Strona:Radosne i smutne.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 113 —



ci, co niosą siłę, wracają ci, którym już tchu zabrakło, ogorzali, spaleni na miedź, zatłoczeni pyłem, czasem okrwawieni, najczęściej w jednym bucie, lecz butni, lecz radośni. I oni rozumieją. Rozumieją żołnierskie szczęście boju, tego boju, z którego już się nikt nie cofnie, bo już nas tylu... tylu... Na uśmiech odpowiadają uśmiechem, szerokim, białozębnym, zdrowym i łobuzerskim. Nawet straszliwy strażnik, groźny jak jego bagnet na karabinie, zbadawszy dokumenty przy ciasnem przejściu wśród drutów, uśmiecha się życzliwie, łagodnie, niebiesko. Śliczny chłopak, któremu jednak każdej chwili jasne oczy nagle pociemnieją, a białe zęby młodego, wesołego psiaka, zawrą się ze zgrzytem. Jest w tych jasnych twarzach, płową czupryną, jak źle poszytym dachem nakrytych, taka utajona siła, która śpi poza uśmiechem, że kiedy spełnia swoje funkcje wojskowe, grzecznie, lecz krótko i dobitnie, to mimowoli ciarki przechodzą i człowiek zaczyna sobie przypominać, czy na dokumencie zupełnie dobrze przybili pieczęć.
Zbliżamy się do okolic, które jeszcze „czuć“ po bolszewikach. Byli tu przed dwoma dniami jeszcze, — jeszcze wystraszone niedobitki, nie mogące pojąć, co się to takiego stało, czają się