Tajemnice Londynu/Tom II/Część pierwsza/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Tajemnice Londynu
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1847
Druk S. H. Merzbach
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Les Mystères de Londres
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.
BALET.

Nadzwyczajne wzruszenie panowało po całéj sali. Każdy mówił tylko o lady B***, o Jego Królewskiéj Wysokości i o klejnocie korony.
— Dzisiaj chyba dzień feralny! zawołał Lantures-Luces wpadając do loży lady Campbell, raczże mi pozwolić milady...
— Czy schwytano złodzieja, vice-hrabio? spytała lady Campbell.
— Złodzieja, pani!... Czy pani mówisz o moim złodzieju, czy o złodzieju lady B***, o mojéj lorynetce, czy o jéj pierścionku?
— Eh! dla Boga! vice-hrabio, powiadają, że klejnot wart był dwadzieścia tysięcy funtów szterlingów.
— Pani, Jego Królewska Wysokość jest bogaty, a ja tylko ubogi dżentlmen... moja lorynetka kosztowała mię dwie gwineje w Paryżu przy ulicy Richelieu, Richelieu’s-Street moja pani!... Ale to nie najsmutniejsza dziś nowina, na honor nie żartuję, i wiém jednę, która panią więcéj obejdzie... Ah! kochany markiz!... nie poznałem cię... jakże się miéwasz mój kochany?
— Pan mię niepokoisz, rzekła lady Campbell, o jakiéjże to nowinie chciałeś pan mówić?
— Zapomniałem... ale pani już wiesz o niej, bo ten kochany markiz... nie... No! więc będę miał przyjemność donieść pani o niéj... idzie tu o biédnego Franka... o Franka Percewal.
Od początku widowiska, a powiedzmy raczéj od wczorajszego balu, miss Marya Trewor pogrążona była w pewnym rodzaju moralnéj głuchoty, która ją czyniła nieczułą. Przez cały wieczór głębokie zachowała milczenie, a obecność Rio-Santa nie mogła tą razą zgalwanizować jéj obojętności.
Lady Campbell mniemała, że Marya nie zupełnie zdrowa, i ciągle dawała jéj dowody troskliwości, na które miss Trewor wcale nie zważała.
Dostrzegancz wiedzący o wszystkiém, co od kilku miesięcy zaszło w Trewor-house, niepodzielałby wcale zdania lady Campbell. Dziś wieczór, a może piérwéj jeszcze byłby odgadł, że wielki ciężar gniótł serce téj biédnéj dziewicy, ciężar, któryby ją nakoniec zgruchotał, gdyby wcześnie nie został usunięty.
I byłby tém głęboko wzruszony, bo słodka piękność miss Trewor obudzała tyle współczucia, ile szlachetna jéj uprzejmość nakazywała uszanowania.
Jakoż markiz Rio-Santo był dostrzegaczem i zaiste niepospolitym; prócz tego wiedział lepiéj jak kto inny, co się od kilku miesięcy działo w Trewor-house.
Kochałże więc namiętnie miss Trewor, jeżeli widząc wszystko mógł być spólnikiem ślepego okrucieństwa lady Campbell? Czy jego miłość była z rodzaju tych uniesień, co obalając wszelkie zapory, dla pokonania przeciwności wszystko depcą?
Nie. Miłość jego jego była rzeczywistą, ale porównana z inném uczuciem, jakie żywił w sobie, z uczuciem silniejszém nawet nad niego, zajmowała tylko podrzędne miejsce. Miłości przywoływał on tylko w pomoc, a może używał za pozór.
To, dla czego byłby przełamał wszelkie zapory; dlaczego byłby zdeptał rzecz najświętszą: głowę przyjaciela, serce kochanki, aby tylko mocniéj i wyżéj stanął, to, mówimy, nie było miłością.
Była to, jak ją nazywał, jego ambicya, jak nazywa artysta, pomysł, jak zdobywca, polityka. Była to czcza myśl, niepomiarkowana żądza, wyrachowana namiętność. Było to wpatrywanie się w cel, dostrzeżony zrazu niegdyś, jak dalekie światełko; lecz które, w miarę swego istnienia wzrastając, stało się słońcem i zapaliło jego wyobraźnią swémi żarzącémi się promieniami.
Marya stanowiła tylko stopień między nim a jego celem.
Ale niech się łaskawy czytelnik nie pomyli i nic zechce sądzić Rio-Santa według miary owych miejskich Lowelasów, którzy z miłości robią wędkę dla łowienia na nią majątku; niech go nawet nie porównywa z owymi Don Juanami dyplomatycznymi, którzy przez kobiéty celu swego dopinają. — Rio-Santo nie był podobny ani do piérwszych, ani do drugich, bo panująca w nim namiętność wolną była od wszelkiego osobistego interesu.
Mamy z więcéj powiedziéć? gdyby nawet miał cel podobny, zawsze przecie innym byłby człowiekiem. U innych, wszystko co nie jest miłością niszczy, albo pokonywa miłość; u niego przeciwnie nie było żadnego wyjątkowego uczucia; dwie namiętności zupełnie przeciwnej natury istniały w nim jednocześnie i zgodnie, zajmowały jego głowę i serce, brały każde z osobna udział w jego życiu i szły każde swym biegiem, a silniejsze nie niszczyło słabszego.
Ci co znali, co drżeli na każdy wybuch jego myśli, jakby zadrżało dwa miliony mieszkańców Londynu na widok wybuchającego w pośród nich wulkanu, ci tylko mogliby powiedzieć, ile miał w sobie młodości, powabu, otwartéj i szczeréj miłości, pociągającéj i niepowstrzymanéj rozkoszy.
Przemyśliwał i wyrachowywał jak piérwszy minister, czynniejszym był nawet, a jednak miał jeszcze czas do marzenia jak poeta, do kochania jak szaleniec.
Kochał na-ślepo, bez względu na nic, jakby los poczytał sobie za obowiązek usuwać każdą cierń z jego życia; miłosne udręczenia były dla niego niepodobieństwem. — Cel jego czynił go wolnym od tych udręczeń, nie dla tego, izby miał ćmić oko jego sumienia, lecz że mu nasuwał wymówkę za każdą niewierność, że każdą ofiarę, jeżeli do pewnéj należała kategoryi, przedstawiał mu ją jako łup zaszczytny, jako trofea, jako zdobytą cząstkę wielkiego dzieła do którego dążył.
Nie sama więc tylko miłość pociągała go do miss Trewor. Miłość miała swą chwilę, swój dzień; uwielbiał on Maryę jednego wieczoru na balu, byłby ją może posiadał i zwyciężył jak tyle innych kobiét, gdyby myśl poważniejsza, wyższa, nie była stanęła na przeszkodzie jego fantazyi.
Chciał, aby miss Trewor została jego żoną, i szanował ją.
I jeżeli umiał tak dalece poskramiać swą żądzę, zwykle w nim nieograniczoną, sądźmyż zatém, czy mogło wstrzymać go wahanie się młodéj dziewicy!
Może miał nadzieję pokonać to wahanie się, bo niepodobna przypuścić, aby nie wiedział jak przemożny wpływ wywierał na kobiéty; — a może nie zadawałby sobie nawet tyle trudu.
Widział cel: więc dążył do niego.
Gdy vice-hrabia de Lantures-Luces wymówił w loży lady Campbell imię Franka Percewal, zadziwił go niezmiernie skutek, jaki to imię sprawiło. Rio-Santo zadrżał jak lew spoczywający, który przez gęste swe kędziory uczuje, że go bodzie żądło ossy; lady Campbell straciła uśmiech i zmarszczyła brwi; miss Trewor nagle podniosła piękną swą pochyloną głowę i zwróciła na vice-hrabiego chciwie zapytujące spojrzenie.
Lantures-Luces nie nawykły takie sprawiać wrażenie, zamilkł, aby być tém bardziéj pożądanym.
— A więc, milordzie, rzekła miss Marya; i cóż?
Rio-Santo opuścił miejsce, które zajmował obok młodéj dziewicy i przysunął się tuż do vice-hrabiego Lantures-Luces.
— Na honor nie żartuję, rzekł ten ostatni, to bardzo smutny przypadek.
— Na, imię Boga, panie!... zawołała znowu Marya, któréj rozpacz obudzała litość.
— Czy pan powiesz raz przecie? sucho przerwała lady Campbell.
— Powiém pani, powiém... Ten biédny Frank miał pojedynek.
— Pojedynek! powtórzyła Marya zaledwie oddychająca.
— I jest raniony...
— Ale lekko, wszak prawda mój panie? przerwała znowu lady Campbell dając znak głową, który nakazywał potwierdzającą odpowiedź.
— Przepraszam panią, odpowiedział Lantures-Luces... raniony jest niebezpiecznie, bardzo niebezpiecznie.
— Frank!... raniony!... słabo szepnęła Marya, wsparła ręką blade swe czoło i zamknęła oczy.
— Co do nazwiska jego przeciwnika... mówił daléj Lantures-Luces.
Wtém nagle zatrzymał się: markiz silnie ścisnął go za rękę.
— Dobrze, mój kochany, dobrze, rozumiem cię, dodał; ale nie ciśnij tak mocno... mniemam, ze nic nadto nic powiedziałem!... wreszcie, nie wiem jak się nazywa ten co zranił biédnego Franka.
Lady Campbell i Rio-Santo spojrzeli po sobie; jedno spojrzenie było zapytaniem, drugie wyznaniem.
Miss Trewor spuściła rękę i otworzyła oczy.
— Wszak tu mówiono, że Frank Percewal jest raniony? szepnęła, raniony niebezpiecznie o Boże!
Lady Campbell chciała ująć jéj rękę, ale Marya zachwiała się na krześle i padła bez przytomności.
Lantures-Luces wyszedł i pobiegł opowiedziéć ten przypadek dandym w piekielnéj loży, a oraz aby bliżéj i niżéj mógł patrzeć na wchodzącą na scenę signorę Briotta.
— Biédne dziécię, rzekła lady Campbell, podając swój siostrzenicy do powąchania flakonik z trzeźwiącémi kroplami... Ah! milordzie, cóżeś uczynił!
— Obraził mię pani, i jest moim rywalem!
— Rywalem nieszczęśliwym, mój panie!... bo to zemdlenie dowodzi tylko, że Marya pamięta o towarzyszu swojéj młodości... Biedny Frank!... Ja także, mój panie, jestem niepocieszoną... Raz milordzie, niech zajdzie mój powóz, oto Marya odzyskuje przytomność.
— Jedno słowo, pani! rzekł markiz błagalnym tonem, miałżebym utracić twą łaskawą przychylność, uczyniwszy to, coby na mojém miejscu uczynił każdy dżentlmen?
— Nie wiém milordzie... nie wiém... I gdyby cię biédna Marya nie kochała, mniemałabym... Ale oto już przychodzi do siebie!
Rio-Santo ucałował rękę lady Campbell i szybko pobiegł ku wejściu do teatru.
— Jutro wszystko się skończyć musi! szepnął; ten wypadek powinien przyśpieszyć rozwiązanie, i za jaką bądź cenę muszę zostać mężem miss Trewor.
— Biédny Frank! powtórzyła lady Campbell; musi być bardzo nieszczęśliwy!... Ale drżę na samą myśl, że i markiz także mógł być ranionym... Jakiżby to okropny cios było zadało temu kochanemu dziecku!...
Signora Briotta zbierała nieprzeliczone mnóstwo wieńców i oklasków. Wyższe galerye, milczące zupełnie wciągu opery, o mało co nie zawaliły się, tyle teraz łoskotu sprawiały nogami tłumy widzów.
W loży piekielnéj, mały Francuz Lantures-Luces rzucał się jak waryat. Ciskał wieńce, bukiety, wołał: bravo! delicieux wery tuell!
Zuzanna i hrabina de Derby znowu zostały same w loży; skończyły się wizyty. Dobra i uprzedzająca hrabina mówiła o Brianie, a uszczęśliwiona Zuzanna słuchała chciwie każdego jéj słowa. Gdy lady Ofelia zamilkła, Zuzanna naiwnie jéj podziękowała, wydając tym sposobem swą tajemnicę, jak gdyby nie wiedziała, że na świecie, miłość jest rzeczą, którą ukrywać należy.
Hrabina z uśmiechem wzięła ją za rękę.
— Chciałabym być twoją przyjaciółką pani, rzekła Zuzanna.
— Jestem twoją pani, odpowiedziała Ofelia, ilekroć będziesz tak jak dziś wieczór szczęśliwa; przybywaj do mnie: widok twego szczęścia pocieszać mię będzie; ilekroć cierpiéć będziesz, przybywaj także, przybywaj tém bardziéj: cierpiémy mniéj, kiedy cierpiémy we dwoje.
Zuzanna spojrzała na nią zdziwiona.
— Ty pani, tak jaśniejąca, tak piękna, rzekła, mówisz o cierpieniach!
— Niech cię Bóg zachowa, pani, rzekła Ofelia usiłując znowu uśmiechnąć się, ciebie, która jesteś jeszcze bardziéj jaśniejącą i piękniejszą, abyś się miała dowiedzieć, że wysokie urodzenie i piękność nie mogą nas ustrzedz od cierpień.
Zuzanna lekko uścisnęła rękę hrabiny w swoich ręku.
— Nie kochałam nikogo bardziéj jak ciebie pani i jego, rzekła; te co mają siostrę są szczęśliwe...
Pożegnały się dopiéro w teatralnym przysionku po skończoném widowisku.
— Kareta księżny de Longueville! zawołał lokaj w galonowanéj liberyi.
Zuzanna prawie zapomniała o swém szlachetném nazwisku. Hrabina pożegnała ją raz jeszcze czekając także na swój powóz.
Zuzanna wskoczyła do swojego. Lecz zaledwie to uczyniła, aż ręka jakiegoś mężczyzny zamknęła drzwiczki.
— Księżno, rzekł w téj chwili głos ślepego Tyrrella, który siedział przy niéj, daleko już jesteśmy od wczorajszego wieczoru i od Tamizy, nie prawdaż?... Chciéj mi oddać powierzony przedmiot.
Zuzanna nie odpowiadając, wyjęła z zanadrza pierścień zawsze owinięty w papier, którym go okręcił Ślimak, i oddała go ślepemu.
— Dobrze, rzekł. Jutro pani będziesz miała zatrudnienie. Musisz pielęgnować chorego i złożyć pocałunek na czole człowieka, który nie jest wprawdzie wielce szanownym Brianem... ale także wielce szanowny; a Percewal wart Lancestra.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: Seweryn Porajski.