Szalona (Kraszewski, 1948)/Tom I/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Szalona
Tom Tom I
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza „Kurier”
Data wyd. 1948
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wiosna w tym roku wcześniejszą była niż zwykle i piękniejszą niż u nas bywa, nie przerywały jej te powroty kapryśne zimy i chłodu, które ucinają zielonym trawom głowy i warzą liście młode. Rozwijało się wszystko z szybkością nadzwyczajną, a ludzie korzystali z powrotu ciepła, wybiegając nad brzegi szeroko jeszcze rozlanego Dniepru, aby się cieszyć widokiem wspaniałym wód i młodej zieleni.
Jednego z takich dni Ewaryst też wyszedł do ogrodu, którego stare włoskie orzechy jeszcze same jedne martwe stały na wiosny wołanie. Pod nimi już krzewy pomniejsze pobrały szaty godowe, okryły się liśćmi, zabierały do kwiatu.
W ogrodzie o tej wieczornej godzinie pusto było jakoś, bo znaczniejsza część uczęszczających tu gości widowiskiem jakimś cyrkowym a głośnym bardzo odciągniętą była. On szukał tu spokoju i ciszy, których potrzebował.
Od poznania Zoni, pomimo że się obraniał myślom ciągle powracającym o niej, obraz tego biednego dziewczęcia wciąż mu do serca zaglądał.
Zajmowała go coraz więcej, już nie jako biedna sierota rzucona w tłum, który dla niej był groźnym, nie jako obłąkana teoriami niebezpiecznymi, od których ją trzeba było ratować, ale jako dziwaczny ideał, do którego się mimo swej woli przywiązał. Sam on nie wiedział, co w nim gwałtowne dla niej uczucie obudzić mogło. Wszystko w co wierzyła, co mówiła, raziło go, oburzało, było mu wstrętliwym, ona była mu nad wyraz drogą. Miłość jaką powziął ku niej mogła być czysto zmysłowym urokiem a nie mniej jednak była potężną i silną. Ewaryst upokorzony nie mógł się jej obronić. Walczył z sobą, unikał spotkania, odpędzał wspomnienia, a zaledwie mu się przesunęła przed oczyma, gwałtowne, namiętne przywiązanie wracało.
Nie ona je podsycała, bo nikt obojętniejszym nie mógł być dla niego nad nią. Próba nawrócenia przez Jewłaszewskiego, całkowicie chybiona, odstręczyła Zonię od niego. Patrzała nań z politowaniem, obchodziła się niemal ze wzgardą, pozbywała się go nie tając wstrętu. Pomimo to Ewaryst kochał ją coraz mocniej, coraz rozpaczliwiej, można było powiedzieć.
A miłość ta gotową była do ofiar, szlachetną, czystą, czyniła go nieszczęśliwym i pozbawiała spokoju.
Po owym wieczorze, dni z dziesięć nie pokazywał się Ewaryst, nareszcie musiał pójść po odpowiedź dla Madzi. Zonia przyjęła go zimno, nie było już mowy o nawracaniu, mistrz uznał go niezdolnym i nieusposobionym. Wyrok jego srogi Zonię uczynił nieubłaganie chłodną i zobojętnioną.
Wspomniał o liście do siostry, ruszyła ramionami.
— Co ja mogę napisać do niej? — odparła. — Ona mnie tak nie zrozumie jak ja jej całego, wykrzyków pobożnych i paplaniny dziecinnej nie mogłam zrozumieć. To biedne dziecko skazane na wieczną nicość. Żal mi jej, ale ja na to poradzić nie mogę.
— Jednak, choć kilka słów, jak do siostry! — dodał Ewaryst.
— Siostry? cóż to jest siostra? — zapytała Zonia. — Siostrą mi jest Heliodora, z którą się rozumiemy, jedne mamy myśli i uczucia! Ale ta, siostra ze krwi, nieznajoma, obca?
Poprawiła się jednak, może dla pozbycia Chorążyca.
— A więc dobrze — rzekła — odpiszę, odpiszę kilka słów... Przyjdź pan, albo nie, przyślę je panu...
Po krótkiej tej rozmowie upłynęło parę tygodni, a że listu nie było, Ewaryst spotkawszy się z Zonia na ulicy, zbliżył się i zapytał o przyrzeczoną odpowiedź.
Trochę niecierpliwie kazała mu po nią przyjść nazajutrz. To krótkie widzenie się z Zonią rozmarzyło na nowo Chorążyca, gdy nazajutrz przybył i zastał ją samą, był w takim usposobieniu egzaltowanym, że po pierwszych kilku zimnych słowach nie wstrzymał się od wybuchu.
— Chociaż nie chcesz mnie znać ani za krewnego, ani za dobrego przyjaciela i okazujesz mi nie powiem obojętność, ale niemal wzgardę — odezwał się do niej — pozwól, bym ja ci się przyznał, że ty we mnie wzbudzasz takie uczucie gorące, taką sympatię, że ja bez trwogi, bez niepokoju pomyśleć o tobie nie mogę, a nie myśleć o tobie jest mi niepodobieństwem.
Zonia się zmarszczyła.
— Bardzo dziękuję za to uczucie gorące — odparła żywo — ale proszę sobie wyperswadować, ażebym ja na nie kiedy choćby ciepłym odpowiedzieć mogła. Stoimy za daleko od siebie. Lecz, skądże ten niepokój o mnie?
— A! czyż nie usprawiedliwia go twoje położenie? ludzie co cię otaczają! — zawołał Ewaryst.
— Ja się w tym położeniu czuje zupełnie bezpieczną, a co się tyczy ludzi otaczających mnie, tych szanuję i kocham...
— Jesteś na drodze... — zaczął Ewaryst... Oburzona dziewczyna nie dała mu dokończyć.
— Tak! tak! na drodze zatracenia! zguby! — rozśmiała się. A! proszęż się mną nie opiekować; wiem gdzie jestem i dokąd idę.
Była, pomimo uśmiechu, zagniewaną.
Chorążycowi łzy wytrysnęły z oczów — pochwycił ją za ręce.
— Zoniu daruj! nie gniewaj się — zawołał — nikt, nikt na całym świecie lepiej ci nie życzy, więcej cię nie kocha nade mnie.
Dziewczę śmiejąc się wyrwało mu ręce.
— Cóż to! czyś się zakochał we mnie? A, toby było zabawnem! — zawołała wesoło... — Boisz się dla mnie urojonych niebezpieczeństw, a sam mi grozisz jakąś miłością... Otóż to są wasze faryzeuszowskie cnoty!
Ewaryst się oburzył.
— Zoniu — krzyknął czerwieniąc się — tak jest, kocham ciebie, kocham szalenie, ale miłość taka jak moja nie jest niebezpieczeństwem a mogłaby być ratunkiem, bo byłaby jawną, uczciwą i wieczną...
Zonia stała jak rażona tem wyznaniem i pomilczawszy trochę, odpowiedziała chłodno.
— Bardzo panu dziękuje, ale na nieszczęście ja miłości innej nie znam i znać nie chcę nad miłość prawdy i nauki, ta mi wystarczy...
Zdawało ci się, sądząc nas z powierzchowności, wznosząc ze swobody jaka u nas panuje, że będą dla niego łatwą zdobyczą. Mylisz się pan!
Ewaryst przerwał jej z tak gwałtownym oburzeniem, że zmusił do milczenia. Chwycił natychmiast za kapelusz i zimno ją pożegnał.
Rozstali się tak jakoś, jakby się już widzieć nie mieli, Chorążyc poprzysiągł sobie, że się do niej nie zbliży. Unikał jej tak dalece, że spostrzegłszy w ulicy, zwracał się w drugą stronę, aby uniknąć spotkania.
Stała się rzecz dziwna, bo raz gdy niespodzianie zeszli się z powracającą z książkami Zonią, sama ono podeszła ku niemu i przemówiła.
— Gniewasz się pan na mnie, niesłusznie. Nie jestem tak zła jak się wam zdaje, nawet trochę serca się znajdzie we mnie... Miałeś czas sobie wyperswadować ową miłość, ale możemy być dobrymi kolegami.
Podała mu rękę, którą Ewaryst przyjął z wdzięcznością wielką.
Patrzała nań szydersko, ale bez gniewu.
— Żal mi was, żeście się nie dali nawrócić ojcu, miałabym z was dobrego towarzysza, a tak...
Ruszyła ramionami.
— Ja się wam wydaję awanturnicą, a wy mnie, no, powiem po naszemu, faryzeuszem... ale bez gniewu! bez gniewu!
I nie dając Ewarystowi przyjść do słowa, pożegnała go i pobiegła w swoją drogę.
Ta odrobina serca, której dowodem było słów kilka rzuconych po drodze Ewarystowi, na nowo mu zawróciła głowę.
Walczył z sobą, tak pragnął się zbliżyć do niej, pójść, popatrzeć, posłuchać choć głosu, w którego wyrazie niby szyderskim brzmiała stłumiona boleść. Obawiał się, aby nowe widzenie się jeszcze mocniej go nie obałamuciło, nie rozmarzyło bardziej jeszcze.
Chodził smutny, męcząc się i zżymając na siebie. Przechadzka tego dnia była środkiem rozpędzającym, gwałtowny ruch czasem mu myśli wzburzone uspokajał. Tym razem nie była ona skuteczną. Zamiast ukołysać się, myśli jego rozbujały tylko i poczęły łatać po świecie. Wyrzucał sobie, że się opierał tym nowym prądom, które dokoła niego biegły z taką siłą, że bliżej nie zapoznał się z tem co tę biedną Zonię zajmowało tak gorąco...
Ze spuszczoną głową siedział tak na ławce, w kąt między krzaki zasunięty, pod nim jednego z ogromnych drzew orzechowych, dzielących go od sąsiedniej ulicy, plecami do niej zwrócony, gdy usłyszał za sobą głosy i chód. Chciał się poruszyć, aby spotkania z kimkolwiek bądź uniknąć, gdy w jednym z nich poznał brzmiący mu zawsze w uszach wspomnieniem wesoły głosik Zoni, a w drugim zdało mu się, że rozeznał mowę mistrza.
Nieprzyjemne wrażenie jakie zespolenie ich czyniło na nim, nie dało się ruszyć z miejsca. Pozostał na ławce. Rozmawiający idąc poza nim i poza krzakami, zbliżali się, zatrzymali.
Słyszał jak mistrz zwolna wyrzekł.
— Tu siądźmy!
W żadnym pewno innym razie nie ważyłby się był Ewaryst podsłuchiwać, teraz serce mu biło, uczuł się jak przykutym, nie chciał ruszyć. Czuł, że popełniał może występek... dobrowolnie stając się świadkiem rozmowy, która była poufną i nie dla jego uszu przeznaczoną, a nie mógł odejść. Było to nad siły jego.
Siądźmy — odpowiadała Zonia wesoło. — Widok stąd prześliczny... wiosna, choć to dziecinna rzecz się nią rozczulać, ale zawsze robi jakieś wrażenie...
— Ha! powrót natury do życia po śnie orzeźwiającym — dołożył patetycznie Jewłaszewski. — Nieuniknionym to, że istoty będące częścią składową tego świata, powołanego ciepłem i światłem do odradzania się, czują każda w sobie to samo pragnienie łączenia się, grupowania, dobierania wedle instynktu...
To mówiąc, westchnął lekko.
Jest to — dodał — pora miłostek i miłości, gdy nawet suche wierzby puszczają.
Milczenie trwało chwilę, bo Zonia nie odpowiadała.
— Ja właśnie taką suchą wierzbą jestem — kończył Jewłaszewski — pod której korę spękaną i sękowatą płyną jeszcze życia soki i prądy. Wiosna czyni też na mnie dziwne wyzywające wrażenie.. Odmładza mnie.
— Wy ojcze na duchu młodymi jesteście i młodszymi od wielu naszych młokosów — odparła Zonia.
— Nie tylko na duchu — przerwał żywo Jewłaszewski, czuję się młodym tym co pospolicie a niewłaściwie nazywają sercem, a co w istocie zmysłem jest tylko. Gdybyśmy byli w nowo zreformowanym świecie wolnego wyboru według znakomitego systemu Furiera znalazłaby się może istota, która by dla mnie poczuła sympatię, a ja dla niej.
Ewarystowi, który słuchał tych dziwnych zwierzeń poufnych ojca, zrobiło się gorąco, pięść ścisnął.
Zonia milczała.
— Tak, moja Zoniu — mówił dalej Mistrz — jest to prawem natury, że się istoty sobie pokrewne i potrzebne łączą parami, dlatego w pewnych szczególnych porach ta tęsknota, którą w naszym społeczeństwie kunsztownym, wykoszlawionym nie jest ani zrozumianą, ani uwzględnianą.
To wrażenie jakie na tobie czyni wiosna jest pragnieniem zadośćuczynienia prawom natury... Chcesz kochać.
Zonia roześmiała się, lecz głos jej był jakiś przymuszony i jakby nieszczery.
— Mylisz się, ojcze, odparła zimno — serce moje nic nie pragnie oprócz nauki i przez nią opanowania świata. Codziennie narażoną jestem na ocieranie się o młodzież, która mi się podobać stara, żaden z nich nie obudził we mnie uczucia, są mi obojętni.
Dla was, któremu winną jestem światło, mam najwięcej poszanowania, wdzięczności, sympatii.
Mistrz chwilę milczał.
— Zoniu — zawołał — przyszła chwila, gdy ja ci własne twe, dla ciebie niezrozumiałe uczucia wytłumaczyć powinienem. Jest to jasnym, jest to prawem natury, bujna młodość ciągnie ku dopełniającej dojrzałości. Twoje serce należy mi się, bo ja tak samo sercem całym jestem twoim... Kocham się w tobie!
— Żartujesz ze mnie — odparła trochę zmieszana Zonia — moje uczucie dla was jest przywiązaniem dziecięcia, niczem więcej...
— Bo sama siebie nie znasz, bo się łudzisz — zawołał Jewłaszewski — powinnaś mnie kochać, my jesteśmy dla siebie przeznaczeni. Ja cię umysłowo wychowałem dla siebie na połowicę swej duszy...
— Ale, panie Jewłaszewski — zmienionym głosem odezwała się Zonia — ja najlepiej przecież znam siebie!! Pan żartujesz sobie! Chodźmy stąd! Chodźmy!
— Proszę zostać — dał się słyszeć drżący głos Jewłaszewskiego, który zdawał się gniewny i zrozpaczony... Twoim przeznaczeniem jest być moją, moją w całym znaczeniu tego słowa! Bądź co bądź, to się stać musi... Ulegniesz gorącej miłości mojej, będziesz szczęśliwą i mnie uczynisz szczęśliwym...
— Dajże pan pokój i nie mów takich niedorzeczności — głośno poczęła Zonia. Wcale się z powagą nauczyciela i mistrza nie zgadza chcieć zawrócić głowę uczennicy...
Przyjmuję to jako żart, ale mi przykro, że mogłeś go się dopuścić ze mną.
Tu głos Zoni podniósł się i zaczął być coraz dobitniejszym.
— Masz mnie za dziecko? ja nim nie jestem! Znam siebie bardzo dobrze, jeżeli się zakocham w kim, o! pewnie na nic w świecie zważać nie będę i oddam mu się, nie pytając czy świat pozwoli, czy rozgrzeszy, czy mój ukochany związany czem będzie czy wolny. To prawo natury, bo to prawo serca, ale nie czując miłości, nie będąc porwaną tym szałem świętym, nie dam się kupić ani mądrością, ani milionami!! nie sprzedam się ani za wieniec laurowy mojego kochanka, ani za tron, gdyby go miał.
Jewłaszewski dyszał gniewnie, słychać było mruczenie jakieś niewyraźne.
W tej chwili Zonia krzyknęła głośno i zawołała: Ratujcie! — Mistrz pochwycił ją w pół i usiłował ustami dotknąć jej twarzy, dziewczę broniło się mężnie; lecz nim potrzebowała ręce podnieść na zuchwalca, już Ewaryst skoczywszy przez krzaki, przypadł z tyłu i, za kołnierz porwawszy Mistrza, szarpnął nim tak. że się potoczył i padł na ziemię.
Zonia, która nie straciła przytomności, spojrzała na leżącego mędrca, usiłującego się podnieść tak jak czasem chrząszcze leżące na grzbiecie przewrócić się siłą, rzuciła okiem na Ewarysta i odskoczyła kilka kroków...
Wyciągnęła rękę ku niemu, odzywając się z krwią zimną.
— Odprowadzisz mnie do domu!
Nie oglądając się na podnoszącego się, nieco potłuczonego upadkiem Jewłaszewskiego, Zonia szła krokiem dosyć szybkim z ogrodu, z początku ani się nawet odzywając do Chorążyca.
Dopiero gdy się nieco oddalili, obejrzała się nań i rzekła.
— Biedny stary, musiał gdzieś za wiele wypić wina, przyszło mu niedorzeczeństwo do głowy... Nigdym się po nim tego nie spodziewała... Wstyd mi za niego i żal... Proszę was nie mówcie o tym nikomu...
— Dla was więcej niż dla niego będą milczał — odparł Ewaryst — ale, kiedym już był tak szczęśliwy, żem w porę przybył na ratunek...
Zonia zaczęła się śmiać.
— Proszę cię, panie Ewaryście, nie wyobrażaj sobie, żeś mnie wyratował, byłabym się sama obroniła temu oszalałemu biedakowi. Kobieta, która potrzebuje obrońców!! nie warta może obrony.
W najgorszym razie — dodała — śmiało patrząc w oczy kuzynowi, mam doskonałe zęby, które mi natura nie darmo dała.
Chorążyc słuchał smutny.
— Ale, moja Zofio — rzekł — lepiej by było podobno nigdy się nie narażać na to, aby ich potrzebować. Jakżeś mogła...
— Daj mi pokój! rozum potrzeba okupić doświadczeniem — rzekła Zonia. Proszę cię, jakżem ja pomyśleć nawet mogła, aby ten człowiek, dla którego rozumu i nauki mam cześć taką, który był dla mnie ojcem duchownym i inicjatorem, miał się podobnego wybryku dopuścić?...
— Mogłaś, jeśli nie przewidzieć to — odparł Ewaryst, to z samych tych teorii dziwacznych, jakie on głosił, wyciągnąć wniosek, iż go żadne prawo nasze społeczne, ani religijne krępować nie będzie.
— Ale powinien go był zdrowy rozum wstrzymać od narzucania mi się z uczuciem, którego ja przecież podzielać nie mogę! — odparła Zonia.
— Myślisz, że rozsądek ma jaką władzę nad uczuciami? — rzekł Ewaryst. — Powinien ją mieć, lecz one przeciwko niemu nieustannie zwycięski bunt podnoszą.
Szli chwilę w milczeniu.
— Biedny stary — odezwała się Zonia — żal mi go... będzie mi go brakło!
— Spodziewam się, że się nam więcej nie pokaże, dodał Chorążyc, i że wy go nie będziecie widywać.
— Nie wiem, odparła Zonia, jeżeli się wytrzeźwi!
Ruszyła ramionami.
— Nie dasz ci to do myślenia, dołożył Chorążyc — że teorie, które do takiej praktyki doprowadzają, niewiele warte być muszą.
Zoni oczy zabłysły.
— Jesteś niesprawiedliwym — zawołała gorąco — chwila szału i słabości nie ma nic wspólnego z teoriami. Zwierzę odezwało się na chwilę w mądrym, mamże dlatego pogardzić mądrością?
— A cóż warta mądrość, która nie umie zapanować nad człowiekiem co ją wyznaje? — dodał Ewaryst.
— Do wypadku tego przywiązujesz zbytnią wagę — spokojnie odpowiedziało dziewczę. — Mnie on pewnie z raz wytkniętej nie sprowadzi drogi...
Chorążyc spuścił głowę smutnie.
— Wiem, wy się litujecie w duszy nad obłąkaną — dodała — a ja zupełnie tak samo nad tobą, co mi się wydajesz na śmierć duchową wyznaczonym, na życie automatu, któremu za sznurki służyć będą stare przesądy, konwencje, przerdzewiałe prawa i strupieszałe fanatyzmy...
Z nas dwojga ja jeszcze jestem szczęśliwszą, żyję życiem, gdy ty będziesz się żywił śmiercią...
No, ale dla tego, ty mniemany mój wybawco ze szpon uwodziciela, nie gniewaj się na oszalałą swą, nazwijmy siostrę, ja ci sprzyjam o tyle, o ile moje serce może komu sprzyjać. Mam trochę słabości dla ciebie, może rodzącej się z tego, że mi cię serdecznie żal...
Z uśmiechem wdzięcznym zwróciła się ku niemu. Ewaryst zbyt gorąco pochwycił całować jej rączkę.
— O! bardzo proszę, nie naśladować Jewłaszewskiego, zimno, po koleżeńsku się rozstańmy... Sympatii mojej nie tłumacz pan sobie inaczej, tylko swym kalectwem!
Roześmiała się.
Byli już w uliczce bliskiej domu Agafii Sałhanowej, Ewaryst doprowadził ją tylko do miejsca, z którego domostwo widać było, ścisnął jej rękę i poszedł.
Wypadek ten dziwny, a więcej jeszcze rozmowa w drodze z Zonią, przykro mu serce ścisnęły.
Rozstawszy się z mm, dziewczę żwawym krokiem wprost pobiegło do dworku, w którego oknie otwartym na ulicę siedziała z papierosem w ustach pani Heliodora.
Przywitały się poruszeniem głów i uśmiechem.
— Chodź no do mnie Heldusiu, coś ci mam świetnego do powiedzenia — zawołała Zonia.
Chwilę potem spotkały się w progu pokoju Zoni, która za wchodzącą drzwi zamknęła.
— Miałam awanturę — żywo poczęło dziewczę, zrzucając z głowy kapelusik tyrolski z piórkiem.
— Awanturę! ty! a tom ciekawa — rzekła mrużąc oczy i puszczając dym kłębami wdowa.
— Poszliśmy do ogrodu z ojcem, rozmawiając sobie o tym i owym — ciągnęła Zonia dalej — pod orzechami na ławce, skąd widok bardzo piękny, siadłam z nim. Stary wydał mi się jakiś dziwny, podrażniony, niespokojny. Ni z tego ni z owego, mówiąc o naturze, wtrącił o miłości, dalej o wielkiej dla mnie sympatii, potem już że się kocha szalenie, a gdym się z niego śmiała i perswadowała mu, pochwycił mnie w pół całować. A! tego już nadto! Szarpnęłam się mu z krzykiem z rąk. Licho tam przyniosło na mój głos Dorohuba, a ten jak go chwycił za kark...
Heliodorze papieros wypadł z ust, załamała ręce, namarszczyła brwi, twarz jej dziwacznie się wykrzywiła i przybrała wyraz groźny.
— Miałaś czego bo krzyczeć — zawołała — i czego się tak opierać?
— Jak to! — przerwała Zonia.
— No, cóż! zjadłby cię był pocałowawszy! — krzyknęła gniewnie gospodyni. Prawdziwie nie rozumiem cię! Byłam pewną, widząc jak się z ojcem obchodzisz, że go rozumiesz, oddawna, widocznie miał pasję do ciebie. Okazywałaś mu się życzliwszą, cóż było naturalniejszego nad to by myśleć, że się z sobą porozumiecie...
— Heldusiu! — zaśmiała się Zonia — co tobie? Przypatrzyłaś ty mu się kiedy?
— Ja go tak brzydkim nie znajduję — odparła gospodyni — rozum i natchnienie opromieniają go.
— Bierz że go sobie z jego rozumem i natchnieniem — zawołała Zonia — bo ja go nie chcę.
— Tak, myślisz sobie wybrać jakiego młokosa, który cię skompromituje i uczyni nieszczęśliwą — mówiła Heliodora ciągle z gniewem.
— Ja nie myślę jeszcze o żadnym — śmiejąc się wtrąciła Zonia — daj mi spokój.
— Ty nie myślisz dziś, ale to darmo, natura się o swe prawa upomina — przerwała wdowa, dobywając już cygaretkę. — Z nim byłabyś szczęśliwą, a z drugim napytasz łez... Ale — dodała z poruszeniem ramion — co mi do tego, jak sobie kto pościele, tak się wyśpi. Przykro mi tylko będzie, jeżeli do nas Jewłaszewski z twojej przyczyny chodzić przestanie.
— I dlatego, abyś ty go nie straciła ja miałam paść ofiarą? — zapytała gwałtownie Zonia — Heldusiu!
— Ofiarą! ofiarą! — szepnęła wdowa — tą ofiarą padniesz sama, nie wiedząc kiedy i jak, jak my wszystkie... i nie będziesz z niej miała nawet tej pociechy, żeby się pochwalić takim człowiekiem jak Jewłaszewski...
— Moja Heldusiu — odezwała się Zonia — słuchaj, ja mam w tym inne wyobrażenia i zasady. Żal ci Jewłaszewskiego? zawadzam ci w domu? No, to mów, jutro się wybiorę ztąd?
— Co ci to w głowie — rzucając się ku niej i obejmując ją rękami z nagłą czułością wielką, zawołała pani Heliodora. — Jesteś jak siarka! wnet buchasz płomieniem... Cóż ja bym poradziła bez ciebie, ja co cię tak kocham! niewdzięcznico!
Po uścisku tym, puściła dym wdówka i ciszej dodała.
— Słuchaj no, spodziewam się, żeś Doruhubowi o tym mówić zakazała? Nie róbże z tego wielkich rzeczy, jak w tym, że my Jewłaszewskiego zagodzimy, i będzie po staremu!
No, cóż wielkiego? co osobliwego? zachciało mu się całusa ładnej dziewczyny! Ludzka rzecz! Kto by mu to tam za złe miał! Żeby ode mnie chciał pocałunku, dodała ze śmiechem, nie byłabym mu go pożałowała! E! dzieciństwo!!
Na tym skończyła się rozmowa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.