Tajemnice Nalewek/Część I/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Tajemnice Nalewek
Część I-sza
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Leona Nowaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII
DROBNE TAJEMNICE „JOSKA“

Znajdujemy się na Nalewkach w głębi jednego z najbrudniejszych podwórz.
Jest to drugie podwórze. Na tylnym planie, na końcu posesji, wąskiej a długiej, spostrzegamy oficynę jednopiętrową, starą obdrapaną. Nie licuje ona wcale z trzypiętrowemi oficynami, które wznoszą się z boków drugiego podwórza. Widocznie niska obdrapana oficyna jest dawnym zabytkiem który niewiadomo dlaczego zachowują nietkniętym właściciele posesji.
Oficyna wygląda zupełnie martwo; niema tu zwykłego nawet w nalewkowskich podwórzach ruchu i ożywienia. Do środka prowadzi sień, nad którą wisi lakoniczny napis: „Kantor“. Żadnych dalszych objaśnień.
Gdyby zapytać sąsiadów, jaki interes prowadzi właściciel „Kantoru“, byliby rzeczywiście w kłopocie. Odpowiedzieliby:
— Handlują z towarami.
Wejdźmy do wnętrza oficyny. Z sieni na prawo na parterze znajduje się obszerny, ale brudny i słabo oświetlony pokój. W głębi są jakieś kratki. Wszędzie po pokoju rozstawiono mnóstwo przedmiotów różnego rodzaju i użytku.
W pokoju znajdują się w tej chwili (godzina wieczorna) dwie osoby.
Jedną z nich jest właściciel, a może współwłaściciel „Kantoru“, pan Apenszlak, człowiek już dobrze stary, o niezmiernie ciekawej i charakterystycznej twarzy.
Nos zakrzywiony, jak dziób krogulczy, oczki małe i latające, duża głowa łysa, tylko gdzie niegdzie kępkami żółtawo-brudnych włosów pokryta, ani wąsów, ani brody — oto rysopis tej osobistości. Dodać trzeba do tego jeszcze niezmiernie charakterystyczne zmarszczki, ściągające całą skórę na jego twarzy w jakieś fantastyczne fałdy, ażeby wyobrazić sobie tego człowieka.
Naprzeciwko niego za stołem siedzi znany już czytelnikom — „Josek“.
Rozmowa jest widocznie bardzo ożywiona.
— Więc pan — zapytuje w tej chwili „Josek“ — nie chcesz mi tym razem zrobić tego, czego od pana żądam?
— Tak.
— I dlaczego?
— Ja panu, mój młody panie, powiem jedną powieść, co jest w talmudu: Jeden rabin miał jedną kozę, co mu bardzo dużo dobre mleko dawała. To wiesz pan co un zrobił? Un chciał ją siedem razy na dzień doić. To wiesz pan co ona zrobiła? Wzięła — i zdechła.
— Chociaż — dorzucił po chwili sentencjonalnie — mogła także, jakby była mądra, i ucieknąć.
Zapadł mrok, „Josek“ patrzył pilnie w oczy Apenszlakowi. Po chwili rzekł:
— Przepowieści mnie nie obchodzą. Nie przyszedłem tutaj na słuchanie bajek i dowcipów. Co chcę, musi być zrobione!
Apenszlak pokręcił z niedowierzaniem głową.
— Zresztą nie mam czasu i przystępuję odrazu do rzeczy.
Wyjął z kieszeni gruby pugilares i położył go na stole.
— Czy pan znasz Charków? — zapytał po chwili.
— Ja? skąd mam znać?
— Czy nie słyszałeś pan przypadkiem o niejakim Rabinersonie, którego tam poszukują za rabunek, liczne oszustwa i fałszerstwa weksli?
Apenszlak podniósł się. Głosem zmienionym i drżącym rzekł:
— A pan skąd słyszałeś o Rabinersonie?
— To moja rzecz... Powiem panu więcej, panie Apenszlak: posiadam tu w tym pugilaresie jeden z weksli sfałszowanych przez tego pana. Nie bój się, inne są w ręku władzy sądowej.
„Josek“ powoli, spokojnie roztworzył pugilares i, wyjąwszy weksel pokazał go zdaleka Apenszlakowi.
To, co nastąpiło było dziełem jednej sekundy. Stary, jakgdyby drapieżny zwierz, rzucił się na „Joska“, pragnąc mu wyrwać papier. Ale młodzieniec, z siłą jakiejby się po nim nie można było nigdy spodziewać, odepchnął tak silnie starego, że ten upadł na ziemię przy drugiej ścianie.
W tej chwili z błyskawiczną szybkością „Josek“ wydobył rewolwer i skierował go na powstającego z upadku starca.
— Ani kroku dalej! — zawołał głosem spokojnym. — Na takich, jak pan, mam broń.
Ale Apenszlak już się uspokoił. Ciężko dysząc siadł na krześle. Dopiero po chwili rzekł:
— Pan masz ciężką rękę... Taki młody! Czego pan chcesz od Rabinersona? — dorzucił po chwili, zmieniając ton.
— Żeby wytłumaczyć panu, panie Apenszlak, że powieść o kozie nie może mieć do nas dwóch zastosowania.
Stary kręcił głową, cmokał ustami. W oczach jednak świecił mu się jakiś dziki i złowrogi ogień.
— No, pan mnie przekonałeś — rzekł.
— Bardzo mnie to cieszy. Tembardziej, że już czas. Lurje za chwilę przyjdzie.
— Pan żądasz, żebym pana ukrył tak, żebyś pan mógł słyszeć naszą rozmowę.
Odrzucił różne przedmioty, zakrywające ścianę.
— Oto są drzwi — rzekł — za niemi będziesz pan wszystko słyszał.
Josek miał już wyjść. Naraz zatrzymał się i spojrzał ostro w oczy staremu.
— Muszę pana uprzedzić — dorzucił — że jeżeli pan chcesz użyć wiadomej gwizdawki, to nie na wiele się panu przyda... Pańscy ludzie, ci co pracują tam — wskazał w ziemię — znają mnie bardzo dobrze i może pan być spokojny, że mi ani jednego włosa na głowie nie dotkną...
Słowa te wywarły ogromne wrażenie na Apenszlaku. Dosłownie osłupiał z podziwu. Szeroko otworzył oczy i patrzył na „Joska“ jak nieprzytomny.
— Skąd pan to wiesz? — zapytał, robiąc ruch ręką ku ziemi.
— Wiem to i bardzo wiele innych rzeczy... Naprzykład proponowałbym, żeby pan przypadkiem nie kasłał przy wejściu Lurjego. Po takim sygnale rozmowa wasza stałaby się mniej interesująca i moje ukrycie byłoby zupełnie niepotrzebne.
Uśmiechnął się też ironicznie i zniknął za wskazanemi mu poprzednio przez Apenszlaka drzwiami.
Starzec został sam. Stał ciągle śród izby nieruchomy. Pochwycił się wreszcie za głowę i zawołał.
— Djabeł, to prawdziwy djabeł!
Prawie w tej chwili zastukano do drzwi. Starzec przez jedną chwilę stał jeszcze, ale niebawem oprzytomniał. Twarz jego odzyskała zwykły wyraz. Otworzył drzwi.
— A, to ty nareszcie! Czekam z niecierpliwością.
Przybyły był to w samej rzeczy elegancki wspólnik firmy Ejteles i Sp. Nie mówiąc nic, zrzucił paltot, poklepał starca po ramieniu i siadł przy stole.
— No stary do roboty!
Apenszlak zapalił lampę i zajął miejsce po drugiej stronie stołu, zawalonego papierami i księgami handlowemi.
— Co nowego? — pytał dalej pan Natan.
— Oto listy. Landsperger pisze, że w tych dniach będzie duży interes. Można zarobić gruby grosz. Ale żąda zbyt dużej prowizji. My nie możemy dać takiej. Przecież i my musimy coś zarobić.
— Pokaż list.
Pan Natan zaczął się wczytywać w piękne charakterem handlowym skreślone pismo listu. Tymczasem Apenszlak coś sobie przypomniał.
— Ale, ale — rzekł — z jakiego interesu Joachim żąda od ciebie pieniędzy?
Twarz pana Natana zachmurzyła się.
— Et, głupi, przypomina mu się zawsze jakiś stary interes, który robiliśmy razem i z którego niema nic.
Apenszlak spojrzał na pana Natana podejrzliwie. Ten machnął ręką. Pytał dalej:
— Cóż, transporty zagraniczne dla Zyskinda i Rajnmana poszły dalej?
— Już od tygodnia.
— Faktury są dobre? Plomby, jak się należy?
— Lepszych nie potrzeba.
— Czy prowizja wpłynęła?
— Jeszcze nie, ale wpłynie napewno. Posłałem wiernych ludzi, możesz być spokojny, nie wydadzą dotąd towaru, dopóki nie będzie bares Geld.
— Wybornie... Ja, a właściwie firma Ejteles i Sp. ma do ciebie interes.
— Słucham.
— Idzie o dostawę przez nasze pośrednictwo paru tysięcy sztuk materji jedwabnej z Lyonu. Żąda firma petersburska. Tylko, że uważasz tam będą patrzyli na plomby, jak się należy. Trzeba żeby było zrobione artystyczniej. Ejteles i Sp. skompromitować się nie mogą...
— Bliższe szczegóły interesu?
— Są na tej kartce. Pamiętaj o wszelkich ostrożnościach. Stary Ejteles coś mi się domyśla, a ten Strzelecki to nawet wąchał wcale nieźle. Szczęściem — złamał kark...
— Przez kogo? — zapytał naraz Apenszlak. — Wogóle ta wasza cała historja wydaje mi się ogromnie dziwna. Chciałbym wiedzieć, kto mu podstawił nogę...
Pan Natan zamyślił się; oparł łokcie o stół.
— Dałbym tysiąc rubli, żeby coś w tem widzieć... To jest nawet dla mnie — położył akcent na tych słowach — zupełnie ciemne... Strzelecki nie jest winien; ktoś go urządził... Ale kto?
Apenszlak spojrzał na pana Natana niedowierzająco:
— Więc to nie ty? Przypuszczałem, że to twoja sprawka.
Elegancki pan Natan wcale się nie oburzył na to posądzenie. Podniósł głowę.
— Daję ci słowo — rzekł — że w urządzeniu Strzeleckiego nie maczałem ręki. Znasz mnie i możesz wierzyć. A kto? To jest zagadka którą muszę zbadać.
Znów się zamyślił.
— Słuchajno — rzekł po chwili do Apenszlaka — ty znasz dużo różnego tałałajstwa u nas na Nalewkach i wszędzie. Powiedz mi nie znasz ty kogo mającego stosunki z naszą firmą, ktoby mógł to zrobić?
— Nie znam — rzekł powoli Apenszlak.
— Dość zresztą o tem głupstwie — przerwał pan Natan. — Jest to mój własny interes i ja go sam załatwię... Mówmy o naszych interesach. Pamiętaj o obstalunku, który dopiero co zrobiłem. Jest terminowy. A jakże tam „obrazki“?
Na tem ostatniem słowie położony był specjalny akcent.
— Robota idzie, ale powoli. Rozumiesz dobrze, że inaczej być nie może. Lepiej się cokolwiek spóźnić, żeby tylko wszystko było wykonane dokładnie.
— Ile będzie?
— Na początek coś koło miljona. Lepsze od tych z Londynu.
— Słowem, jeśli się wszystko uda, na ile w roku bieżącym może liczyć każdy z nas?
— Na trzykroć.
Pan Natan podniósł się z krzesła.
— Tak to warto! — rzekł, uderzając starego po ramieniu. — Tylko, żeby jeszcze dowiedzieć się dokładnie, kto zasypał Strzeleckiego... To jedno mnie niepokoi.
Wąskie usta Apenszlaka ściągnął uśmiech ironji.
— Muszę ci powiedzieć — rzekł — że ja mam trochę złych przeczuć. Ciekawym czy one się sprawdzą!
— Głupstwo, mój stary... Qui ne risque rien n’a rien! Ach prawda, że ty nie umiesz po francusku. No, do widzenia! A pamiętaj o obstalunku.
Za chwilę „Josek“ wyszedł z za drzwi. Posunął się ku starcowi.
— Dobrześ pan zrobił — rzekł doń — iż przyznałeś, iż nie znasz nikogo w otoczeniu Ejtelesów, kto mógłby wpłynąć na sprawę, o której mówił przed chwilą pan Lurje.
Spojrzenia dwóch rozmawiających spotkały się, jak dwa ostrza w ręku dwóch wyćwiczonych szermierzy.
„Josek“, uchyliwszy kapelusza, zmierzał ku drzwiom. Apenszlak zatrzymał go.
— Powiedz mi pan jedną rzecz. Kiedy pan tak dobrze wiesz wszystko, powiedz mi poco potrzebowałeś słuchać dzisiejszej naszej rozmowy?
— Dowiesz się pan potem... Trzeba być cierpliwym.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.