Tajemnicza kula/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Tajemnicza kula
Wydawca Wydawnictwo J. Kubickiego
Data wyd. 1920
Druk Sp. „Gryf”
Miejsce wyd. [Warszawa]
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Flat 2
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.
Dziewczyna, która uciekła.

W kilka dni po ucieczce z mieszkania Louby, ta sama dziewczyna stała rozmawiając zniżonym głosem z człowiekiem, ubranym w białe, płócienne ubranie, trzymającym w ręce probówkę, z szeroko rozpostartą na ciężkiej i nieujmującej twarzy purpurową plamą słońca, przedostającego się przez liljowe szyby okna.
Oczy miał zwrócone na probówkę, jakgdyby pragnął wyglądać na zajętego pracą. Dziewczyna przechyliła się przez drzwi i szepnęła szybko:
— Jeżeli wiesz, idź już lepiej — rzekł, nieodwracając głowy. — Nie trzeba, by nas widziano rozmawiających ze sobą.
— Nie. Obawiam się, że widział nas już przedtem — odwróciła się i skamieniała, gdy ujrzała poważne, miłe oczy człowieka, którego najmniej pragnęła tu ujrzeć. — Jakto, ojcze... Nie słyszałam cię... Zajrzałam do laboratorium, by zobaczyć, czy cię niema — głos jej drżał. — Czy nie chcesz napić się herbaty, nim nie zabierzesz się do pracy?
— Owszem, Kate. Właśnie chciałem zapytać, czy dasz mi herbaty. Obawiałem się, że cię niema w domu. — Rzekł coś do asystenta, potem odszedł z dziewczyną.
— Zdawało mi się, że niezbyt lubisz Berry’ego — zauważył, siadając do herbaty.
— No tak... z początku nie — odrzekła. — Ale zdaje mi się, że tylko nie rozumiałam jego sposobu zachowania się...
— To możliwe. On dużo ma jeszcze do nauczenia się — chociaż to dobry pracownik. Trochę niepunktualny — ostatnio — no i...
Zmarszczył czoło i skrzywił usta.
Nie powiedział nic więcej, ale miał coraz większe wątpliwości w prawość swego asystenta Mr. Karola Berry. Cenne narzędzia znikały od czasu jego przybycia do laboratorjum.
Dziewczyna nazajutrz wstała wcześnie i napisała list, który włożyła potem do swej torebki. Wychodząc spotkała się z gospodynią.
— Jakto, miss Kate? Pani wychodzi tak wcześnie — zawołała — przed śniadaniem?
— Tak. Wychodzę. Idę do Covent Garden, aby kupić kwiaty, a potem mam się spotkać z przyjaciółką. Może zostanę też na obiedzie — rzekła, śpiesząc do drzwi.
— No — coś dziwnego chce zrobić! — napewno! — myślała kobieta, patrząc za Kate.
Dopiero wieczorem został w domu wręczony list, jaki dziewczyna napisała przed wyjściem; na kopercie jego widniał stempel pocztowy z Dover.
Karol Berry nie przyszedł tego dnia do pracy — i już nie ujrzano go w domu pracodawcy.
Zapytywania nie dały żadnego rezultatu, ale dziewczyna, której niechęć do niego została zmieniona na uprzejmość i szybkie rozmowy, zatapiała swą romantyczną duszę we Wschodzie, który zapełniał tyle jej marzeń, a obok niej siedział Louba, patrząc na miasto o płaskich dachach z jego labiryntem wąskich ulic, z migotem barw i ubrań, błyszczących w słońcu Południa. Poniżej miasta rozciągała się kurzem zawleczona równina, na której delikatna linja zaznaczała powolne posuwanie się wielbłądziej karawany.
— O! nie mogę w to uwierzyć! nie mogę uwierzyć, że to jest istotnie — nawet teraz! — zawołała Kate.
— To jest bardzo prawdziwe — odrzekł z głębokiem zadowoleniem — za sobą pozostawiłaś to bagno — i teraz dopiero zaczynasz żyć! Wiedziałem, że kiedyś będziemy razem na Wschodzie!
— Jak mogłeś wiedzieć? Bo ja —
— Bo ja chciałem cię tu sprowadzić, a osiągam zawsze to, czego chcę! I chciałem też oddalić cię od tego człowieka — i zrobiłem to...
— Jimmy?
— Tak. — Zęby jego zabłysły złośliwie.
— Jakto, Emilu? Mówisz tak, jakbyś go nienawidził?
Zaśmiał się lekko:
— Nie! Nie warto nienawidzić nawet tych, którzy robią mi na złość. Wystarczy, że zawsze ich zwyciężam.
— Ale Jimmy nigdy nie wyrządził ci krzywdy?
Wzruszył ramionami.
— Jimmy — jak ty go nazywasz — nie istnieje. Mówmy o czemś innem.
O zachodzie poszli do Bazaru, gdzie radowała się widokami, dźwiękami i zapachami — wszystkiem równie zachwycającem jej wyobraźnię odurzoną Wschodem. Nawet brudni nędzarze w nieopisanych łachmanach nie zdołali urazić jej zachwytu. Czyż nie należeli oni do Wschodu?
Targowanie się, które raziłoby ją w Londynie, wciąż te usiłowania przerwania targu, podniesione ręce i protesty, gdy Louba zaproponował zapłatę za rzeczy, które podobały się mu lub jego towarzyszce — wszystko to czarowało ją. To była metoda kupowania i sprzedawania Wschodu — więc była zachwycająca.
Wzdrygała się przed intruzem angielszczyzny, dlatego też spojrzała nieprzyjaznemi oczyma na tego najwidoczniej Anglika, który pociągnął ją za ramię, gdy Louba zniknął w ciemnym otworze, prowadzącym do wnętrza składów sprzedawacza, którego oglądała bogate towary.
— Przepraszam, ale czy z panią jest wszystko w porządku?
— zapytał człowiek zarówno nieśmiało, jak gorliwie. — Pani zdaje się jest tu bez znajomych — z Loubą... To długa droga stąd do Anglji i —
— To długa droga, ale nie uważam tego za dostateczny powód do bezczelności odrzekła Kate, rumieniąc się.
— Nie znam pana!
— Nie! ale widzi pani: ja znam Loubę, a pani nie wygląda, jakby go znała.
— Znam go dosyć dobrze, by cieszyć się jego... przyjaźnią, nie potrzebując pomocy obcych ludzi — rzekła odchodząc.
Była tem bardziej rozgniewana, że się zarumieniła — wyraźny dowód jej położenia stosownie do pojęć Zachodu! Przypomniała sobie te pozostałości domu i wszystkie konwencjonalności, jakie odrzuciła! Pomyślała sobie, że jest to tak, jakby przebudzono ją z tych egzotycznych radości bogatego snu zapomocą dzwonka mleczarza podmiejskiego!
— Tak! Wiem, że jestem pani obcy — rzekł łagodny głos — i nie żądam, by mi pani ufała i wierzyła. Tylko chciałem poradzić pani, by pani wróciła do domu. Jakikolwiek jest ten dom i cokolwiek oczekuje panią po powrocie, niech pani rzuci Loubę i powróci, zanim nie zostanie pani złamana, jak długo jeszcze życie pani cokolwiek jest warte!
Zanim zdołała znaleźć odpowiedź, mignęły jego łagodne oczy, rzucił się w tył, by nie być widzianym, poza stos dywanów i mat i odbiegł jedną z wąskich uliczek, wiodących od bazaru.
Ujrzał Loubę. Louba stanął w progu drzwi, obok młodego handlarza, patrząc za klientem, który przedzierał się przez tłum, trzymając coś pod ręką i idąc nerwowym krokiem.
— Coś w tem jest interesującego! — zauważył Louba, podchodząc do Kate. — Błaha, bezwartościowa rzecz — lecz dał za nią ogromną cenę i idzie, jakby się bał, że mu odbiorą! Patrz no na tego chłopca!
Chłopiec, to znaczy syn właściciela, pocierał ręce z radości, gdy patrzał, jak znikała w tłumie wysoka postać dziwnego gościa. W chwilę potem opowiedział o tym dobrym interesie ojcu o kaprawych oczach, który słuchał z obojętnością, szybko przechodzącą w złość.
— Co? On ofiarował taką cenę — i ty wziąłeś od niego tylko podwójnie? — wołał — a Louba tłumaczył to Kate. — Tylko podwójnie? On tyle dawał od początku i ty sprzedałeś mu tylko za podwójną cenę! Ty durniu!
, — Ależ to było dwanaście razy tyle, aniżeli jest warte!
— Skąd wiesz o tem, błaźnie? Czy.zaproponowałby ci sześć razy tyle, jeżeli to było warte tylko tyle, jak się nam wydaje? Głupcze! durniu! — I tak zależało mu na nabyciu tego, że — o, co za przekleństwo! mieć takiego syna!
Pozostawiwszy go lamentującego, Louba i Kate poszli dalej.
— Co to było? — zapytała Kate.
— Poprostu taka szkatułka, wykładana paciorkami i kolorowemi szkiełkami.
Zmrużył oczy. Jeżeli można było coś uzyskać, to nie lubił, by ta wygrana przypadała komu innemu.
— Chciałbym wiedzieć, co to znaczy...
Kate była mniej wesoła w powrotnej drodze, niż gdy szli tutaj. Chociaż z niechęcią i złością przypominała sobie ten epizod z małym Anglikiem, jednak zaciemniał on blask tej romantyczności.
Słońce zachodziło, gdy wspinali się na pagórek. Gdy obejrzeli się, miasto wydało się im płaskie i płowe.
Przytuliła się do Louby.
— Nienawidzę takich małych, nic nie znaczących ludzi — rzekła.
Przycisnął do siebie jej ramię. Nie powiedziała mu, że wyraża tu swą niechęć do kogoś innego, a swój podziw dla niego samego.
Słuchała nawet z większą niż zwykle zachłannością jego dzikich pochwał i uwag, czepiając się tem namiętniej tego romansu, że dotknął ją zimny chłód rzeczywistości.
Chociaż uśmiechała się, gdy zbliżali się do murem otoczonego ogrodu domu na pagórku, jednak przystanęła nagle, gdy postać Karola Berry wyłoniła się przed nimi. Cofnęła się do Louby, ujrzawszy w oczach tego człowieka nienawiść. Jeżeli próbowała zapomnieć odrazy do niego, to on nie zapomniał jej poprzednich sądów o nim.
Uśmiech jej zamarł. Drżała.
— Chodźmy — rzekła do Louby. — Jest mi zimno.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Franciszek Mirandola.