekł.
Louba chwycił go za ramię i pociągnął do światła tak, że twarz była w pełnym blasku.
— Masz to, czego szukałeś — warknął — dlatego taki pan odważny i w tak dobrym humorze!
— Jeśli mam, to i tak pan tego nigdy nie znajdzie! — zaśmiał się da Costa.
Louba potrząsnął nim.
— Mów pan, co ukradłeś! Powiedz!
— Puść!
Nastąpiła szarpanina. Da Costa oswobodził się i dyszał z oczyma i policzkami nabiegłemi krwią.
— Zrób to znów, Louba — wykrztusił z za ostrych, białych zębów — a ja uporam się z tobą w końcu ostatecznie!
— Oddasz, coś wziął?
— Oddasz mi to, co mi zabrałeś? nie raz jeden w tych minionych latach! — zawołał da Costa i nagle uśmiechnął się. — Tak, oddasz!
Louba spojrzał nań posępnie i oczy jego zwężyły się tak,, że stały się szparkami.
— Nie opuścisz tego pokoju, póki nie oddasz tego, coś ukradł — rzekł.
— Dobrze — jeśli znajdziesz to, kochany Louba — przytakiwał da Costa wesoło. — Chodź, nie bój się i przeszukaj mnie!
Uśmiechając się podniósł ręce odkrywając zapraszająco swe kieszenie.
Podejrzliwie, po chwili niezdecydowania, Louba przeglądnął jego kieszenie, a da Costa rozkoszował się jego rozczarowaniem. Spojrzał na jego nogi.
— O, oczywiście — rzekł da Costa — zaglądnij do moich trzewików — to nie trudno. — Są to właściwie pantofle — a może tam być ładny zwój banknotów — prawda? może być?
Zrzucił pantofle.
— Mieszkamy w tak przyjemnej bliskości, że nie muszę się przebierać przed złożeniem ci wizyty.
Louba patrzał jak da Costa wciągał pantofle.
— No — zauważył — po tym żarciku może zechce mi pan powiedzieć, dlaczego istotnie się tu pan znajduje?
— Nie, nie czuję się usposobiony do dalszej rozmowy — odrzekł da Costa podchodząc do okna i odkręcając zakrętki ze swobodą, jaka świadczyła o poprzedniem zaznajomieniu się z niemi.
— W takim razie zobaczymy, może będzie pan rozmowniejszy na policji!
— Chce mnie pan tem straszyć? — zapytał da Costa otwierając okno.
— Albo wytłumaczy się pan, albo oddam pana w ręce — policji! — groził Louba wściekle i skoczył na da Costę, który przechylił się w tył i jedynie osztabowanie okna zatrzymało go przed spadnięciem na dół.
Louba skoczył za nim i pchnął go, aż ten oparł się plecami o sztaby wyjścia w razie pożaru. Louba wcisnął palce w jego szyję.
— Co zabrałeś mi! — zawył. — Powiedz mi, albo przerzucę cię w dół! — Przegiął głowę da Costy tak, że szyja jego nabrzmiała.
— Nie mogę — jeśli mnie dusisz — wykrztusił da Costa.
— Więc teraz! — rzekł Louba rozluźniając trochę chwyt.
— Nie wziąłem nic — widziałeś sam.
— Więc co tam robiłeś?
— Przyszedłem poszukać czegoś.
— A! Więc tak! A czegóż ty szukasz?
Da Costa ulepszał stopniowo swą pozycję — i teraz uderzył Loubę tak, że ten wpadł do pokoju, gdzie uderzył ciężko o stół i padł na podłogę, uderzając głową o krzesło.
— Na drugi raz, gdy podniesiesz na mnie rękę — rzekł zadyszany da Costa — będzie to ostatni raz, gdy na co kolwiek podniesiesz rękę! Pamiętaj!
Louba podnosił się z trudem.
— Przeklęty —
— A jeśli nie mam tego, poco tu przyszedłem — przerwał mu da Costa — to wiem, gdzie tego szukać. Możesz już wykręcić zakrętki z okien, bo ja tu już więcej nie przyjdę!
— Wykręcę je, ponieważ doglądnę tego, byś się dostał w ręce policji! — rzekł Louba podchodząc do telefonu.
— O! posyłaj po policję — kpił da Costa. — To tylko wymiana słów między nami! A jeśli nawet zechcę się przyznać, żem tu był, że chciałem coś zabrać... to nie zdaje mi się, byś chciał, by policja zażądała sprawozdania w sprawie tego, co posiadasz, Louba! Pomyśl nad tem! Dobranoc!
Wbiegł żelaznemi schodami i zniknął w oknie swego pokoju.
Louba odłożył słuchawkę. Miał więcej rzeczy, z których nie pragnąłby zdawać sprawozdania!
Zmarszczył brwi rozglądając się. Próbował domyśleć się, na co czyhał da Costa?
Podnosił jedną rzecz po drugiej ważąc w rękach, odwracając, szukając...
Podszedł do schowka w ukrytym rogu pokoju i wyjął rzeźbioną skrzynkę mosiężną, której już dawno nie otwierał: pełna była drobiazgów o względnie małej wartości, które mu się sprzykrzyły, więc usunął je ze swego widoku.
Zaczął wyjmować je ze skrzynki. Zauważył, że są w nieładzie, ale nie mógł być pewny, że to skutek poszukiwań da Costy.
Mały obrazek o nieproporcjonalnej ciężkości przyniósł do stołu, ale po skrobaniu nożem i usunięciu górnego pokładu pozłacanego metalu ujrzał ołów, który tłumaczył wagę.
Zawiedziony powrócił do skrzynki, w której pozostało tylko kilka rzeczy.
Pochyliwszy się, by wziąć coś błyszczącego się, podniósł wykładaną paciorkami szkatułkę, która wpadła w jego ręce zaciemnionym pokoju w Bukareszcie. Nacisnąwszy fałszywe dno spojrzał na pusty schowek. Powolny uśmiech skrzywił jego wargi. Czy to było możliwe? Czy da Costa sądził naprawdę, by rzecz ta mogła pozostawać w jego rękach, a on nie zdołałby odkryć tak małej tajemnicy? Czy ci, którzy wiedzieli o skarbie, jaki zawierała, sądzili, że on się tam jeszcze znajduje?
Nie wiedział, ale nie mógł nie skorzystać ze sposobności do żartu.
Włożył drobiazgi do skrzynki, a na samej górze położył szkatułkę. Pod fałszywe dno włożył kartkę papieru, na której napisał kilka słów do da Costy.

„Moje pozdrowienia! Gdybym tylko mógł wiedzieć, czego pan pragnie, to proszę, niech pan uwierzy, że prosiłbym pana o przyjęcie tak małego dowodu mojej życzliwości!“

— On ma rację — szepnął Louba wchodząc do sypialni. — Nie ma poco zabezpieczać okien, jeśli to jest wszystko, czego on pragnie!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Franciszek Mirandola.