Strona:Lew Tołstoj - Szczęście rodzinne.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie — odrzekł krótko.
— To nieprawda, nieprawda! — zawołałam, zwracając się ku niemu i patrząc mu w oczy. — Jakto, nie żałujesz przeszłości?
— Nie — powtórzył znowu — wdzięczny jestem za nią, ale mi jej nie żal!
— Ale czyżbyś nie chciał przeżyć jej nanowo?
Zapatrzył się w ogród.
— Nie chcę tak, jak nie pragnę, żeby mi wyrosły skrzydła, bo to niemożliwe! — odparł.
— I nie chcesz naprawić tej przeszłości, nie obwiniasz o nic mnie, ani siebie?
— Nigdy: wszystko wyszło na dobre!
— Słuchaj — zaczęłam, kładąc rękę na jego ramieniu — słuchaj, czemuś mi nigdy nie mówił żebym tak żyła, jak ty chciałeś? Czemu mi dałeś swobodę, z której nie umiałam skorzystać? Czamu przestałeś mnie strofować? Gdybyś był chciał, postępowałabym inaczej i do tegoby nie przyszło. — W moim głosie brzmiał wyrzut.
— Do czegoby nie przyszło? — zapytał, patrząc na mnie ze zdziwieniem. — I tak nic się złego nie stało. Wszystko idzie dobrze, bardzo dobrze — dodał z uśmiechem.
— Czyż on mnie nie rozumie, albo co gorzej, nie chce rozumieć — pomyślałam — i łzy mi napłynęły do oczu.
— Nie byłoby tego, że chociaż nie jestem winien wobec ciebie, karzesz mnie swą obojętnością i nawet pogardą! — zawołałam gwałtownie. — Nie byłoby tego, że bez żadnej winy pozbawiłeś mnie wszystkiego, co mi było tak drogiem!
— Co ci jest? — rzekł — nie rozumiejąc jakby, do czego zmierzam.
— Pozwól mi dokończyć!... Odjąłeś mi swoją miłość, zaufanie, szacunek nawet. Pozwól, że wypowiem wszystko, co mnie oddawna dręczy. — powtórzyłam znowu — Czyż jestem winna, że nie znałam życia, a tyś mnie rzucił