Szlakiem zwycięstwa

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kornel Makuszyński
Tytuł Szlakiem zwycięstwa
Pochodzenie Radosne i smutne
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne „Blbljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


SZLAKIEM ZWYCIĘSTWA




Jedziemy wprost w słońce, które niedawno wstało, dziwnie radosne i dobre, jak gdyby chciało ciepłą pieszczotą blasku nagrodzić ludziom złe dni trwogi, kiedy cieniem, czarnym i długim, zawisła nad nimi chmura, napęczniała krwią. Tuż za Warszawą ziemia śpiewa o poranku, bo wojna odjechała gdzieś w inne strony na rozhukanym koniu. Już jej tu nie widać, jest gdzieś opodal, przypomina ją tylko długa, żółta glista, drążonych w glinie okopów, wijąca się chyłkiem, powoli i zygzakiem przez pola i drogi. Świeżo narodzone okopy mają już minę mocno znudzoną, jakby czując, że ich karjera, która miała być bardzo głośna i huczna, jest już stanowczo skończona, gdyż oprócz hałaśliwego kobiecego tłumu i paru żydków z łopatami, nikogo nie widziały i nie zobaczą. Dumniej i pewniej wyglądają zasieki z drutów, — zawsze, co żelazne, to żelazne. Przyczaiły się, jak jeż i grzeją kolce na słońcu, niby obojętne, a budzące dreszcz, chytre, jak każdy pobrzask. Potem znów zżęte pola, ciche i spokojne i znów druga, kolczasta strofa pieśni o wojnie, zakończona błyskawicznym wykrzyknikiem bagnetu wartownika, który czujny na każdy odgłos, jak żóraw, wypatruje oczy na wszystkie strony. Jeszcze kilka kilometrów i wiatr roznosi już chrapliwe, nagłe, żelazne dźwięki wojny.

Drogą pełzną na daleki już front żarłoczne, lśniące, z otwartą paszczą smoki armat, a na każdym siedzi sobie roześmiany płowy żołnierzyk i gryzie jabłko, niefrasowity. Siedzi sobie na śpiżowej śmierci i tyle o nią dba, co o zdechłą krowę: „I na ogromnym smoku jeździć będziesz“. Toteż jedzie, aż miło i czasem z wielkiej radości, że idzie naprzód, ryknie sobie piosenkę w przestwór, aż pięć par koni przy armacie uszyma strzyże z wielkiego ukontentowania, a ona sama już nie tak głośno dudni, aby mu nie przeszkadzać, tylko czasem łańcuchami wcale dźwięcznie zadzwoni do wtóru. Jakaś radość jedzie w tych śpiżach, jak ona taka opasła, huczna i jurna, wielka, niewstrzymana radość siły, jakaś śpiżowa pewność, dzwoniąca żelazem dla dodania ludziom otuchy i zaklęta w nich dumna moc śmierci, patrząca daleko przed siebie czarnem okiem wylotu, co się w chwili sprawiedliwej walki zaczerwieni, zajdzie krwią, ogniem się rozpłomieni i ciśnie z czarnej źrenicy błyskawicą gniewu i śmierci. Patrzymy na te wspaniałe śpiże, długim pochodem idące i ugniatające ziemię swoją mocą — z jakimś nabożnym a radosnym lękiem, z jakimś milczącym szacunkiem dla wspaniałego okazu straszliwej siły; wydaje się taka cudowna, polska armata jak ktoś w Polsce niezwykły, ktoś nieugięty, co kiedy przemówi, to gromem, kiedy krzyknie, to zabija.
Błyskające w słońcu, wydają się czasem jak żywe, tylko przyczajone i jakoby senne, każda poważna, jak ów królewski słoń z Kiplinga, straszliwy, a spokojny, kiedy po nim łazi bez ceremonii, mały, ukochany przez słonie Tomai. Taki dzieciak, co potwory za uszy ciągnie, to każdy polski młodzieńczyk, zakochany w swojej armacie, a ona pewnie w nim.
Coraz ich więcej i więcej, aż wreszcie radość liczyć je przestaje i tylko się raduje; nie z tego, że zryją na cmentarze pola, lecz że się w nich czuje stężałą na śpiż moc polską: tak oto, jak te armaty, długim ciągnące szeregiem w stronę bitwy, śmiertelnie spokojne, a śmiertelnie straszliwe, wspaniałe w przemożnej dostojności swojej tak jakby się odwrócił głęboki nurt ducha polskiego, co zwrócił się twarzą ku nieszczęściu, spoważniał, skrzepł, stężał i idzie spokojnie ku zwycięstwu, wyrobionemu nie brawurą i fantazją polską, lecz bólem, niepokojem, męką trwóg i śmiertelnej troski o Ojczyznę. Już nic, już żadna zła, biczem spędzona siła, nie odwróci dostojnego biegu wielkiej rzeki, która wypłynęła z polskiej skały. Mojżesz w nią uderzył kijem, tylko wcale nie pragnął tego cudu.
— Niepewna jeszcze, cicha radość, wrodzona już w duszy wśród warszawskich murów, radość bladolica i niedokrwista, zduszona jeszcze i przyciszona, rośnie nam w duszach jak kwiat i tryska z oczu i z niemych ust na tej polskiej drodze, po której wije się pancerny smok wojny, po której się toczy żelazny wóz, już uczciwy, na czterech kołach, jak Bóg przykazał, a nie biedka na dwóch ze złamanym dyszlem, z narowistym koniem i z żydkiem, jako pasażerem. Zbiliśmy wóz z dębu i żelaza i jedziemy.
Pod Modlinem radość ta, rozlana jest w powietrzu; tu drogi już zatłoczone, tu bowiem, we wspaniałej tej, na wodach czuwającej twierdzy, jest jakiś centralny organ, skąd wojna najbliższego terenu, czerpie swoją krew. Prawa i lewa strona drogi pełna, — przed siebie jadą ci, co niosą siłę, wracają ci, którym już tchu zabrakło, ogorzali, spaleni na miedź, zatłoczeni pyłem, czasem okrwawieni, najczęściej w jednym bucie, lecz butni, lecz radośni. I oni rozumieją. Rozumieją żołnierskie szczęście boju, tego boju, z którego już się nikt nie cofnie, bo już nas tylu... tylu... Na uśmiech odpowiadają uśmiechem, szerokim, białozębnym, zdrowym i łobuzerskim. Nawet straszliwy strażnik, groźny jak jego bagnet na karabinie, zbadawszy dokumenty przy ciasnem przejściu wśród drutów, uśmiecha się życzliwie, łagodnie, niebiesko. Śliczny chłopak, któremu jednak każdej chwili jasne oczy nagle pociemnieją, a białe zęby młodego, wesołego psiaka, zawrą się ze zgrzytem. Jest w tych jasnych twarzach, płową czupryną, jak źle poszytym dachem nakrytych, taka utajona siła, która śpi poza uśmiechem, że kiedy spełnia swoje funkcje wojskowe, grzecznie, lecz krótko i dobitnie, to mimowoli ciarki przechodzą i człowiek zaczyna sobie przypominać, czy na dokumencie zupełnie dobrze przybili pieczęć.
Zbliżamy się do okolic, które jeszcze „czuć“ po bolszewikach. Byli tu przed dwoma dniami jeszcze, — jeszcze wystraszone niedobitki, nie mogące pojąć, co się to takiego stało, czają się po lasach i polach, jeszcze niepogrzebione trupy po drogach i polach. Leżą oto pod krzyżem, ułożone przy sobie, nieszczęsne, prażone jakby przerażonem słońcem. Dokoła gromadka ludu wiejskiego, jeszcze podniecona i rozmawiająca nerwowo, kopie powoli na wielkim upale dół grobowy. Zwłoki niczem nie przykryte, biedne, odarte, wołające o pomstę w niebo szklanemi oczyma. To Polacy. Do grobu włożą ich już spokojnych i pomszczonych. Po kilku godzinach widziałem już gliniastą, cichą mogiłę w cieniu wyniosłego przydrożnego krzyża. Ktoś klęczał przy niej i Bogu polecał dusze bohaterów, co staną przed Bogiem jaśni i czyści, choć w łachmanie skrwawionym, choć głowa jednego z nich rozbita pociskiem w krwawą miazgę.
Wieczny, najcichszy odpoczynek racz im dać Panie!
A i tym także, nierównie liczniejszym biedakom obłąkanym, nieszczęsnym, zmienionym djablą chytrością w zwierzęta, pędzonym chińską kulą i batogiem. Oto leży taki jeden w prochu gościńca, okryty brudem zapylonych ran, młody, może ośmnastoletni chłopak, z jasnemi włosami. Urodził się może w permskiej gubernji, a zginął na drodze z Nasielska do Pułtuska i ginął pewnie przerażony, jak przerażony szedł do tego dalekiego kraju, o którym może nigdy nie słyszał i nigdy nie wiedział — nieszczęsny głupiec, — naco, poco i za czyją sprawę. Zdumiałby się śmiertelnie, gdyby mu można wytłumaczyć, że dlatego zginął on i tysiące ich, aby w dość parszywem miasteczku mógł bolszewicki komisarz przybić proklamację na kulawym słupie latarni — równo na dwa dni.
Miałem w ręku taką proklamację, na żółtym papierze, pisaną blado na złej maszynie, głupią, bezczelną, a przedewszystkiem już nudną. Proklamacja nosi Nr. 1, — biedactwo, zginęła bezpotomnie; między innemi darła się w głos w „murach“ Nasielska na takie tematy:
„...Wszystkie prawa byłego polskiego rządu burżuazyjnego kasuje się, a wchodzą w życie prawa R. S. F. S. R. aż do wydania praw przez rząd robotniczo-włościański polski. Miasto Nasielsk zostało oczyszczone z białopolsleich wojsk. Przez wydział Rady Podziwu (?) N. N. dywizji ja zostałem naznaczony przewodnikiem wojenno-rewolucyjnego komitetu miasta Nasielska, który jest odtąd jedynym wojennym i cywilnym organem władzy w tem mieście. — Aleksiejew, — 13 sierpnia 1920 roku“.
Pan Aleksiejew jest to stanowczo człowiek głupi. Któż widział, aby taką straszliwą proklamację, od której zadrżały i tak już walące się domy tego miasta, — wydawać dnia 13!? Co gorzej! — Trzynastego to był piątek. Więcej niż głupi jest towarzysz Aleksiejew. Tow. Aleksiejew jest nieprzezorny wariat, co mu musiało przyjść do głowy w poniedziałek, kiedy uciekał. „Źle mi się tydzień zaczyna, rzekł kogut, zarzynany w poniedziałek“. A jeśli mu to przyszło do głowy, to szkoda, że nie razem z polską kulą, chociaż do twarzy byłoby mu na tej samej latarni, na której powiesił proklamację.
Jednak zdumiewajacą jest energia tego wszawego zgromadzenia w rozwijaniu propagandy. Uczyć się nam tego trzeba od nich, bo to jedno, poza mordowaniem doprowadzili do mistrzostwa. Oto w takim biednym Nasielsku, w którym byli przez trzy dni, urządzili agitacyjny meeting, dwa odczyty z przymusowymi słuchaczami i „czerwony koncert“. Jak na trzy dni, program niebywały. Zapowiedziana wielka mowa odbyła się już kilkadziesiąt kilometrów za Nasielskiem, okazało się bowiem, że okrutnie był jej ciekaw kawaler „Virtuti Militari“, ppułk. Koc i jego cudowne pułki ochotnicze. Pędem tedy wjechali do Nasielska, nie zastali już jednak towarzysza komisarza, który obrażony, że mu nieuprzejmie nie pozwolono na wydanie drugiego numeru pnoklamacji — zwiał, aż się zakurzyło pod Pułtuskiem.
Nie można już było, niestety, przeszkodzić wywiezieniu zakładników, których przezornie zabrali jeszcze w sobotę, mimo serdecznych i głośnych błagań całego ludu. Porwano trzech czcigodnych księży, siwowłosego kanonika Dmuchowskiego i wikarych Turowskiego i Wilczyńskiego. Ktokolwiek dziś z mieszkańców miasteczka mówi o tem, każdy blednie; kobiety mają łzy w oczach, mężczyznom drżą szczęki i zaciskają się zęby. Milczące podniesienie w górę rąk woła jakiejś strasznej pomsty bożej. A równocześnie czuje się, że prosta, uczciwa dusza robotnika, wzdryga się na widok ohydy, plugastwa i cynizmu, na widok kłamstwa, które woła o sobie, że niesie w prawej ręce „wolność“, a lewą — zabija. Pojął to dziś każdy, kto choć przez dwa dni stykał się z tem wszystkiem. I zrujnowana, okradziona, pogwałcona wieś polska to pojąła.
W Nasielsku, podczas trzydniowego pobytu zabrali bolszewicy wszystko, co zabrać było można, rzeczy potrzebne i niepotrzebne, te niepotrzebne, to już tak dla złodziejskiej satysfakcji. Bolszewicy poza tem, że zjadają wszystko, jak szarańcza, postępowali jakby planowo tak, by okraść zajęte miasto do szczętu, aby w niem nic nie pozostało, prócz rozpaczy i dzikiego pragnienia zemsty. Metoda ta ma i zbawienne skutki, bo nawróciła niejednego grzesznika, który przy odwrocie wojsk polskich pożałował ledwie dyszącemu i padającemu z umęczenia swojemu żołnierzowi szklanki mleka, lub kawałka chleba; teraz wybiega naprzeciwko niego, czasem na kolana pada i patrzy z rozpłakanem, zdumionem szczęściem na tego samego żołnierza, jak na anioła, zbawiciela. Oddałby mu już teraz wszystko, — tylko, że oprócz łez i okruchów rozpaczy, mało więcej mu pozostało.
Ludzie z okolicznych wiosek, jakby własnemu nie wierzyli szczęściu; strasznie trudzą Pana Boga westchnieniami po każdem słowie, opowiadając wszystko, co przeżyli, opowiadają zaś chętnie i niespokojnym wzrokiem badają wyraz naszych twarzy, jakby z nich chcieli wyczytać pewność, że zmora już nie powróci. Ogorzały chłop zatrzymuje się przy nas w polu, gdzieśmy spoczęli w „ciepłych“ jeszcze bolszewickich okopach i sam, nieproszony, zaczyna opowiadać, jak nielitościwie jego i całą prawie wioskę popędzono z furmankami; każdemu zabrano najlepszy wóz i konie, ich zaś samych goniono jako woźniców, żywiąc strasznie, grożąc kulą za każdą próbę ucieczki. Temu udało się uciec, zostawił konie i klucząc lasami, dotarł do swoich stron, przerażony i szczęśliwy równocześnie.
— Jakież to ich wojsko? — pytamy.
— To nie wojsko, — powiada, — to zwyczajna hadra, taka litwa, psia ich mać, że aż dziwne, skąd ducha mają.
Pewnie musi to być jakieś niesłychane drańcie, określone przez „hadrę“, a szczególnie przez tę „litwę“. Takiego epitetu jeszcze nigdy nie słyszałem, ale musi w tem tkwić jakiś bezmiar pogardy.
Opowiada nam potem, jak napotkał bolszewickiego oficera Polaka, z którym po polsku rozmawiał.
— A cóż ten złodziej, naprawdę Polak?
— Prawdziwy. Gadał, że rodzinę w Warszawie ma, a jak teraz wejdzie do Warszawy, to już się nie ruszy, bo ma dosyć wojny.
Nie znał nazwiska tego „warszawiaka“, które musi być zapewne bardzo dźwięczne.
Nerwowo, z przejęciem, wszyscy naraz, szeroko gestykulując, opowiadają wszyscy o niedawnych bitwach, szczególnie kobiety.
— Tu stał rusek, a tam, od stodoły, nasze szli, a stamtąd — o, gdzie drzewa, armaty ruskie strzelały, tam, gdzie ich oficer jeszcze leży. A polskie wojsko to im dało żaru, Panie Boże, to ci rusek uciekał, ale krowy to jeszcze pędził. O, bodaj ich zaraza...
— A dwór kto rabował?
— My nie. Powiedzieli, że dworscy mogą wszystko brać, to brali, ale wszystko jest w porządku i oddadzą. A co we dworze zostało, to porżnęli i połamali.
Jakaś babina, nie mogąc się uspokoić z radości, znalazła wcale godziwy sposób jej zamanifestowania, bo widząc, że przysiadłszy w rowie, gryziemy suchy chleb, pognała na łeb i szyję do wsi i przyniosła mleka, chleba i wody. Czuć było, że to z całego serca, a córeczka, ładna dziewczynka, niebieskooka Ewcia (ze wsi Dacki, — adres podaje się dla korespondentów wojennych) patrzy na polskie mundury, taka zdumiona, zarumieniona i szczęśliwa, że jej aż oczy płoną. Niesłychany ten, niebiański zachwyt tłumaczę sobie boskim wyglądem żołnierskim Wł. Perzyńskiego, który był z nami i który poraził dziewczęce oczy, w całej bowiem armji na nikim mundur tak zrezygnowanie i beznadziejnie nie wisi jak na nim. Sielankę przerywa rozkaz władzy, która przez palce patrzy, jak radość pięknego dziewczęcia nagradzam strzelistym, jak huk z karabinu pocałunkiem, za co śmierć nie grozi.
W Nasielsku rezydował wówczas ppulk. Koc, na którego patrzyłem z podziwem, jako na człowieka sławą wojenną otoczonego, o czem oznajmia błyszczący na jego piersi święty polski krzyż Virtuti Militari. Rezydował w budynku poczty, gdzie jeszcze jęczą telefony, a za chwilę zapanuje cisza, wojsko bowiem za pół godziny rusza dalej. W „gabinecie“ dowódcy stół z mapą, obłąkanie kulawe krzesło i trochę słomy na podłodze, tak cudownie po spartańsku, że się miło czyni. Kłębi się tu i wre, dzieje się coś niepojętego dla nas, lecz pewnie bardzo ważnego, jakaś gorąca, bujna krew krąży przez te żyły drutów telefonicznych, w aparacie mieszka jakaś straszna dusza, która jest w zmowie z daleką śmiercią, dusza, co nie lubi przesady słów, niecierpliwa, objawiająca swoje zadowolenie, lub niecierpliwość nagłym, krótkim, urwanym jękiem dzwonków, jakby nudząca się gdzieś w polu śmierć pytała co moment, co ma czynić, czy odpoczywać, czy iść naprzód i zabijać? A ci ludzie, co rozkazują mocy i śmierci, spokojni i cierpliwi: ważą wszystko, wszystko obejrzą, sto razy zmarszczą czoło i oczy przymkną po sto razy, zanim jedno jakieś żelazne wypowiedzą słowo, co wpada w aparat, jak ognista kula i rwie błyskawicą przed siebie. O, jak cudownie pięknie jest w tej kuźni wojny! Milczący podziw każe się mimowoli prostować na „baczność“ przed każdym z tych ludzi, którzy nie wiedzą o całym świecie, nie śpią i nie jedzą, tylko dusze swoje młode, jak łuki napiąwszy, patrzą ostrym wzrokiem gdzieś przed siebie, gdzie się dokonywa jakieś krwawe, ogromne dzieło, jakiś wielki cud, co jak kwiat wyrasta z rozgorzałego serca, napełnionego otuchą, nadzieją i wiarą. Nikt tu nie próżnuje, nikt o nic nie dba, tylko o rozkaz, to wielkie, święte słowo, tak mało w Polsce znane.
Wreszcie króciutki moment odpoczynku, zanim ruszą znów dalej orłowym swoim szlakiem. W grupie oficerów znajduję kilku przyjaciół, z którymi witam się z nieśmiałem rozczuleniem. Wszyscy są na wojnie! Wszystko czarne, zakurzone, z obwiązanemi rękoma, lub z białem pasmem bandażu przez czoło i wszystko — szczęśliwe. Szczęśliwi są, bo idą naprzód. Widać to na każdej kochanej żołnierskiej gębie.
Co ci ludzie przeszli! A mówią o tem, jakby o wczorajszem przedstawieniu w teatrze. Opowiada nam to wszystko ten młody, ranami pokryty dowódca, a zdaje się, że jego krzyż coraz jaśniej błyska na słońcu, — oficerowie zaś tylko uśmiechają się na wspomnienie, zaczem któryś znacząco głową kiwnie, bo to on był właśnie tam, w tem piekle.
— ...O, drogi panie! ciepło było. 5 sierpnia otoczyli nas dranie, bośmy stracili łączność z dywizją. Otoczyła nas masa kawalerii w jednej wsi koło Wyszomierza.
— No i co? no i co?
Uśmiechnęło się tylko kochane bractwo.
— No i nic. Śmierć pohulała, a my grupkami na Różany i Wyszków...
— Jakie to wojska?
— Ochotnicy!
Wyraz padł dostojnie, w oczach wszystkich odmalował się szczery zachwyt.
— 201, 202, 203 i 101, — przytem grupa majora Sieranta i brygada artylerii. Zadyrygowali nas potem do rejonu Modlina, gdzieśmy się zgrupowali na nowo. Zadaniem naszem było następnie powstrzymanie niesłychanie silnego, niemal rozpaczliwego naporu armji bolszewickiej w kierunku obejścia lewego skrzydła frontu polskiego.
Z płonącemi oczyma śledzę w myśli tę drogę nadludzkich trudów. Ten zaś człowiek, na oko nikły, suchawy, a jakiś orli i żelazny, mówi najspokojniej:
— Tu było strasznie ciężko. Nad rzeką Wkrą. Dywizja nasza szła przez ogień i krew. Chłopcy nasi bili się jak lwy z jakąś wściekłą pogardą śmierci...
— Ochotnicy?
— Tak, oni. Wrąbali się w bolszewików, rwąc ich jak można. Ale ciężko... wielkie straty...
Głos zelżał dowódcy, przez duszę musiał mu przebiec cień serdecznego smutku.
— ...dziesięciu oficerów padło jednego dnia.
Dziesięciu nieśmiertelnych przybyło dnia tego Ojczyźnie, zaś z opowiadań szczerych i entuzjastycznych wiem o roli oficerów, zachowujących się świetnie, najświetniej zaś w pułkach ochotniczych, gdzie oficer jest doprawdy, że piastunem, że jest niemal matką tych orlich dzieci, bijących się jak napoleońska gwardja. Stosunek do wojska więcej, niż serdeczny, bo braterski. A to Ochotnicze wojsko nietylko teraz dokazuje cudów, gdy naprzód idzie, lecz przy cofaniu się, choć cofało się jedynie na rozkaz, było w wybornym stanie ducha i pytało jedynie niespokojnie: „Poco się cofamy!“
Teraz panuje tam u nich radość i duma. I ja byłem dumny, że jestem, choć krótko, wśród nich, że ten i ów serdeczniej rękę mi ścisnął, dziękując za piosenki. O, gdyby można było tak odrazu serce na piosenkę zamienić, — wróciłbym bez serca, bo z nimi nie można inaczej. Jakieś światło jest dokoła tych ludzi, co im z oczu tryska. To są ludzie wojny, kochankowie wojny, a te świetne słowa, które o armji polskiej głoszą dziś po świecie, doprawdy, że zbyt są blade, — trzeba dopiero stanąć wśród tych ludzi. Odwrót konieczny śladu już nie zostawił na tych ludziach, dziwne mających dusze, dusze dziecka i bohatera. Przeszły chmury przez niebieskość tych dusz, więc się na moment zaćmiły, lecz już odzyskały pogodę, już są pełne słońca, już je ogarnęło to święte szaleństwo poświęcenia, które się więcej stało czujne, bardziej przezorne i przez to straszne dla hordy przerażonej, może nietyle deszczem kul, co tem złocistem, oślepiającem objawieniem ducha. Przed tą nieodpartą mocą płomiennego wzroku, którym patrzy przez oczy tych bohaterów dusza Ojczyzny, — skomląc, musi w przerażeniu ujść zwierz dziki, krwawy i tylko podstępny. Męstwo jest cnotą ludzi wolnych. dusz jasnych, jak stal.
A takie dusze jasne spotyka się dziś w Polsce na każdej drodze, na każdej ścieżynie.
Oto w obłokach pyłu, dźwięcząc i pokrzykując, ciągnie nieskończony ich szereg w stronę Pułtuska w pościgu za zwierzem. Kilka oddziałów z pułków Ochotniczych — na czele przedziwnie miły, ukochany przez żołnierzy pułkownik Helman, na czele dywizjonu artylerii C. O. P. S-a, kap. Zdziechowski, dokoła nich oficerowie, z których każdy ma na twarzy wypisane jakieś bohaterstwo, a za nimi chłopaki szare, najmilsze, jasne, idące na bitwę z powagą, która pryska na widok gazet. Człowiek, co przez trzy dni nie jadł, nie rzuca się na chleb z taką zachłannością, jak te chłopaki na gazety. Mignęły tylko białe karty jednodniówek II odd. G. J. A. O. i zginęły w szeregach, już zaczytanych, a wciąż wyciągają się ręce puste, dla których już tego duchowego chleba zabrakło. Nie może go braknąć, za wszelką cenę nie może!
Przez krótką chwilę postoju usłyszałem krótką opowieść o rzeczach, wobec których sto powieści polskich (razem z mojemi) warte są torby sieczki. Zdaje się, że już śmierci znudziło się uganianie się za tymi ludźmi. Już ich miała w szponach, już ich otoczyła tak, że im brakło tchu, a przecież tchem ostatnim dobyli się z piekła i teraz idą regulować rachunki. O, niech Was, Bóg ochrania, najdrożsi.
Ruszyli z przeciągłem wołaniem rozkazu i poszli szlakiem zwycięstwa, a miłość narodu za nimi. Tą miłością stali się tacy silni i tacy dumni. Czują ją, wiedzą o niej radują się nią, jak dzieci. Przy każdej sposobności wspominają o niej z radością, że się tam poza nimi naród skupił, że się sprzągł, a oni z wielkiego serca narodu czerpią krew, gdy im ich własnej zabraknie, kiedy wyciekła przez sito świętych ich ran. Toteż niemal dziecinna radość ich ogarnia na widok każdej oznaki tego sprzężenia się i pamięci o nich. Związał się naród sercem z swojem wojskiem, — o, niechże jeszcze silniej się zwiąże, niech całą miłość swoją tym dzieciom odda najdroższym.
Bo to dzieci! Siedzi sobie pan major Sierant z porucznikiem i je „obiad“ przed wyjściem na pozycję. Obiad składa się z mizernych klusek, przypominających dość żywo glisty. Pan major, jako starszy, je te kluski łyżeczką. Pan porucznik z obwiązaną ręką łowi je jakiemś innem narzędziem, patykiem, czy obsadką pióra. My siedzimy na czemś, co było łóżkiem (we dworze bardzo białym, w domu, który prawie wcale nie ucierpiał), — a panowie oficerowie, ile razy spojrzą w okno, tyle razy się śmieją. Rzecz prosta, że człowiek jest okropnie ciekawy, co wesołego może być w czterech głupich szybach.
A pan major powiada:
— Bo to, widzi pan, tu była straszna heca. Siedzieliśmy tutaj, a bolszewicy obeszli park, w którym spoczywały nasze chłopaki. Zaczęli strzelanie, a myśmy ich, ot, tu, za tem oknem, dopuścili na dwieście. kroków. Dopiero potem, uważa pan, nasze chłopaki z maszynek... To było nadzwyczajne... Boże, co się tam z nimi działo!... Ale te kluski, ścierwo, zupełnie zimne...
A i mnie się w tej chwili też zimno zrobiło. Te dwieście kroków, to w istocie obłąkanie wesołe, ale dla tych najdroższych wariatów, których niech Bóg ochrania!










Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kornel Makuszyński.