Strona:Radosne i smutne.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



Jedziemy wprost w słońce, które niedawno wstało, dziwnie radosne i dobre, jak gdyby chciało ciepłą pieszczotą blasku nagrodzić ludziom złe dni trwogi, kiedy cieniem, czarnym i długim, zawisła nad nimi chmura, napęczniała krwią. Tuż za Warszawą ziemia śpiewa o poranku, bo wojna odjechała gdzieś w inne strony na rozhukanym koniu. Już jej tu nie widać, jest gdzieś opodal, przypomina ją tylko długa, żółta glista, drążonych w glinie okopów, wijąca się chyłkiem, powoli i zygzakiem przez pola i drogi. Świeżo narodzone okopy mają już minę mocno znudzoną, jakby czując, że ich karjera, która miała być bardzo głośna i huczna, jest już stanowczo skończona, gdyż oprócz hałaśliwego kobiecego tłumu i paru żydków z łopatami, nikogo nie widziały i nie zobaczą. Dumniej i pewniej wyglądają zasieki z drutów, — zawsze, co żelazne, to żelazne. Przyczaiły się, jak jeż i grzeją kolce na słońcu, niby obojętne, a bu-