Strona:Lew Tołstoj - Szczęście rodzinne.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale Katia zżółkła i pomarszczyła się, oczy jej wpadły i już nie błyszczy w nich nadzieja, lecz tylko współczucie i litość.
Nie zachwycamy się, jak dawniej, Sergiuszem, ale go sądzimy; nie pytamy już, czemuśmy tak bardzo szczęśliwe, przeciwnie, poraz setny zapytujemy siebie, czemu się wszystko zmieniło i to zmieniło tak okropnie.
I on, niby ten sam, tylko jeszcze głębsze brózdy zorały mu czoło, przybyło mu siwych włosów na skroniach i uważne, rozumne spojrzenie zamgliło się dla mnie na zawsze.
I ja, niby ta sama, ale nie mam w sobie ani miłości, ani ochoty do niej. Nie mam ochoty do pracy, ani zadowolenia z siebie.
Dawne religijne ekstazy, zapał do życia i do niego wydają mi się czemś niemożebnem.
Nie rozumiałabym już tego, co mi się dawniej wydawało tak słusznem; szczęścia w poświęcaniu się dla innych. Wszak dla siebie samej nie starczyło mi życiowej energii.
Od czasu przebywania w mieście zarzuciłam zupełnie muzykę, ale teraz stary fortepian dodał mi ochoty do grania.
Pewnego dnia mąż mój z Katią i Sonią wybrali się do Nikolska, żeby obejrzeć ciesielskie roboty, ja czułam się niezdrową, więc zostałam w domu. Herbata już była przygotowana, zeszłam na dół i oczekując na nich, usiadłam przy fortepianie.
Znalazłam sonatę „Quasi una fantasia” i zaczęłam ją grać. W pokoju było cicho i przez otwarte okna nie dolatywały żadne odgłosy; smutne i poważne dźwięki sonaty rozchodziły się w przestrzeni nie zagłuszane niczem. Skończyłam pierwszą część i mimowoli obejrzałam się na to miejsce, gdzie dawniej tak często siadywał.
Ale jego nie było: krzesło stało w kącie dawno nieporuszane; w ogrodzie na tle zachodu widać było osypane kwiatami bzy; świeży powiew wiatru wdzierał się przez