Strona:Lew Tołstoj - Szczęście rodzinne.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wszystko, wszystko rozumiem, nawet i to, co chcesz powiedzieć i to, że powiesz tak, a zrobisz inaczej i tego się domyślam.
Z początku sądziłam, że jest w nim obawa szczerości, ale z biegiem czasu przekonałam się, że to nie jest obawa, ale brak potrzeby tej szczerości. Jużbym sama nie potrafiła teraz ani powiedzieć mu, że go kocham, ani modlić się z nim, ani go prosić, by posłuchał mojej muzyki.
Znowu zawitała wiosna. Katia i Sonia przybyły na wakacye, a ponieważ przebudowywano dwór w Nikolskim, więc przenieśliśmy się do Pokrowskiego.
Dwór nie zmienił się wcale, ten sam taras, ten sam salon z fortepianem i mój dawny pokoik z białemi firankami i z mojemi dawnemi obumarłemi wspomnieniami.
Teraz w tym pokoju stały dwa łóżeczka: na jednem spał mały Koko, a z drugiego wyglądała pulchna twarzyczka Wani.
Żegnałam ich zawsze na noc i gdy się czasami zatrzymywałam na chwilę, to ze wszystkich kątów, ze ścian firanek, biegły do mnie dawne dziewicze marzenia i zawodziły stare piosnki.
Co się stało z temi marzeniami, dokąd uleciały miłe piosnki?
Wszystko, czego tylko pragnęłam, już się spełniło.
Nieokreślone, słodkie marzenia stały się rzeczywistością, a rzeczywistość przeszła w ciężkie, szare, powszednie życie.
A przecie nic się tu nie zmieniło dokoła: przez okno widać ten sam park cienisty, tę samą ścieżynę, tę samą ławkę nad parowem, bzy kwitnące, ten sam jasny, zimny księżyc świeci nad domem; a wszystko to nie licuje z moim zimnym nastrojem.
Chłód wieje od wszystkiego, co było sercu drogiem i miłem.
Tak samo, jak niegdyś, siedzimy we dwoje z Katią w naszym kąciku i mówimy o nim.