Sztuka czytania/Powieść

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Bereza
Tytuł Sztuka czytania
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1966
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

POWIEŚĆ

Narrator i bohater powieści „Góry nad Czarnym Morzem“ (1961) zwierza się we własnym komentarzu do tekstu, że dziełu swemu chciał dać podtytuł „Powieść do napisania“. Ten podtytuł nie byłby manifestacją samokrytycyzmu, lecz wręcz odwrotnie: podkreślałby ambicję główną i najśmielszą, narratorowi zamarzyła się bowiem powieść o niemożności napisania takiej powieści, która by była wiernym i rzetelnym świadectwem funkcjonowania świadomości piszącego. Narrator rozważył wszelkie argumenty, które przeświadczenie jego potwierdzają, i miałby prawo przypuszczać, że przekonał wszystkich, którzy nie podejrzewali takiego stanu rzeczy. Myślę jednak, że dobrze się stało, że podtytuł nie został umieszczony. Byłby nieprawdziwy. Nie w ogóle, a w tym konkretnym przypadku. Wbrew wszelkim przekonywającym racjom teoretycznym powieść została napisana, jest nie tylko pod każdym względem wykończona i zamknięta, jest wycackana, niczego jej nie brak, i gdybym chciał być w sposób przyjazny złośliwy, powiedziałbym, że nie ma w niej braków, są natomiast nadmiary.
Właśnie nadmiar owych rozważań teoretycznych, zawsze interesujących, zawsze subtelnych, ale nie zawsze koniecznych, a przede wszystkim utrudniających lekturę dzieła zwykłemu czytelnikowi, któremu nie można odmówić prawa nieczytania krytyków, jeśli sam nie ma na to ochoty. Wilhelm Mach postawił swoich czytelników w sytuacji przymusowej, nie umożliwił im poznania powieści bez poznania jej krytyki. Oczywiście tym razem krytyki wysoce kompetentnej, wiadomo przecież, jakiej klasy krytykiem jest Wilhelm Mach. Nawiasem mówiąc mam trochę żalu do Macha, że przy jego znanej wszechpobłażliwości nie stać go na odrobinę wyrozumiałości dla tych wszystkich krytycznych „biedactw“, które tak jak i piszący te słowa mają jedynie swój skromny udział w niedolach i niemożnościach powszechniejszych niż fach krytyczny, niż fach jakikolwiek, także fach pisarza. Mach z niezrozumiałych dla mnie przyczyn cały swój życiowy zapas pogardy (w ogólnym wymiarze chyba bardzo niewielki, a przy tak wyłącznym przydziale i za ciężki, i za przykry) wyładowuje na tych Bogu ducha winnych „biedactwach“ (termin powracający jak refren w powieści „Góry nad Czarnym Morzem“).
Nie chciałbym traktować szerzej o zawartości teoretyczno-literackich rozważań narratora powieści „Góry nad Czarnym Morzem“. Ściśle mówiąc, mam na myśli rozważania ponad czy przeciw w stosunku do powieści, którą narrator snuje. Rozważania te dotyczą tak rozległych zakresów kwestii literackich, że mówić o nich mimochodem po prostu nie wypada. Część rozważań dotyczy jednak wewnętrznej materii samej powieści i ta część jest z nią nierozerwalnie związana, należy — żeby tak rzec — do jej natury. Wbrew zastrzeżeniom narratora „Góry nad Czarnym Morzem“ są powieścią o powieści. Czas i okoliczności pisania przeplatają się w niej z czasem i okolicznościami zdarzeń powieściowych.
Związek tych dwóch czasów jest — mało powiedzieć — niejasny, jest niepojęty. Narrator u Macha w przeciwieństwie do Serenusa Zeitbloma u Manna pisze powieść o sobie samym. Czas zapisu i czas zapisywanego dotyczą tego samego podmiotu. Dzięki temu tajemniczość związku między tymi czasami rzuca się w oczy z taką jaskrawością, Czarne Morze pieni się akurat tam, gdzie byśmy podejrzewali jedynie słoneczną i spokojną równinę. Przepaść dzieli czas zdarzeń powieściowych i czas zapisu, a przecież chodzi tu nie o lata, nie o długie okresy czasu, a o miesiące zaledwie. Przeżycia powieściowe narratora miały miejsce w czerwcu 1959 roku, zapis tych przeżyć został rozpoczęty 4 września tego same go roku, skończony 7 grudnia roku 1960. Zapis przeżytego dokonuje się pod presją przeżywanego. Straszność przeżyta karmi się strasznością przeżywaną, a jest chyba jednocześnie w jakiś sposób oswojona, znajoma i bezpieczna, jest azylem, ucieczką i ratunkiem. Czas zapisu rejestruje narrator w niejasnych fragmentach, pełno tu niedomówień, napomknień, ostrożnych aluzji, wymownych przemilczeń. 11 listopada 1959 roku zapisywanie zostało w tajemniczy i dramatyczny sposób przerwane, do urwanego w połowie zdania wrócił narrator dopiero 16 sierpnia następnego roku. Dla tego, co tę przerwę spowodowało, narrator nie znajduje słów, wyraźnie się tego boi, woli zagłębić się teraz w przeżytym, żeby się uwolnić od przeżywanego. Przeżywane dotyczy innych krajobrazów świata, innych ludzi, innych spraw, a przecież przy tej całej odrębności podejrzewamy tu jakąś tajemniczą tożsamość i temu narzucającemu się podejrzeniu narrator nie chce zaprzeczać, choć on sam musi przede wszystkim mieć świadomość różnicy, bo jedno jest w nim umarłe, a drugie boleśnie czy nawet tragicznie żywe. Narrator nie jest po prostu zadufany, stać go na pokorę wobec Czarnego Morza skomplikowanych komponentów jego świadomości i jego losu.
Nie chce się Czarnemu Morzu poddać i dlatego pisze, ale ani w głowie mu udawanie, że Czarne Morze jest strumykiem, nad którym można zapanować, kiedy tylko ma się ku temu ochotę. Narrator powieści Macha zdobywa się na maksymalną rzetelność wobec siebie i wobec tych, którym chce siebie przekazać, żeby oni z kolei w nim odnaleźli siebie. Narrator wierzy w przepiękną ideę obcowania w sztuce i pisze o tym najpiękniej, jak można. „Katharsis. Natura katharsis jest dwuznaczna. Czego w niej więcej, ucieczki od siebie czy powrotu do siebie? Zapomnienia o sobie w ułudzie czy potwierdzenia siebie w cudzej, więc bezpiecznej jawności? Popatrzmy z greckiej sceny na gęstą, anonimową ciżbę amfiteatru, popatrzmy ze scen Szekspira i Moliera na publiczność ich teatrów, popatrzmy na nasze widownie, gdzie w gęstym mroku, pod wygasłymi żyrandolami, milczą setki pojedynczych ludzkich losów — kim ci ludzie są, co tu robią? Oni są tu i teraz: Antygona, Orestes, lady Macbeth, Hamlet, Otello, Tartuffe, Raskolnikow, matka Courage i Józef K., oni tu wszyscy razem, łokieć przy łokciu, przeżywają bezkarnie i bez wstydu swą prawdziwą osobowość, przeżywają nie w naiwnym sensie, że się wczuwają w cudze, lecz że święcą triumf jawności własnych ja. Uciekają od siebie? wracają do siebie? — zapewne jedno i drugie, zważywszy na wzajemność kompensacyjną ich podwójnej egzystencji“ (str. 52-53).
Do tego samego dąży, tego samego oczekuje narrator Macha, snując swoją powieść o sobie sprzed paru czy kilkunastu miesięcy. Jak się rzekło, ta powieść, która miała być „do napisania“, została napisana. Zapewne niedoskonała jako wizerunek treści wewnętrznych piszącego, doskonała, nie waham się tego stwierdzić, sama w sobie jako realizacja tego, co mieści się w możliwościach literatury. Jest to powieść — według słów narratora i krytyka jednocześnie — o „kompleksie nieidentyczności“, a raczej o rozwiązaniu tego kompleksu poprzez mit, poprzez powieść, poprzez literaturę. Narrator o imieniu w różnych, co innego znaczących wersjach, Aleksander, Xander, Alek, Al, Takale, odnajduje swoją tożsamość, odbywszy rzeczywistą wyprawę do odległej bieszczadzkiej Doliny i imaginacyjną wędrówkę po cmentarzyskach kształtów swojej osobowości. Rzeczywiste splata się z imaginacyjnym, rodzaje powieściowe nakładają się wzajemnie, tworząc formę syntetyczną, spoistą wewnętrznie, skończoną, doskonałą. Powieść psychologiczna, miłosna, społeczna, fantastyczna, a nawet utopijna. Wszystko zamknięte w relacji z wyprawy do Doliny, gdzie dwóch chłopców pędzi odludny żywot w szałasie wśród owiec, gór, natury, prymitywu, śladów zniszczonej i fragmentów tworzącej się cywilizacji. Tak zwany realizm i tak zwany kreacjonizm, prawda i zmyślenie, myśl analityczna i imaginacja niemal baśniowa. Okrutna i piękna legenda współczesnego świata i współczesnego człowieka, człowieka zrozpaczonego, zagubionego, pełnego sprzeczności, pełnego zakochania w życiu, w naturze, we własnym cierpieniu i we własnym szczęściu.
W powieści „Góry nad Czarnym Morzem“ Mach pokusił się o syntezę własnych doświadczeń ludzkich i pisarskich. Powstała z tego książka bujna, bogata, czasami aż za bujna, aż za bogata, ale we wszystkim pełna dojrzałej urody, pełna rzetelnej i zrównoważonej mądrości.

*
„Historię tę nastręczyło mi z kolei filmowe zamówienie na scenariusz“ — zwierza się Mach w kilku zdaniach posłowia do powieści „Agnieszka córka Kolumba“ (1964). Filmowa geneza tej powieści jest oczywista i na pewno dla jej kształtu decydująca. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na co innego. Na tę mianowicie okoliczność (wewnętrzną, nie zewnętrzną), że Mach po „Górach nad Czarnym Morzem“ (1961) musiał odczuwać coś w rodzaju zapotrzebowania na „filmowe zamówienie na scenariusz“. Wszystko w „Górach nad Czarnym Morzem“ prowadziło do wniosku, że jakkolwiek by się o to starać, dla twórcy nieosiągalna, a nawet wprost niemożliwa jest adekwatność zapisywanego do przeżywanego. „Góry nad Czarnym Morzem“ były — żeby użyć tego popularnego nazwania — antypowieścią, ale antypowieścią traktowaną nie wyznawcza, lecz sprawdzająco. W uproszczonej relacji można rzecz ująć w ten sposób, że Mach podjął się dowodu, że ambicje antypowieści są uproszczeniem sprzecznym z samą istotą powieściopisarstwa, które nie może być niczym innym jak swoistym baśniopisarstwem czy inaczej mitotwórstwem.

Po tak skrupulatnej penetracji intelektualnej, czym powieściopisarstwo jest, a czym być nie może, nic nie mogło być u Macha równie naturalne, jak potrzeba wypowiedzi powieściopisarskiej, całkowicie spontanicznej, a więc — żeby tak rzec — naiwnej. „Filmowe zamówienie“ trafiło u Macha na podatny grunt twórczy. W powieści czystej powrót do naiwnego baśniopisarstwa musiałby sprawić Machowi niejakie trudności. Utraconą naiwność odzyskać nie łatwiej niż dziedzictwo. Scenariusz filmowy to jednak co innego niż powieść. Sztuka filmowa jest sztuką bardzo młodą, a więc i w sposób naturalny naiwną. Nawet nie bardzo wiadomo, czym by sztuka filmowa mogła się stać, gdyby jej groziła utrata naiwności. Jak dotychczas, nic takiego jej nie grozi. Podejmując „filmowe zamówienie“ Mach odzyskiwał prawo do naiwności.
Skorzystał z niego z pełną swobodą. Zrezygnował z tak właściwych sobie zamiłowań do penetracji psychologicznej i do refleksji. Zwolnił się od tak przestrzeganych przez siebie rygorów narracyjnych. Uległ natomiast pokusom filmowej, a więc widowiskowej wyobraźni. Pisarz, który opowiadał zwykle świat wewnętrzny człowieka, opowiada tym razem niemal wyłącznie świat zdarzeń zewnętrznych. Te zdarzenia wyznacza styl polskiego widowiska filmowego, wynikły z upodobań do określonej scenerii, określonych rekwizytów i określonych efektów dramatycznych. Jest to styl młodzieńczo-przygodowego widzenia świata i temu stylowi polska sztuka filmowa jest wierna w zupełnej niezależności od charakteru inspiracji i ambicji twórczych. Temu stylowi nie oparły się nawet treści martyrologiczne, a cóż dopiero mówić o czymkolwiek mniej sprzecznym z takim stylem.
Mach narzucał sobie zawsze skomplikowane rygory intelektualne, a przecież nie są mu obce inklinacje tęgiego bajarza. Tym razem pofolgował swojej potrzebie nieskrępowanego bajarstwa bez oporów. Opowieść o wiejskiej nauczycielce, współczesnym wcieleniu „Siłaczki“ Żeromskiego, zamieniła się w opowieść pełną przygód w środowisku barwnych postaci i w okolicznościach jak z polskiego filmu. Nauczycielka Agnieszka Żwaniec znalazła się w środowisku wiejskim i ekskombatanckim. Trudno wymyśleć coś bardziej polskiego i bardziej stosownego dla potrzeb uroczego koloryzowania. Wieś, jezioro, ruiny zamku i podzamcze, cmentarz wojskowy i ważny dla przygód nauczycielki mankament, bo we wsi jest bimbrownia, a nie ma szkoły. W dodatku nauczycielka nie tylko bez szkoły, ale i bez dzieci. Te dwa braki nie są na tyle istotne, żeby nie mogła się odbyć inspekcja administracji szkolnej. I to inspekcja udana, bo jakim brakom nie sprosta polski geniusz narodowy. Uosobieniem tego geniuszu jest sołtys i wojskowy ekskomendant w jednej osobie. Zawadiaka, desperat, uroczy dzierżymorda i dusza człowiek. Niemal Jarema Wiśniowiecki w skali osadniczej wsi na Ziemiach Odzyskanych. Jarema w jednym, a Kmicic w drugim, bo także amant.
„Siłaczka“ Macha niewiele ma z Żeromskiego. To raczej ktoś taki jak Jagienka. Wprawdzie nie rozgniata orzechów, ale rozkłada na obydwie łopatki wiejskich osiłków. Wbrew tytułowi powieści nie ona zresztą jest najważniejsza. Najważniejszy jest sołtys Bałcz. On jest obiektem jej fascynacji, a więc i motorem jej działania. Żywioł Bałcza porywa ją od samego początku, ona jest w jego mocy, choć udaje, że z nim walczy. Udaje walkę, bo nie chce przyznać się do miłości. Miłość musi być w tej powieści Macha właśnie taka: nie w pełni świadoma, a w każdym razie nie zaaprobowana. To stadium miłości może być źródłem przygód i zewnętrznych napięć. W tym stadium miłość oznacza walkę. Może to być walka nawet fizyczna. Później zaczyna się psychologia, a właściwie jej wszechwładza. Tej wszechwładzy nie mógłby się oprzeć konflikt nauczycielki i sołtysa. Nauczycielka i sołtys zamieniliby się w parę kochanków i byłby koniec filmu czy powieści o wiejskiej siłaczce i wiejskim watażce. O prawie i bezprawiu. O przygodzie. A najgorsze, że Mach wkroczyłby na teren, na którym trudno mu byłoby udawać naiwność.
Mach pozwolił sobie w swojej powieści na rozkosze naiwnosci. Zasłużył na to. Jego powieść jest zresztą naprawdę urocza. Jeśli filmowcy jej nie zepsują, wyniknie z niej uroczy film w polskim stylu. Mach nie kryje, że go jego powieść bawi. Wszystko zależy od tego, czy filmowcy potrafią zachować klimat tej sympatycznej zabawy. Czy nie popadną w powagę i w pretensje do objawiania wielkich prawd. Wtedy byłby jeszcze jeden „klops“. I wtedy liczyłaby się tylko powieść Macha z jej filuternością i urokami spraw wiecznie polskich.

Wilhelm Mach: „Góry nad Czarnym Morzem“, Warszawa 1961, Czytelnik; „Agnieszka, córka Kolumba“, Warszawa 1964, Czytelnik.