Tajemnice Londynu/Tom III/Część druga/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Tajemnice Londynu
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1847
Druk S. H. Merzbach
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Les Mystères de Londres
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
BRAT.

Po odejściu ślepego, markiz zatopił się w myślach. Piękna twarz jego, dla zbytku trudu, przybrała wyraz wzruszenia. Kilka razy zcicha wymówił on imię Zuzanny, na którego wspomnienie zadrżała w sercu jego ulubiona jakaś struna.
— To są jéj oczy, szepnął, ale dumniejsze!... to jéj czoło, ale szersze; to cała jéj piękność, ale wznioślejsza i silniejsza... Chciałbym ją uszczęśliwić, przez pamięć na przeszłe moje szczęście...
Skinieniem przyzwał doktora Moore, który przez cały ciąg rozmowy jego z Tyrrelem stał na stronie. Doktor zbliżył się i z kolei stał teraz przed sofą.
— Jakżeś ją znalazł? zapytał z zajęciem Rio-Santo.
— Źle, milordzie, bardzo źle! odpowiedział Moore poważnie zwieszając głowę. Moralna przyczyna jéj cierpień, trudném, że nie powiem niepodobném nawet czyni jéj wyleczenie... Jedno tylko miałbym na to lekarstwo...
— Jakież?
— Szczęście.
— A więc nie sądzisz, że mógłbym ją uszczęśliwić? zawołał Rio-Santo, z wyrazem smutku i niecierpliwości.
— Nie o tém mowa, milordzie, jeżeli mi wolno tę uczynić uwagę. Pan znasz lepiéj jak ktokolwiek stan moralnego cierpienia, jakiego oddawna doznaje miss Marya Trewor... W téj chwili, (bo przyszłości nikt odgadnąć nie może) kocha ona młodego Franka Percewal; kocha go namiętnie, milordzie... Jarzmo włożone na słabą jéj naturę, mogło omamić jéj rozsądek i zakryć przed nim stan serca, ale za pośrednictwem reakcyi dającéj się filozoficznie wytłómaczyć...
— Do rzeczy, màości panie, do rzeczy, bardzo proszę! niecierpliwie zawołał Rio-Santo.
— Za pośrednictwem dającéj się wytłumaczyć reakcji, zwolna ciągnął daléj doktor, serce jéj buntuje się, a ostatecznie Frank Percewal...
— Czy tak mniemasz w istocie?
— Jestem o tém jak najmocniéj przekonany, milordzie. Po tém co dziś zaszło, małżeństwo twoje milordzie z miss Maryą jest rzeczą nieodzowną, stanowczą...Ale w téj saméj chwili miss Marya myśli o Franku; miss Marya skołatana wzruszeniami, których jéj słaby temperament znieść nie może, miss Marya umierająca...
— Umierająca mości panie! zawołał Rio-Santo bledniejąc.
— Umierająca, milordzie... to jest, może się za daleko posuwam. Miss Trewor w takim stanie może przeżyć jeszcze kilka miesięcy.
— Przekleństwo! wrzasnął Rio-Santo z gniewem i boleścią; dla czegóż to biédne dziécię znalazło się na méj drodze?
— Miss Marya, mówiłem, zaczął znowu doktor obojętnie i spokojnie, żyje cała myślą o tym młodym Franku Percewal... Miłość ku niemu utrzymuje ją, ale też i zabija... Ah! milordzie, przewyborny to, ale i trudny rodzaj choroby, a przytém w najwyższym stopniu lekarza interesujący!
Rio-Santo nie słuchał dłużéj — z tkliwém uczuciem boleści, odezwał się porywczo:
— Tak przecież być musi! to małżeństwo jest konieczném.
— Bez zaprzeczenia, milordzie, bez zaprzeczenia... Ale wyczerpałem już wszystkie środki, jakie nam nastręcza obecny stan umiejętności lekarskiéj... Na pozór, chorobą miss Maryi jest tylko drażliwość nerwów, straszliwie prędko dochodząca ostatecznych granic. — Leczyłem ją stosownie, ale usiłowania moje nie powiodły się... i tak musiało być koniecznie. Téj choroby nie można pokonać łagodzącémi napojami...
— Lecz wreszcie, mości panie, czy już żadnéj nie ma nadziei?
— Pozwól, milordzie. Jeżeli czas pozwala Waszéj Wysokości wysłuchać mię do końca, bezpośrednio odpowiem na twoje pytanie... A naprzód powinienem oznajmić, że zawczoraj próbowałem lekarstwa, które mogło skutkować nieochybnie.
— Cóż to za lekarstwo?
— Chciałem otruć szanownego Franka Percewal, odpowiedział doktor z przerażającą zimną krwią.
Rio-Santo zerwał się z sofy, blade jogo czoło pokryła mocna czerwoność.
— Chciałeś to uczynić!... rzekł gwałtownie.
— Otruć Franka Percewal, milordzie, dokończył niestrwożony Moore.
Rio-Santo wstał. Oko jego z wyrazem głębokiéj pogardy, ciężkie i srogie zawisło na twarzy doktora. Ten przez chwilę odważnie wytrzymał to spojrzenie, ale wyższość Rio-Santa miała w sobie coś poskramiającego, niepokonanego. Moore zmarszczył brwi, szepnął coś pod nosem i nakoniec spuścił oczy.
— Dałem ci mości panie, poufne zlecenie, rzekł Rio-Santo tonem wyższości; poleciłem ci niesienie ratunku Frankowi Percewal, któremu oszczędziłem życie, jak wiész o tém... Zamiast ratować, chciałeś go zamordować, nie pomnąc, że czyn podobny, sam w sobie nikczemny, mógłby rzucić na mnie niegodziwe podejrzenie... Jest to krok śmiały, mości panie, i mógłbyś go srodze pożałować.
— Wiedziałem, że był twoim rywalem, milordzie, i chciałem.
— Ludzie którzy mi służą, nie mają własnéj woli, mości panie.
— Eh! milordzie! odparł zniecierpliwiony doktor, wiémy o tém, że wiele możesz, ale potrzeby stowarzyszenia gwałtem wymagają tego małżeństwa, a ja równie jak Wasza Wysokość jestem lordem nocy.
— Równie jak i ja! powtórzył markiz z wyrazem najwyższéj pogardy.
— Przebacz milordzie... ale tak jest.
Doktor po raz drugi wyprostował sztywną swą postać, zebrał wszystką krew zimną i podniósł oczy na Rio-Santa.
Ale spotkawszy utkwione w siebie spojrzenie markiza pełne wzniosłéj groźby na nowo tracił odwagę.
— Wiész, milordzie, mówił daléj, nadając głosowi swemu nagły wyraz pokory, żeśmy w tobie nieograniczone położyli zaufanie. Statuta nasze nie wiążą cię; masz prawa, ale nie masz obowiązków. Niech mię Bóg zachowa, iżbym miał pretensyą do stawiania się z tobą na równi! ale widzę, że to twoje małżeństwo nie przyjdzie do skutku... a nie znam w Londynie drugiego para Anglii pozbawionego męzkich potomków i mającego jednę tylko córkę.
Markiz nie zaraz odpowiedział. Przeszedł się kilka razy po pokoju i znowu stanął przed doktorem Moore.
— Gdybyś był otruł Percewala, przysięgam ci na honor, byłbym cię kazał powiesić.
Moore zadrżał widocznie; nie było to bowiem czczą pogróżką.
Rio-Santo od niechcenia rzucił się na sofę!
— Ale ci się nie udało, dodał, i dla tego przebaczam ci.
W tej chwili zegar wybił ósmą godzinę. Markiz dodał:
— Jeszcze pięć minut mówić z tobą mogę, doktorze, a dotąd nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
Moore wahał się nieco. On także w swojéj sferze był dumnym i silnym. Ta rola biernego wassalizmu narzucana mu nielitościwie, oburzała w nim wszelkie natchnienia dumy, ale widać, że krępowały go mocne węzły, bo z uszanowaniem kłaniając się odpowiedział:
— Jedyny nam pozostaje środek, milordzie. Wyznać muszę, że jest wątpliwy, i kto wie, czy nie wywoła jakiego z owych wspaniałomyślnych wstrętów, które nas niekiedy zadziwiać mogą, ale przeciw którym walczyć nie mamy prawa... jak się zdaje.
— Tłómacz się jaśniéj a prędko! rzekł Rio-Santo.
— Każda choroba, milordzie, ma swe antidotum; natura jest zupełną; nauka tylko sama niedostateczną i ograniczoną... Potrzeba doświadczać. A więc doświadczać na miss Trewor...
— Strzeż się tego, strzeż! żywo zawołał markiz.
— Cieszę się, milordzie, £e uprzedzasz myśl moję; musimy więc doświadczać na kim innym. Ale tu nie trup pokrajany w kawałki będzie mógł oświecić moję niewiadomość. Ja życie badać muszę i na dziewicy w równym z miss Maryą wieku sztucznie wywołać zjawiska podobne do oznak choroby miss Maryi...
— Ależ to okropne, mości panie! rzekł markiz z odrazą.
— Tak jest milordzie... wywoławszy te zjawiaska muszę je pokonywać, muszę na oślep szukać lekarstwa...
— Ależ, może to znowu będzie jakie zabójstwo!
— Tak jest milordzie: można stawić dziesięć przeciw jednemu, że młoda dziewica, o któréj mówię, umrze.
— W okropnych męczarniach! po długich cierpieniach!
— Tak milordzie.
— Czyż nie możesz znaleźć innego środka, panie doktorze? rzekł Rio-Santo w najwyższém oburzeniu.
— Jeżeli Wasza Wielmożność żądasz, poszukam; ale czas nagli, i każda spóźniona godzina pogorszą stan miss Trewor.
Rio-Santo powiódł ręką po mocno spotniałem czole.
— Wasza Wielmożność tylko pięć minut dla mnie przeznaczyłeś, rzekł doktor Moore, te pięć minut już upłynęło.
— Ocal Maryę! wymówił Rio-Santo zaledwie zrozumiałym głosem.
Doktor postąpił ku drzwiom.
— Słuchaj mości panie! zawołał jeszcze markiz; wszak wszystko to robisz za złoto?
— Jesteśmy w Londynie, odpowiedział uśmiechając się doktor Moore, a jam Anglik; więc zapytanie zbyteczne, milordzie.
Ta krwawa na cały naród satyra wywołała, w oku Rio-Santa jeden z owych promieni pogardy, które nadawały jego twarzy potęgę i majestat ciskającego pioruny Jowisza.
— O miasto kału! O bezczelny narodzie! rzekł: dobrze więc mości panie! jeżeli chcesz zyskać... zyskać wiele... bo majątek, ocal Maryę, oszczędzając téj młodéj dziewicy.
Doktor spojrzał na Rio-Santa wzrokiem, jakim nań nigdy jeszcze nie patrzył.
— Będę się starał, milordzie, odpowiedział.
A przestąpiwszy próg dodał sam w sobie:
— A więc w jedném ciele może mieszkać anioł i szatan!... Człowiek ten więcéj od nas nabroił złego!... a przecież widziałem, że mu zwilgotniało oko na samą myśl o cierpieniach młodéj dziewicy, któréj nie zna!...
Rio-Santo skoro pozostał sam, wnet, mimo skołatanego umysłu, dał się owładnąć cały swéj głównéj myśli, swemu celowi jedynemu, do którego popychała go niepowściągniona ambicja. — Nie wiemy jak mu się powiodą jego zamiary, dosyć że marzył o uskutecznieniu genialnego i dumnego planu Napoleona, że czyhał na zgubę Anglii; a choć nie rozkazywał tak dzielnemu jak ten władca narodowi, umiał jednak zapewnić sobie pomoc nawet zagranicznych posłów, obmyślał tajemne i niepojęte środki ku urzeczywistnieniu swego celu. — Później powiemy kto był Rio-Santo, dla czego zapragnął wielkiego znaczenia i wpływów, czemu na pozór przyjaciel i stronnik arystokracyi angielskiéj, chciał zawiązać z nią ściślejsze stosunki przez spokrewnienie się z bogatym lordem Trewor, a skrycie żywił nieopisaną i niepohamowaną nienawiść dla wszystkiego co jest angielskie, i tajemnie zewsząd podkopywał ogromny angielski kolos, który, zdaniem jego, runąwszy ze swéj posady miał się własnemi zasypać gruzy.
W takich to marzeniach pogrążony Rio-Santo upadł znowu na sofę. Było już około godziny dziesiątéj. — Markiz zwykle większą część nocy przepędzał na odzyskaniu czasu, który mu świat zabierał, ale tego wieczoru, trud przemógł. — Gdy więc dumać zaczął, głowa jego upadła na poduszki: usnął.
Sen jego był niespokojny. — Zegar bijący północ, nagle go przebudził. Wstał, ale zaledwie krok postąpił, dotknął nogą ciała człowieka rozciągniętego bez życia na kobiercu.
Nie był to złoczyńca, bo silny i wierny Lovely rozciągnął się przy nim i lizał mu twarz wyjąc żałośnie.
Rio-Santo ukląkł. Człowiek leżący na kobiercu miał twarz krwią zbroczoną, a zmoczone włosy spadały mu rozproszone w koło głowy.
Szkocki ubiór również był zmoczony wodą i zwalany krwią.
Rio-Santo wpatrzywszy się w rysy tego człowieka, wydał okrzyk zadziwienia; porwał świécę, bo niedowierzał własnym oczom.
— Angus! Angus! zawołał; bracie mój!
Laird nie ruszył się.
Rio-Santo podniósł go ostrożnie i położył na sofie; łzy płynęły z pod dumnych powiek markiza.
— Angus! Angus! powtórzył.
Laird otworzył oczy i powiódł zagasłym wzrokiem w koło siebie.
— Obie! obie! o mój Boże! ryknął rozdzierającym głosem, obie zgubione!...
Potém oczy jego zamknęły się znowu, i padł ciężko na wznak.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: Seweryn Porajski.