Szczęście rodzinne/Część druga/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Szczęście rodzinne
Wydawca Spadkobiercy Antoniego Zaleskiego
Data wyd. 1899
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Семе́йное сча́стие
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Nieopalany oddawna i pusty dwór Nikolski ożywił się znowu, choć nie zbudziło się już w nim to, co go ożywiało dawniej.
Mama umarła, pozostaliśmy sami. Ale nie szukaliśmy już téraz samotności, bo nas krępowała. Zima źle na mnie oddziałała i dopiero po urodzeniu drugiego syna siły moje wzmocniły się nieco.
Byliśmy zawsze na tej samej stopie chłodno przyjacielskiej, co i w mieście, ale tutaj każda ściana, każdy sprzęt, przypominał mi, czem mąż był dla mnie niegdyś i com utraciła. Pomiędzy nami leżała jakby zapora; on udawał, że tego niespostrzega, a jednak postępował ze mną tak, jak gdyby miał do mnie słuszną urazę. O co? Ani myślałam go przepraszać. Nie odsłaniał mi swej duszy, ale on nie odkrywał już jej przed nikim, jakby w nim na zawsze zamarła.
Czasami przypuszczałam, że udaje, że dawne uczucie, choć przytłumione, tleje w nim jeszcze, więc się starałam rozdmuchać je na nawo. Ale takie usiłowania przyjmował zwykle ze zdziwieniem i chłodem, unikał wszelkiej szczerej rozmowy, a tem bardziej czułości.
Spojrzenie i głos jego mówiły mi:
— Wszystko, wszystko rozumiem, nawet i to, co chcesz powiedzieć i to, że powiesz tak, a zrobisz inaczej i tego się domyślam.
Z początku sądziłam, że jest w nim obawa szczerości, ale z biegiem czasu przekonałam się, że to nie jest obawa, ale brak potrzeby tej szczerości. Jużbym sama nie potrafiła teraz ani powiedzieć mu, że go kocham, ani modlić się z nim, ani go prosić, by posłuchał mojej muzyki.
Znowu zawitała wiosna. Katia i Sonia przybyły na wakacye, a ponieważ przebudowywano dwór w Nikolskim, więc przenieśliśmy się do Pokrowskiego.
Dwór nie zmienił się wcale, ten sam taras, ten sam salon z fortepianem i mój dawny pokoik z białemi firankami i z mojemi dawnemi obumarłemi wspomnieniami.
Teraz w tym pokoju stały dwa łóżeczka: na jednem spał mały Koko, a z drugiego wyglądała pulchna twarzyczka Wani.
Żegnałam ich zawsze na noc i gdy się czasami zatrzymywałam na chwilę, to ze wszystkich kątów, ze ścian firanek, biegły do mnie dawne dziewicze marzenia i zawodziły stare piosnki.
Co się stało z temi marzeniami, dokąd uleciały miłe piosnki?
Wszystko, czego tylko pragnęłam, już się spełniło.
Nieokreślone, słodkie marzenia stały się rzeczywistością, a rzeczywistość przeszła w ciężkie, szare, powszednie życie.
A przecie nic się tu nie zmieniło dokoła: przez okno widać ten sam park cienisty, tę samą ścieżynę, tę samą ławkę nad parowem, bzy kwitnące, ten sam jasny, zimny księżyc świeci nad domem; a wszystko to nie licuje z moim zimnym nastrojem.
Chłód wieje od wszystkiego, co było sercu drogiem i miłem.
Tak samo, jak niegdyś, siedzimy we dwoje z Katią w naszym kąciku i mówimy o nim.
Ale Katia zżółkła i pomarszczyła się, oczy jej wpadły i już nie błyszczy w nich nadzieja, lecz tylko współczucie i litość.
Nie zachwycamy się, jak dawniej, Sergiuszem, ale go sądzimy; nie pytamy już, czemuśmy tak bardzo szczęśliwe, przeciwnie, poraz setny zapytujemy siebie, czemu się wszystko zmieniło i to zmieniło tak okropnie.
I on, niby ten sam, tylko jeszcze głębsze brózdy zorały mu czoło, przybyło mu siwych włosów na skroniach i uważne, rozumne spojrzenie zamgliło się dla mnie na zawsze.
I ja, niby ta sama, ale nie mam w sobie ani miłości, ani ochoty do niej. Nie mam ochoty do pracy, ani zadowolenia z siebie.
Dawne religijne ekstazy, zapał do życia i do niego wydają mi się czemś niemożebnem.
Nie rozumiałabym już tego, co mi się dawniej wydawało tak słusznem; szczęścia w poświęcaniu się dla innych. Wszak dla siebie samej nie starczyło mi życiowej energii.
Od czasu przebywania w mieście zarzuciłam zupełnie muzykę, ale teraz stary fortepian dodał mi ochoty do grania.
Pewnego dnia mąż mój z Katią i Sonią wybrali się do Nikolska, żeby obejrzeć ciesielskie roboty, ja czułam się niezdrową, więc zostałam w domu. Herbata już była przygotowana, zeszłam na dół i oczekując na nich, usiadłam przy fortepianie.
Znalazłam sonatę „Quasi una fantasia” i zaczęłam ją grać. W pokoju było cicho i przez otwarte okna nie dolatywały żadne odgłosy; smutne i poważne dźwięki sonaty rozchodziły się w przestrzeni nie zagłuszane niczem. Skończyłam pierwszą część i mimowoli obejrzałam się na to miejsce, gdzie dawniej tak często siadywał.
Ale jego nie było: krzesło stało w kącie dawno nieporuszane; w ogrodzie na tle zachodu widać było osypane kwiatami bzy; świeży powiew wiatru wdzierał się przez otwarte okna. Oparłam obie ręce na fortepianie i zamyśliłam się głęboko. Przesiedziałam tak bardzo długo, z żalem przypominając sobie dawne niepowrotne czasy i tworząc nowe plany.
Ale właściwie niczego się już nie spodziewałam, nie oczekiwałam niczego. Czyżbym ja się już zestarzała? pomyślałam z przestrachem i chcąc zagłuszyć tę obawę, zaczęłam znowu grać andante.
— Boże — myślałam — wybacz mi moje grzechy, albo mi wróć ten jasny piękny świat, który miałam dawniej w duszy, albo wskaż, co mam dalej począć ze sobą.
Usłyszałam najpierw turkot przed domem, a potem znajome kroki ciche na tarasie, ale już odgłosowi tych kroków nie odpowiedziało dawne uczucie.
Gdy skończyłam grać, on zbliżył się do mnie i położył mi rękę na ramieniu.
— Jak dobrze, żeś tę sonatę zagrała! — rzekł.
Milczałam.
— Czy jesteś już po herbacie? — zapytał.
Wstrząsnęłam głową, nie patrząc na niego, żeby się nie zdradzić ze wzruszeniem, które musiało się odbijać na mojej twarzy.
— One zaraz przyjdą, konie się rozbrykały, więc musiałem je na szosie zostawić! — odpowiedział.
— Poczekaj chwilkę — rzekłam i wyszłam na werendę, sądząc, że i on pójdzie za mną, ale się spytał o dzieci i poszedł do nich.
Jego obecność, jego łagodny głos, dodał mi otuchy.
— Czegóż chcę jeszcze. On taki dobry, taki zacny mąż i ojciec, sama nie wiem, co mi się roi.
Wyszłam na werendę i usiadłam na tej samej ławeczce, która była świadkiem naszego wyznania.
Słońce już zaszło i niewielka szara chmurka, zawisła nad domem i ogrodem; tylko z za drzew przezierał czysty szmat nieba z gasnącą zorzą i pierwszą wieczorną gwiazdeczką.
Na horyzoncie leżał cień chmurki i wszystko wyczekiwało wiosennego, obfitego deszczu.
Wiatr zamarł, ani jeden listek, ani jedna trawka nie drgnęła. Zapach czeremchy i bzów rozchodził się tak silnie, jakby to nie jeden krzak, ale całe powietrze zakwitło. Chciało się zamknąć oczy i nic nie widzieć, nic nie słyszeć, tylko upajać się tym słodkim aromatem.
Żaby w przeczuciu, że je deszcz spłoszy, rechotały nad stawem. Słowiki zamilkły, tylko słychać było jak lękliwie przeskakiwały z gałązki na gałązkę. Jeden chciał się zagnieździć pod dachem naszego domu, ale go nasze głosy spłoszyły.
Napróżno starałam się uspokoić, nie oczekiwać nikogo i niczego nie żałować.
Mąż wrócił i usiadł przy mnie.
— Zdaje się, że je deszcz złapie po drodze — rzekł.
— Zapewne — odparłam i długo milczeliśmy. — A chmurka coraz się zniżała, wszystko stawało się coraz cichsze, wonniejsze i nagle spadła pierwsza kropla i podskoczyła niby po płóciennym dachu, druga rozpłynęła się na pierwszym szczeblu schodów, zadudniło nad dachem i zaczął pluskać coraz silniejszy i świeższy deszczyk.
Słowiki i żaby umilkły zupełnie, tylko szmer deszczu otaczał nas zewsząd i jakiś samotny ptaszek między liśćmi powtarzał swoje dwie nutki. Mąż powstał.
— Dokąd idziesz? — spytałam, zatrzymując go — tu tak dobrze!
— Chcę im posłać parasole i kalosze — odparł.
— Nie warto — deszcz zaraz przejdzie!
Przyznał mi słuszność i został. Oparłam się o poręcz i wysunęłam głowę. Wiosenny deszczyk nierównemi kroplami wilżył mi włosy. Chmurka coraz bladła i nikła, deszcz ustał i coraz rzadsze krople rozbijały się o liście. Znowu zbudziły się żaby i zaśpiewały słowiki. Wszystko się rozjaśniło.
— Jak tu miło — szepnął, siadając na poręczy i gładząc moje mokre włosy.
Ta prosta pieszczota była mi, jakby wyrzutem. Na łzy mi się zbierało.
— I czego tu chcieć więcej? — rzekł — Mnie jest bardzo dobrze: niczego nie pragnę, niczego nie pożądam.
— Niegdyś mówiłeś o swojem szczęściu inaczej — pomyślałam. — Było ono wielkie, a zawsze pragnąłeś więcej; teraz ty jesteś szczęśliwy i spokojny, a w mojej duszy wrze burza, a serce palą łzy niewypłakane.
— I mnie źle nie jest — rzekłam — tylko smutno. Ciągle czegoś pragnę, a tu wszystko takie piękne i spokojne. Czyż i ciebie nie męczy żadna troska wobec otaczającej nas przyrody? Czyż nie żałujesz niczego z przeszłości?
Opuścił ręce i zamyślił się.
— Tak, i ja dawniej doświadczałem tego, zwłaszcza na wiosnę — rzekł, jakby coś sobie przypominając. — I ja nocami nie spałem, czekając i spodziewając się czegoś. Ale wówczas wszystko było jeszcze przede mną, a teraz wszystko już po za mną, teraz poprzestaję na tem — co mam i dobrze mi — zakończył z takiem przekonaniem głębokiem, że musiałam mu uwierzyć.
— I niczego nie pragniesz? — spytałam.
— Niczego niemożebnego — odparł, zgadując moje uczucie. — Ty naprzykład zamoczyłaś sobie głowę, — rzekł, gładząc mnie po włosach, jak dziecko — i zazdrościsz listkom i trawie, że je wilży deszczyk, chciałabyś sama tym być deszczem, listkami i trawką. A ja się tylko cieszę, że na świecie tak wszystko jakoś piękne, szczęśliwe i młode!
— I nie żałujesz przeszłości? — powtórzyłam, czując jak mi się robi zimno w sercu. — Zamyślił się znowu; czułam, że chce mi zupełnie odpowiedzieć szczerze.
— Nie — odrzekł krótko.
— To nieprawda, nieprawda! — zawołałam, zwracając się ku niemu i patrząc mu w oczy. — Jakto, nie żałujesz przeszłości?
— Nie — powtórzył znowu — wdzięczny jestem za nią, ale mi jej nie żal!
— Ale czyżbyś nie chciał przeżyć jej nanowo?
Zapatrzył się w ogród.
— Nie chcę tak, jak nie pragnę, żeby mi wyrosły skrzydła, bo to niemożliwe! — odparł.
— I nie chcesz naprawić tej przeszłości, nie obwiniasz o nic mnie, ani siebie?
— Nigdy: wszystko wyszło na dobre!
— Słuchaj — zaczęłam, kładąc rękę na jego ramieniu — słuchaj, czemuś mi nigdy nie mówił żebym tak żyła, jak ty chciałeś? Czemu mi dałeś swobodę, z której nie umiałam skorzystać? Czemu przestałeś mnie strofować? Gdybyś był chciał, postępowałabym inaczej i do tegoby nie przyszło. — W moim głosie brzmiał wyrzut.
— Do czegoby nie przyszło? — zapytał, patrząc na mnie ze zdziwieniem. — I tak nic się złego nie stało. Wszystko idzie dobrze, bardzo dobrze — dodał z uśmiechem.
— Czyż on mnie nie rozumie, albo co gorzej, nie chce rozumieć — pomyślałam — i łzy mi napłynęły do oczu.
— Nie byłoby tego, że chociaż nie jestem winna wobec ciebie, karzesz mnie swą obojętnością i nawet pogardą! — zawołałam gwałtownie. — Nie byłoby tego, że bez żadnej winy pozbawiłeś mnie wszystkiego, co mi było tak drogiem!
— Co ci jest? — rzekł — nie rozumiejąc jakby, do czego zmierzam.
— Pozwól mi dokończyć!... Odjąłeś mi swoją miłość, zaufanie, szacunek nawet. Pozwól, że wypowiem wszystko, co mnie oddawna dręczy. — powtórzyłam znowu — Czyż jestem winna, że nie znałam życia, a tyś mnie rzucił na los szczęścia? Czyż jestem winna, że teraz, gdy je poznałam i już od roku męczę się, chcąc się zbliżyć do ciebie, ty mnie odtrącasz, jakbyś nie rozumiał, o co mi chodzi i robisz to w taki sposób, że cię nawet obwinić nie mogę za to, że jestem nieszczęśliwa? Tak, ty chcesz mnie wtrącić znowu w to życie, które podkopało nasze szczęście!
— Kiedyż ja ci okazywałem wstręt i obojętność? — rzekł ze szczerem zdziwieniem i przerażeniem.
— Wszak nie dalej, niż wczoraj, mówiłeś i ciągle to powtarzasz, że nie wytrzymam tutaj, że musimy na zimę jechać do Petersburga — ciągnęłam dalej. Zamiast mnie podtrzymać, unikasz wszelkiej szczerości, każdego cieplejszego słowa. A jeżeli zupełnie upadnę, będziesz się może cieszył i wyrzucał mi mój upadek.
— Nie kończ — przerwał mi chłodno i surowo. — To co mówisz, dowodzi, że jesteś uprzedzoną względem mnie, mnie że nie.....
— Że ja cię nie kocham? Mów, mów — zawołałam ze łzami i zakryłam twarz chustką.
Więc tak mnie zrozumiał — myślałam. — Umarła, umarła już nasza dawna miłość, — mówił mi jakiś głos wewnętrzny serca mego. Czuł się dotknięty tem, com mu powiedziała i mówił głosem chłodnym i spokojnym:
— Nie wiem co mi zarzucasz. Jeżeli to, że cię nie kocham tak, jak dawniej....
— Nie kochasz — powtórzyłam i łzy gorzkie polały mi się z oczu.
— To wina czasu, nie nasza. Każda chwila życia ma swoje uczucie odpowiednie. Zresztą, jeżeli już tego wymagasz koniecznie, to ci powiem całą prawdę. Kiedym cię poznał, nocami nie spałem myśląc o tobie, miłość ta rosła i kwitła w mem sercu. Potem w Petersburgu i zagranicą przeżywałem okropne noce, niszcząc i rozbijając tę miłość, bo mnie dręczyła. Nie zabiłem jej, ale odjąłem z niej to, co mnie gnębiło, to też się uspokoiłem i teraz kocham cię, lecz zupełnie inną miłością.
— Ty to miłością nazywasz, co dla mnie jest męczarnią — zawołałam. — Czemu pozwoliłeś mi żyć tem życiem zgubnem?
— Nie obwiniaj mnie, lecz świat, tak ci miły.
— Czemu nie użyłeś swojej powagi nademną? Byłoby mi daleko lżej, niż żyć bez tego, co było mojem szczęściem.
Rozpłakałam się na dobre.
W chwili tej Katia z Sonią całe przemokłe i wesołe weszły z głośnym śmiechem na werendę, ale ujrzawszy nas, oddaliły się zaraz.
Długo milczeliśmy po ich odejściu. Ja wypłakałam wszystkie łzy i było mi lżej. Obejrzałam się na niego. Siedział z twarzą podpartą na dłoni i chciał coś odpowiedzieć na moje spojrzenie, ale tylko westchnął głęboko.
Podeszłam do niego i odjęłam mu rękę od czoła.
— Tak — rzekł, jakby dalej snuł myśl swą; — my wszyscy, a szczególniej wy, kobiety, musicie same przeżyć pierwszą burzę młodości, żeby rozpocząć życie, bo innym wierzyć nie chcecie. Tyś wówczas nie starła jeszcze tego miłego puszku, więc musiałem ci się dać wyburzyć, bo czułem, że nie mogę cię krępować, bo ja sam wyszumiałem już oddawna.
— Więc czemuż, jeśli mnie kochasz, pozwalałeś mi kosztować gorzkich owoców.
— Czemu? bo nie wierzyłabyś mnie, musiałaś ich sama skosztować. I... skosztowałaś.
— Tyś dużo rozumował, bardzo dużo — odparłam — ale za mało kochał.
— To zarzut wielki i niesłuszny! — zawołał, wstając nagle i zaczynając chodzić po tarasie. — Prawda, winien jestem, winien — rzekł, zatrzymując się przede mną — bo albo nie powinienem był sobie pozwolić na tę miłość, albo trzeba było inaczej cię kochać.
— Zapomnijmy o wszystkiem! rzekłam nieśmiało.
— Nie, tego co przeszło, powrócić nie można! — Głos mu zmiękł, gdy to mówił.
— Wszystko już wróciło — rzekłam, kładąc mu rękę na ramieniu.
Wziął moją rękę i uścisnął ją.
— Kłamię, mówiąc, że mi nie żal przeszłości; żal mi jej i bardzo, teraz jeszcze ją opłakuję, ale ona już umarła, nie odrodzi się nigdy, już się wypaliła, niema w niej ani siły, ani żywości, zostało tylko wspomnienie i wdzięczność, ale.....
— Nie mów tak! — przerwałam. — Wszystko może jeszcze powrócić. Wszak prawda? — spytałam, patrząc mu w oczy, ale oczy te były jasne i spokojne.
Uczułam, że to, o co go proszę, jest niemożliwem.
Uśmiechnął się łagodnie i spokojnie.
— Jakaś ty jeszcze młoda, a jaki ja stary — rzekł — we mnie już niema tych zapałów, których ty łakniesz. Po co się łudzić! — dodał z tym samym uśmiechem.
Milczałam, ale w duszy robiło mi się pogodniej.
— Nie powtarzajmy życia! — dodał. — Nie oszukujmy się. Dawne niepokoje, wzruszenia już minęły, dzięki Bogu! Nie mamy już czego szukać, ani czekać; na naszą szalę spłynęło już dosyć szczęścia. Teraz musimy ustąpić — ot komu! — rzekł, ukazując na Wanię, którego piastunka trzymała na ręku. — Tak, moja najdroższa! — zakończył, całując mnie w głowę. A całował mnie nie kochanek, lecz stary przyjaciel.
Z ogrodu dolatywał coraz wonniejszy i świeższy powiew nocy, na niebie zapalały się nowe gwiazdy. Spojrzałam na męża i doznałam ulgi, jak gdyby mi wyrwano ten straszny nerw moralny, który mi tyle cierpienia sprawiał.
Zrozumiałam, że dawne uczucia tak samo, jak przeszłość, minęły bezpowrotnie i przywołać ich nietylko nie można, ale i nie warto. I czyż te dawne czasy były istotnie szczęśliwe?
— Chodźmy już na herbatę! — rzekł mój mąż, i poszliśmy do jadalnego pokoju. We drzwiach spotkała mnie znowu niańka z Wanią. Wzięłam chłopca na ręce, otuliłam nagie nóżki i pocałowałam go tkliwie. Wyciągnął rączęta, jakby przez sen, otworzył szeroko mętne oczki, jakby sobie coś przypominał i nagle w tych oczkach błysnęła jakaś myśl, a pulchne usteczka ułożyły się do śmiechu.
— Mój mały — szepnęłam, przyciskając go do piersi.
I zaczęłam całować nagie rączki, nóżki i ledwie zaczynającą opierzać się głowinę. Mąż zbliżył się do mnie.
— Jan Sergiuszewicz! — rzekł mąż, uderzając go palcem po policzku. — Zakryłam Jana Sergiuszewicza. Nikt, oprócz mnie, nie powinien mu się przyglądać. Spojrzałam na męża i po raz pierwszy oddawna już patrzałam w jego z radością i spokojem.
Dnia tego skończył się mój romans z mężem. Dawna miłość zmieniła się w drogie wspomnienie, a nowe uczucie i przywiązanie do dzieci i ojca tych dzieci stało się podwaliną życia nowego, pełnego nowych uciech, któremi żyję do tej chwili!...


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.