Strona:Lew Tołstoj - Szczęście rodzinne.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

otwarte okna. Oparłam obie ręce na fortepianie i zamyśliłam się głęboko. Przesiedziałam tak bardzo długo, z żalem przypominając sobie dawne niepowrotne czasy i tworząc nowe plany.
Ale właściwie niczego się już nie spodziewałam, nie oczekiwałam niczego. Czyżbym ja się już zestarzała? pomyślałam z przestrachem i chcąc zagłuszyć tę obawę, zaczęłam znowu grać andante.
— Boże — myślałam — wybacz mi moje grzechy, albo mi wróć ten jasny piękny świat, który miałam dawniej w duszy, albo wskaż, co mam dalej począć ze sobą.
Usłyszałam najpierw turkot przed domem, a potem znajome kroki ciche na tarasie, ale już odgłosowi tych kroków nie odpowiedziało dawne uczucie.
Gdy skończyłam grać, on zbliżył się do mnie i położył mi rękę na ramieniu.
— Jak dobrze, żeś tę sonatę zagrała! — rzekł.
Milczałam.
— Czy jesteś już po herbacie? — zapytał.
Wstrząsnęłam głową, nie patrząc na niego, żeby się nie zdradzić ze wzruszeniem, które musiało się odbijać na mojej twarzy.
— One zaraz przyjdą, konie się rozbrykały, więc musiałem je na szosie zostawić! — odpowiedział.
— Poczekaj chwilkę — rzekłam i wyszłam na werendę, sądząc, że i on pójdzie za mną, ale się spytał o dzieci i poszedł do nich.
Jego obecność, jego łagodny głos, dodał mi otuchy.
— Czegóż chcę jeszcze. On taki dobry, taki zacny mąż i ojciec, sama nie wiem, co mi się roi.
Wyszłam na werendę i usiadłam na tej samej ławeczce, która była świadkiem naszego wyznania.
Słońce już zaszło i niewielka szara chmurka, zawisła nad domem i ogrodem; tylko z za drzew przezierał czysty