Szalona (Kraszewski, 1948)/Tom I/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Szalona
Tom Tom I
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza „Kurier”
Data wyd. 1948
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Domek Agafii Sałhanowej na Padole sięgać musiał prastarych czasów, a przynajmniej budowano go wedle ich tradycji i obyczaju. Właściwie rzekłszy był to dwór wiejski przeniesiony do miasta. Cały z drzewa niepospolitej grubości, mocno i porządnie swojego czasu stawiony, składał się z długiego korpusu, zwróconego ku ulicy siedmią czy ośmią oknami biało obramowanymi na tle zciemniałym bierwion sosnowych, i z dosyć długiego parkanu wysokiego, który opasywał dziedziniec obszerny z szopami i składami. Szerokie wrota przytykające do dworu wiodły do środka. Dom nie miał innego wejścia od ulicy. Sałhanowie mieli oprócz podwórza, stajen i składów, które wynajmowali, sad jeszcze rozległy z tyłu, owocowe drzewa i ogród warzywny. Właścicielką teraźniejszą tej pięknej posiadłości była stara Agafia Sałhanowa, wdowa po zamożnym kupcu, mająca syna jedynka, który gdzieś w innej prowincji w służbie rządowej niepoślednie zajmował stanowisko. Kobieta była prosta, pobożna, ciekawa, nie mająca ani wielkich trosk na głowie, ani zajęcia koło domu, więc wszystko ją żywo obchodziło na co patrzała. Jedyną część swojego dworku, którą wynajmować była zwykła, nie spuszczając się na kontrakty, oddawała z kolei różnym lokatorom, z którymi zawsze łączyły ją węzły inaczej nazwać się nie mogące, chyba związkiem uprzejmej ciekawości. Stara Agafia miała zwyczaj siadywać godzinami u swoich, jak ich zwała, postojalców, gawędę z nimi prowadzić, trochę im służyć i pomagać, nade wszystko zaś starać się być wtajemniczoną w ich myśli i sprawy.
Niegdyś bardzo piękna, ale bardzo uboga, zostawszy żoną bogatego kupca, choć do dobrego bytu nawykła, nie nauczyła się dumy, ni pożądała wydawać się z pańska. Chodziła w chustce jedwabnej na głowie, w sukni bardzo prostej, odziana prawie jak sługa, poufaliła się chętnie, w braku innego towarzystwa, nawet z furmanami, którym wynajmowała stajnie swoje, byle mieć z kim pogawędzić, pośmiać się i mieć od kogo posłyszeć coś nowego. Tak samo teraz skrzętnie przysłuchiwała się staruszka pani Heliodorze, mającej u niej mieszkanie, aby do jej towarzystwa wstęp uzyskać i z ludźmi być. A że tu żwawa i wesoła uczęszczała młodzież, którą staruszka lubiła, nieraz się podejmowała sługę wyręczyć z samowarem, aby potem stanąć i posłuchać jak się to śmiało i gwarzyło.
Rozumiała, czy nie to co mówiono stara Agafia, ale ją sam dźwięk mowy, samo jej brzmienie wesołe, twarze rozjaśnione, urywane i pochwytywane słowa niezmiernie bawiły. Lubiła Heliodorę, ale stokroć więcej przywiązała się do Zoni, nieomal jak do dziecięcia i dla patrzenia tylko na nią gotową była na największe ofiary.
Dobre to było serce niewieście, które choć pełne miłości dla syna oddalonego, dla męża zmarłego, nie czuło się jeszcze nią nasyconym, potrzebowało powszedniego chleba — miłości bliźniego — i nie przebierało w niej, byle nie głodnieć.
Agafia stara właśnie rozmowę jakąś wesołą dokończywszy z parobkami, którzy pod wieczór z jej podwórza wychodzili, i pożegnawszy ich stała w ciepłej, futerkiem podszytej ohrejduszce u wrót swoich i rozpatrywała się dokoła, gdy się ku nim zbliżył przystojny człowiek.
Gospodyni ze swą pomarszczoną, zawsze uśmiechającą się twarzą, której bardzo regularne rysy wyrazem dobroci uderzały, zajmowała sobą tak furtkę służącą do wejścia, iż przybywający nie pozdrowiwszy minąć jej nie mógł.
Staruszka zaś nadto była na rozmowę łakomą, aby mogła przepuścić przychodzącego, nie popróbowawszy coś z niego wyciągnąć.
— A do kogo to paneczku idziecie? zapytała. Ja tu gospodyni, ja tu wszystkich znam, a was jakoś nie widywałam?
— Chciałbym się widzieć z Zonią Raszkówną — rzekł przybywający, który był nie kim innym jak Ewarystem. — Jest w domu?
Stara przypatrywała się bacznie stojącemu przed nią, ale się nie śpieszyła go wpuścić.
— Z Zonią Raszkówną? powtórzyła z uśmieszkiem. Znacie ją? prawda! to panienka jakiej drugiej na całym Kijowie nie ma. Kochane dziecko. O! ja ją jak córkę kocham....
Ewarystowi trudno było się zebrać na odpowiedź, a stara mówiła, spoglądając mu w oczy.
— Oj! dla was chłopców to niebezpieczna czarownica! Kto ją zobaczy, aby raz, zapomnieć nie może, dosyć, aby spojrzała.
Pokręciła głową.
— Ho! ho! ale z nią nie łatwo! Piękna jak anioły niebieskie, ale śmiała jak huzar... A u niej dzielne słówko rzec, jak orzech zgryźć...
Ewaryst słuchał nie przerywając.
— Jest w domu? — zapytał.
— A jest! jest! — odparła Agafia, ja jej sama zaniosłam lampkę, bo ona ciągle się grzebie w tych papierach i książkach, po których jej nic, tylko młodość marnuje, biedactwo, a dość jej tej krasy co ma, aby sobie los zrobiła, na co jej więcej! Ale to dziecko ciekawe, a kto się takim raz urodził, nigdy spokoju mieć nie będzie.
Unikając dłuższej we wrotach rozmowy, Ewaryst ruch zrobił jakby chciał wejść, mimo staruchy.
— Czekajże — rzekła — toż tak nie będzie, bo i nie trafisz do niej po ciemku, ja was poprowadzę.
— Jużci ja do niej, kiedy sama jest pójść nie mogę — rzekł Chorążyc — poprosicie ją do gościnnej izby... kiedyście łaskawi.
— Cóż to myślicie? — odparła Agafia — ona się zlęknie u siebie przyjąć studenta? E! e! nikogo się ona nie boi i o nic nie dba... Tam gdzie jest was przyjmie...
Stara powoli, skinąwszy na Ewarysta, pominęła furtkę, przez podwórze zawróciła do dworu i weszła do ciemnej sieni.
— Idźcie za mną w ślad — dodała — bo na prawo drzwi do lochu, nie jeden co ich nie zna zaczepił się o zawiasy i wpadł...
Z sieni zwrócili się na prawo, do jeszcze ciemniejszego korytarzyka i stara Agafia pomruczawszy coś otworzyła drzwi, Ewaryst stał w progu dosyć dużego pokoju, z wielką prostotą umeblowanego. Na lewo była ogromna perkalem zbrukanym dosyć okryta sofa, a przed nią duży stół zarzucony papierami i książkami, kilka krzeseł drewnianych różnego kształtu rozstawionych było dokoła stołu. Na prawo duża szafa, koło niej komoda, na ścianach półki czyniły podobniejszym do studenckiej niż do panieńskiej kwatery...
Na jednej z półek, z pośrodka książek wyglądała dziwacznie trupia głowa, na której umyślnie rzucono biały czepeczek. Świeży ten stroik na żółtej kości wyglądał jak smutne szyderstwo...
Na wielkim stole paliła się lampka, przed nią siedziała ze spuszczoną głową, z rozrzuconymi włosami Zonia, która posłyszawszy otwierające się drzwi podniosła twarzyczkę z brwiami zmarszczonymi.
— Gościa wam przyprowadzam — odezwała się stara — choć gość nie w porę gorzej Tatara, ale to dobrze, że was od tych waszych książek oderwie.
Zonia nie podnosząc się z krzesła usiłowała poznać oznajmionego jej, tak jakby mu chciała dać odprawę. x
Zobaczywszy Ewarysta i poznawszy go, nachmurzyła się bardziej jeszcze, lecz zmusiła się widocznie i popchnąwszy leżącą przed sobą książkę, powstała.
Chorążyc wszedł. Agafia, która nie miała pozoru, by przyzostać, przynajmniej jak najpowolniej zamykała drzwi, aby coś z ich rozmowy pochwycić
— Przywożę wam ukłony i list od siostry — odezwał się wchodząc Ewaryst. — Wracam ze świąt ze wsi, od rodziców...
Zonia słuchała obojętnie, podała mu rękę i wskazała miejsce naprzeciw siebie na sofie. Zdawała się kwaśno zrezygnowaną.
Gdy Chorążyc list jej podał, gruby i wielki, rzuciła głową z uśmieszkiem, kładąc go przed sobą na stole.
— Madzia tak pragnęła was zobaczyć — dodał Ewaryst — że gdyby to było przyzwoite a możliwe, gotową była jechać ze mną.
Zonia ruszyła ramionami.
— A dlaczegóż to wam się zdało niemożliwe? — odparła. — Kobieta u was to zawsze dziecko, które kroku stąpić nie może, aby dla niego niebezpieczeństwa się nie obawiano?...
Siadła na swoim stołku i przybrała postawę tak jakoś swobodną, że Ewaryst się zarumienił mimowolnie. Jedną rękę zarzuciła na poręcz krzesła, bawiąc się nią puklami swych włosów, drugą ujęła się w bok, nogę założyła jedną na drugą, główkę podniosła do góry. Było jej z tym ładnie, lecz zdawało się, że umyślnie przybrała postawę taką, aby jak najmniej być podobną do młodej, skromnej panienki. Czuć w tym było trochę zadanego sobie gwałtu.
Zmieszany Ewaryst nie wiedział już jak dalej prowadzić rozmowę, której pragnął, a do której Zonia wcale się nie zdawała usposobioną, gdy na myśl przyszła mu matka.
— Nie tylko Madzia wybierała się tak do was — odezwał się, ale i matka moja gotową była przyjechać tu, dowiedziawszy się, że zostałaś tak samą.
— Alboż to ja sama nie powinnam sobie dać na świecie rady? — odparła z oznaką małej niecierpliwości Zonia, poruszając się na krześle. Ja wiem, że wam ze mną się trudno będzie zrozumieć — dodała — bo wy inne myśli macie w głowie, które wynieśliście z domu, a ja trochę się napiłam z żywiącego źródła... Tak, nam się będzie zrozumieć trudno, wy po staremu kobietę, dziewczynę macie za istotę, która bez łańcucha się obejść nie może i musi chodzić całe życie na paskach, ja wiem i czuję co innego! Tak było, ale tak być nie powinno, kobieta tyle przynajmniej warta jest co mężczyzna i równe ma prawa, jeżeli w czym to do oświecenia się i uczynienia niezależną. Żadnej opieki bym nie przyjęła nad sobą, bo to jest niewola, a ja nie znoszę, nie cierpię niewoli.
— Wszyscy my i mężczyźni i kobiety — odpowiedział Ewaryst — po troszę swej swobody nieograniczonej musimy się wyrzec, bo bez tej ofiary nie byłoby rodziny i nie było społeczeństwa...
— O! wiem ja to, wiem! — przerwała piękna Zonia. — Dajcie pokój, wy mnie nie nawrócicie, a ja was nie myślę gorszyć.
Uśmiechnęła się z pewnym rodzajem politowania i nagle dodała:
— Cóż? sannę w drodze mieliście dobrą?
Zwrot ten w rozmowie prawie był obrażającym dla Ewarysta, który się zarumienił mocno i zamilczał. Śmiała dziewczyna popatrzała nań długo, wstrząsnęła nieco ramionami i chwyciwszy linię ze stołu zaczęła gryźć jej koniec, jakby z niecierpliwości. Dawała mu do zrozumienia, że się go pozbyć chciała. Ewaryst nie ustępował. Zbuntowane to dziecię obudzało w nim coraz żywsze zajęcie...
— Choćbyśmy się od razu nie rozumieli — odezwał się namyśliwszy — możesz mi wierzyć, panno Zofio, że z wielką i szczerą życzliwością zbliżam się do ciebie, nie godzi się dobrego serca odpychać.
Oczki jej błysnęły.
— Cóż! apostołem chcesz pan być? nawracać mnie? naprowadzić na prawą drogę! — Parsknęła. — Proszę cię, panie Dorohubie, nie wyobrażaj sobie, że głowę mam zawróconą jakąś fantazją bez podstawy. Bardzo dobrze rozważyłam dokąd idę, z czym i po co. Z tej drogi wasze, przepraszam pana, świętoszkowskie morały ściągnąć mnie nie mogą.
Powiem ci otwarcie, mam przekonania, z których gdybym się mu wyspowiadała, odskoczyłbyś jak od zapowietrzonej. Do kościoła nie chodzę wcale, Pan Bóg tego nie potrzebuje, wiarę mam moją własną, którą na rozumowych podstawach buduję, pojęcia o życiu nadto zuchwałe i wyemancypowane, aby pan Ewaryst Dorohub, wierny syn kościoła, szlachcic z kościami, posłuszne dziecko, bojaźliwy uczeń, po kropelce połykający naukę, aby się nią nie otruć, mógł najmniejszą dla takiej poganki uczuć sympatią...
Mówiła żywo bardzo, patrząc na Ewarysta, który słuchał, nie okazując zbytniego podziwienia, wszystkiego mógł się spodziewać z tego co słyszał o Zoni i kółku, wśród którego się znajdowała...
Nim miał czas odpowiedzieć, Zonia wstała z krzesła, popchnęła je, bujne swe krótkie włosy obu rączkami poprawiła żywo i zaczęła się przechadzać, z ukosa patrząc na gościa, jakby mu powiedzieć chciała: — No, idźże sobie. — Ewaryst siedział.
— Ogadujesz się, panno Zofio — rzekł spokojnie — nie wierzę, abyś zaszła tak daleko, a sądzę, że gdybyś nieopatrznie zabiegła istotnie na te krańce, powrócisz z nich smutna i zawiedziona.
— O! nigdy! przenigdy! — zawołała Zonia gorąco — popaliłam mosty za sobą! Z tego stanowiska, którego się dobiłam, już się nie powraca...
— Za przyszłość nikt ręczyć nie może — dodał Ewaryst.
— Ja ręczę, bo bym zawiedziona i zmuszona zaprzeć się przekonań, żyć nie chciała! — i umarła!
— Jak to?
— Jak? najprościej w świecie! kropla strychniny starczy...
— A godziż się to? — zawołał oburzony Dorohub.
— Dlaczegóż się nie ma godzić? Jak to? com nie prosiła o życie, miałabym nie mieć prawa zrzucić z siebie to brzemię kiedy zechcę?
— A Bóg! — krzyknął Ewaryst. — Z pogardą obróciła się Zonia ku niemu.
— O waszym Bogu macie antropomorficzne pojęcia — odparła.
Ruszyła ramionami.
— Sam widzisz — dodała — że z naszymi pojęciami tak różnymi, zrozumieć się nam niepodobna Przerwałeś mi pan rozdział bardzo zajmujący fizjologii — a czas drogi.
— Prawda, i ja nie mam prawa, nawet w imię największej życzliwości dla was domagać się z niego ofiary.
Zonia stanęła chwilę w pochodzie swoim w pokoju, była podrażnioną.
— Madzia mówi co dzień regularnie pacierz? pości w środy i piątki, odprawuje nowenny... ja jej tych rozkoszy nie bronię, dlaczegóż wy mnie chcecie — bo ja to czuję, wy chcecie mnie zakuć w więzy?
— Nikt do mnie prawa nie ma!
— I nikt go nie rości — odparł Ewaryst — ale mamy dla ciebie miłość.
— A! ta miłość wasza! — przerwała Zonia — jak ona ładna w słowach, jak straszna w czynach. Z tej to miłości palono na stosach, wyciągano na torturach.
Gdy Zonia się tak rozgorączkowywała, Ewaryst stygł, bo mu litość nad tą biedną ściskała serce...
— Domyślasz się, panno Zofio — rzekł — rzeczy, o których mnie się przynajmniej nie śniło. Nie myślę cię nawracać, jak ty to nazywasz, ale czuję i obowiązek krwi i nie wiem już jak nazwać tę pobudkę, czuję potrzebę zbliżenia się do panny Zofii... Jestem z obowiązku tego rodzajem opiekuna...
— O! bardzo proszę, bardzo proszę, tylko żadnej opieki nade mną nie rozciągać, opiekę mam w swojej głowie i sercu, innej nie potrzebuję.
— I ani krewnych, ani przyjaciół znać nie chcesz? — spytał Ewaryst...
— Krewnych? nie rozumiem — odezwała się Zonia — związki te krwi konwencjonalne są, natura ich nie zna... tylko o tyle, o ile one są potrzebne dla zachowania rodzaju. Co się tyczy przyjaźni, mylisz się pan, mam i potrzebuję przyjaciół, ale najpierwszym przyjaźni warunkiem jest jedność pojęć i zasad, a tych między nami nie ma i nigdy nie będzie, chyba byś pan na wiarę naturalną się nawrócił? dodała szydersko.
Zonia widząc, że się go tak łatwo nie pozbędzie, a mówić już nie chcąc, chwyciła ze stolika list Madzi, rozerwała kopertę, dobyła z niej ćwiartki, które się posypały na ziemię i zawołała, zbierając je:
— A! tyle napisała! Za wszystkie lata! Znać, że nic do roboty nie ma.
Twarz biednego Chorążyca, który zbity zupełnie z tropu, dotknięty boleśnie całą rozmową, siedział chmurny i widocznie cierpiący, tak była wyrazistą, że dziewczę kilkakroć ją zmierzywszy oczyma, pomimo złego swego usposobienia ku niemu, uczuło rodzaj politowania nad tak zamordowanym człowiekiem. Widziała się zwycięzką, mogła być miłosierną. Oczyma mierzyła milczącego, wzbudzał w niej pewien rodzaj współczucia.
Westchnęła zlekka. Tak — rzekła trochę złagodzonym głosem — tak, my się nie zrozumiemy nigdy, stoimy zbyt od siebie daleko. Znam bardzo dobrze dom wasz i ducha jaki w nim panuje. Ja dla was jestem buntownicą, a wy dla mnie biednymi zaślepionymi.
Ewaryst dał jej mówić.
— Powiadasz, że znasz dom nasz i ducha jaki w nim panuje — odezwał się — duch to po staremu chrześcijański, dodałbym chrześcijański po staropolsku, co się nie tylko do słowa i litery wiązał, ale z każdej dobywał iskrę miłości, która jest całą nauką Chrystusa. Tak, myśmy chrześcijanie, ty się nazywasz poganką. Nie stałaś się nią sama przez się, któż cię nią uczynił?
Z uśmiechem poprawiła go Zonia.
— Powiedz lepiej, kto mnie zgubił? Kto mi ten kamień przywiązał do szyi? Wszak tak?
Ewaryst poruszył ramionami.
— A! to długa historia — odezwała się i zza paska dobyła zegarek. — Jeżeliś ciekawy? możesz widzieć tego mistrza, któremu winnam nawrócenie moje.
Za kwadrans dadzą herbatę u Heldusi, zejdzie się na nią pewnie więcej osób, ale powinien być i Jewłaszewski... Ewaryst, który z dala w ulicach widywał wymienioną figurę i cośkolwiek wiedział o niej, rad był zaproszeniu i skłonił głowę przyjmując je. Chciał z bliska zobaczyć i poznać tego oryginała.
Jewłaszewskiego w owych czasach widywano często w ulicach Kijowa, a samym strojem i postacią ściągał oczy i uwagę, zdając się chcieć tego, choć pozornie skromną miał powierzchowność.
Był to mężczyzna już lat czterdziestu kilku, jeżeli nie pięćdziesięciu, słuszny, wyprostowany, krzepki, z twarzy niepiękny, siwiejący, wielce i aż do zbytku sztywny i poważny.
Mówił zawsze jak z katedry, a twarz jego długa, rysów dosyć regularnych choć niemiłych, przybierała naówczas wyraz jakiegoś natchnionego apostolstwa. Wygłaszał aforyzmy... nie rozumiejąc i nie przypuszczając żadnego sprzeciwienia się i sporu. Mistrz rzekł, a gdy się odezwał, rzecz powinna była być skończona, wszelka niepewność rozstrzygniętą.
Jewłaszewski ubierał się dziwacznie, nosił małą podstrzyżoną brodę i wąsy, włosy długie obcięte równo dokoła, kołnierz od koszuli spięty wielkim fantastycznym guzem, czarne buty długie i strój, który przypominał dostatniego włościanina małorosyjskiego.
Zimą i latem chadzał w baraniej czapce. Była to wówczas wyrocznia młodzieży, która się u niego chętnie zbierała wieczorami i wynosiła stąd myśli najdziwniejsze, niekoniecznie, w logicznym z sobą związku będące, ale świetne, niby oryginalne, niby nowe i niby obfite w nieskończone wnioski...
Kto nie przyjmował doktryn Jewłaszewskiego, tego on po prostu łajał, a w męskim towarzystwie słowy tak dobitnymi, jakich tylko wieśniacy używają po gospodach, gdy się pokłócą.
Mówiąc apostoł podnosił rękę jedną do góry i palec wskazujący kierował jak pistolet w pierś słuchacza...
Z czego żył i czym się właściwie zajmował ten niby literat, po troszę prawnik, a głównie filozof eklektyk, który pono niczego się nigdy nie uczył i był genialnym autodydaktem, nikt dobrze nie wiedział.
Unikał równie badania o przeszłość, jak spojrzenia w oczy, w które nikomu patrzeć sobie nie dozwalał i natychmiast je odwracał.
Wiele dobrego być mogło w tym człowieku, zmieszanego z różną przez wiatry naniesioną plewą. Uczynnym był, oburzała go wszelka niesprawiedliwość, brał słabych gorąco w obronę, życie przy tym prowadził niemal anachorety. Żywił się w najprostszy sposób, po chłopsku, a nawet z pewną przesadą, wszelkich wygódek i pieszczot unikał, wytrwały był na zmiany klimatu, kąpał się w zimie w przeręblach. Czynił to z zasady, a zdrowie mu jakoś dozwalało być jej wiernym.
Gdy Ewaryst zgodził się milcząco na zbliżenie dp Jewłaszewskiego, Zonia trochę zdumiona popatrzała na niego, ale widać było, że przyjęła to rada.
— Więc — odezwała się poprawiając bez ceremonii trochę rozrzucone włosy przed małym lusterkiem, do którego się zwróciła — więc chodźmy do pokoju Heldusi, bo się tam już nasze zwykłe towarzystwo powoli ściągać zacznie. Wiem, że ono dla pana sympatycznym nie będzie, ale kto wie, może się przekonasz, że w nim więcej jest życia i przyszłości niż w waszych kółkach, w których hypokryzja panuje.
Ewaryst uśmiechnął się tylko, nie odpowiadając nic. Zonia poszła przodem i przez sień ciemną poprowadziła go do bawialni, w której już raz pierwszy się spotkali.
Pokój ten obszerniejszym jeszcze wydał się teraz Ewarystowi, bo w nim nie było nikogo oprócz gospodyni, wygodnie siedzącej na kanapie. z rekami zanurzonymi we włosach i głową spuszczoną nad książką. Nieodstępny papieros, chwilowo położony na stoliku, kurzył się niedopalony. Oprócz niej tylko stara Agafia krzątała się w kątku, przygotowując herbatę dla nieuniknionych co dzień gości.
Chorążyc mógł teraz lepiej się nieco przypatrzeć przyjaciółce Zoni pani Heliodorze, której twarzy nie kryły przed nim kłęby gęstego dymu. Była to średnich lat, może trzydziestu kobieta, mająca jeszcze resztki młodości na twarzyczce, która nigdy nie była piękną, ale teraz jeszcze błyszczała wielkim życiem i niepohamowaną żywością. Trochę małe oczki czarne, trochę szerokie usta różowe, trochę blada i nalana okrągła twarz, mimo nieregularności rysów miały w sobie coś miłego i pociągającego. Wszystko to życie przeszłe, zapewne bez wielkiej rachuby prowadzone, przedwcześnie zrobiło zwiędłym i zmęczonym. Ręce też, które podniosła, białe, nieco chude, starsze prawie były niż ona. Ale pod tą powłoką zużytą czuć było namiętną jeszcze żywotność ducha niezmordowanego, a oczy patrzały bystro i świadczyły o rozumie.
Spojrzawszy na Chorążyca poznała go zaraz wdowa i podała mu rękę, okiem pytającym mierząc tę, co go przyprowadziła. Zonia odezwała się obojętnie, jakby zrozumiała, że ją pytano.
— Chciał poznać Jewłaszewskiego. — Wdowa wnet zwróciła wejrzenie na przybysza.
— Siadaj pan (wskazała mu miejsce przy sobie na kanapie), Jewłaszewskiego istotnie poznać i posłuchać warto, bo to człowiek jakich mało.
— Jakich nie ma! — poprawiła Zonia.
Umysł prawdziwie wyższy — dodała Heliodora — osobistość znakomita, charakter piękny; a przy tym co za prostota!
Kończyła te słowa, gdy się drzwi otworzyły i wszedł słuszny chłopak młodziutki, czarnooki, z twarzą dość przystojną, choć przedwcześnie pofałdowaną, jakby już gwałtownie jakimś podlegała zmianom, które młodą czystość jej rysów nadwyrężyły. Szybkim krokiem wpadł do pokoju, witając naprzód poufale podaniem ręki Zonie, która bliżej stała, potem tak samo podchodząc do gospodyni, którą pozdrowił zaledwie słowem, i czapkę na stół rzuciwszy wziął się do zwijania papierosów.
Z jakąś nowiną, której głośno powiedzieć nie chciał z powodu Ewarysta, schylił się do ucha pani Heliodory i spytał zaraz o Jewłaszewskiego, którego tu ojcem nazywano.
Spodziewam się, że dziś przyjdzie — odpowiedziała wdowa — jeżeli, bo to mu się często trafia, nie zapomni o dniu i godzinie, nie zapędzi się w jakąś rozprawę, którym u niego końca nie ma.
— Ale ja ręczę, że będzie — przerwała Zonia śmiało, bo mi obiecał.
— A najmilszej swej uczennicy i ukochanej córeczce zawsze słowa dotrzymuje — dodała z małym ironii odcieniem wdowa. Zonia zdawała się być dumną z nadanego jej tytułu i dokończyła.
— O! tylko co go nie widać!
Tymczasem nadszedł jeszcze drugi i trzeci młodzieniec, a obiecanego pana ojca nie było: wszyscy oni spoglądali na Ewarysta z rodzajem nieufności i podziwienia jakby tu sobie dłuższej jego przytomności nie umieli tłumaczyć. Hamowała ona śmielszą ich rozmowę, chociaż po naradzie cichej z Zonią, panowie ci zdali się wkrótce mniej zwracać uwagi na natręta. Znali go oni wszyscy z widzenia jako jednego z tych kolegów, którzy ich kółka unikali.
Zaczęto rozprawiać o wykładach profesorów, wtrącano potem kilka kwestii osobistych, ożywiła się pogadanka przy okrągłym stole, za którym siedziała wdowa, gdy na ostatek wszedł ów spodziewany Jewłaszewski.
Wnijście jego miało już w sobie coś oryginalnego. Zatrzymał się na progu, oczyma mierząc i licząc towarzystwo, dojrzał Ewarysta osobiście sobie nieznajomego i skrzywił się nieco. Od progu nie śpieszył ku gospodyni, która wstała na jego przyjęcie, i wszyscy zwrócili się z pewnym uszanowaniem, witając ojca. Zonia pierwsza podbiegła ku niemu z poufałością dziecinną i radością widoczną, chwytając go za rękę, pochyliła mu się do ucha i szeptać coś zaczęła. Oko jego zwrócone na Ewarysta dowodziło, że mu o nim mówiła.
Większą jeszcze powagą na widok nieznajomego oblekło się oblicze p. Jewłaszewskiego.
Ewaryst przystąpił, aby mu się przedstawić.
Ojciec przyjął go zimno i ostrożnie, zamruczał słów kilka, zdawał się chcieć zbadać wprzódy przybysza, nim się miał cały przed nim otworzyć. W wejrzeniu błędnym widać było niemal obawę. Tymczasem drudzy otaczali już go, a że za nim szło też kilku młodzieży, w pokoju zrobiło się już gwarno...
Zonia, wcale się nie ceremoniując z tymi towarzyszami, podawała im ręce, śmiała się, dawała przybliżać do siebie aż do zbytku; odprowadzała jednych na bok, drugich klepała po ramieniu. Była teraz jakby w swoim żywiole.
Jewłaszewski zaczepiany ciągle, ale prawie milczący, nie spuszczając z oka profana, szedł powoli ku stolikowi. Znać było po nim, że go ten obcy niepokoił trochę.
Zonia z ukosa obu ich mierzyła oczkami, ciekawą będąc zbliżenia ku sobie. Inni jednak rozdzielali ich tak, że Ewaryst pozostał na boku w początku, a że się cisnąć nie chciał, odosobniony stał sam jeden.
Zobaczywszy to Zonia trochę się zmarszczyła, podeszła do Jewłaszewskiego, wzięła go pod rękę i jak podbitego a posłusznego niewolnika odwiodła na stronę.
— Niech no ojciec będzie łaskaw, tego pana trochę weźmie na spytki i udzieli mu się trochę. Jakiś to tam mój kuzyn, zdaje się dobry chłopiec, tylko zahukany wychowaniem... umyślnie tu został, aby ojca poznać. Nie wątpię, że wy go, ojczulku, nawrócicie.
Jewłaszewski słuchał zmarszczony.
— Ale, moja Zoniu — odparł — nie tak to łatwa jest rzecz rozpowijać umysły, na których ciasne pieluchy, noszone długo, zostawiły piętna. To się tak na poczekaniu nie robi. Trzeba znać subiekt, nim się zechce działać na niego, aby praca nie była straconą na daremnie...
— Toteż proszę, abyś się ojciec poznał z nim — dodała tonem dziwnie nakazującym Zonia, jakby znała moc swą nad starym. Jewłaszewski popatrzał na nią, głową pokręcił, i gdy mu się jeszcze uśmiechnęła, zamilkł jakby już sprzeciwiać się jej nie mógł.
Dziwny jakiś stosunek łączył te dwie istoty, bo w wejrzeniach starego ojca, kto by je chciał był badać, więcej by może się znalazło niż rodzicielskie przywiązanie. Dziewczę panowało widocznie nad nim i znało swą siłę, choć sobie może z niej nie zdawało sprawy. Jewłaszewski prawie z niej oka nie spuszczał, a gdy ona patrzała nań, roztapiał się pod tym spojrzeniem i mieszał a niepokoił.
Zaraz po odebranym rozkazie zwrócił się, manewrując zręcznie stary, zawsze krocząc z powagą sobie właściwą, wprost ku Ewarystowi.
— Pan tu pierwszy raz jesteś między nami? — zapytał go głosem pedagoga, który ucznia egzaminowi poddaje.
— Tak jest — odparł Ewaryst.
— Ale w uniwersytecie już pan jesteś od dawna? — mówił ciągle go badając oczyma stary.
— Drugi rok zaczynam...
— Na jakim oddziale, jeśli wolno zapytać? — ciągnął dalej ojciec.
— Rozpocząłem prawny — rzekł Ewaryst — mam przed sobą zawód życia praktyczny, gospodarza wiejskiego. Agronomia u nas uczy się z tradycji, bo dalej poza nią nie wyszła, ale stosunki prawne potrzebują, aby się do nich przygotować...
— Tak — odparł sucho Jewłaszewski. — Widać, że pan posłuszny woli rodziców, wszelkich wyższych aspiracyj się wyrzekłeś i nie zamierzasz dalej sięgać nad to — co pod ręką.
Skromność to piękna...
Uśmiechnął się ironicznie, Ewaryst nie bardzo wiedział co ma mu odrzec na to.
— Tak — dodał po namyśle, byłem posłuszny woli rodziców, a oprócz tego i w sobie nie znalazłem dotąd pobudki do szukania dróg innych.
— To dziwna, bo właśnie pan jesteś w tym błogosławionym wieku, gdy się nadziejami i myślami zwykło strzelać wysoko.
Tu Jewłaszewski przybrał jeszcze poważniejszą postawę pedagoga i począł mówić zwolna, sam z lubością przysłuchując się sobie.
— Przyznaję się, że mi zawsze żal, gdy widzę młodzieńca w jego wieku, nie mającego odwagi zapisać się do falangi przodowników! Nasz wiek tak potrzebuje tych rycerzy w obronie prawdy stawać mających.
Ewaryst miał odwagę zapytać — Prawdy? ale jakiejże prawdy?
Ojciec z politowaniem pewnym spojrzał nań.
— Biada tym, co jej nie widzą, co o nią pytają! — rzekł. — Stoi ona obnażona, jasna, widoma ponad głowami naszymi!
Nie czujesz-że pan, iż stoimy na fałszu, oddychamy fałszem, karmimy się nim, rdzą jego jesteśmy przegryzieni. Wszystko co istnieje musi się obalić i pójść precz, abyśmy powrócili na drogę prawdy, z której zeszliśmy... Kamień nie powinien zostać na kamieniu.
Mówiąc to spojrzał bystro na Ewarysta, szukając w nim wrażenia swej wymowy. Chorążyc słuchał spokojnie i pocisk ten gwałtowny wcale się nie zdawał go obalać, jak się mówca spodziewał.
— Przepraszam bardzo pana — rzekł pokornie — lecz chcąc się oświecić muszę być natrętnym w rzucaniu pytań i wątpliwości.
Ile razy ludzkość z jakiegokolwiek bądź powodu nagle zrywała z tradycjami i gardziła zdobyczami i pracą wieków, które ją poprzedziły, widzimy w historii zawsze upadek jej. Nie podnosi się aż znowu powracając do łańcucha ogniw, które stanowią, łącząc się z sobą historią postępu ludzkości. Istotny postęp mnie się zdaje stopniowym pochodem, nie gwałtownym miotaniem się. Czymże bylibyśmy wyrzekając się tego, co przeszłość zbudowała?
Jewłaszewski słuchając zagryzał usta, oczy mu rosły, powieki drżały, parę razy rzucił wejrzenie w bok Zoni, niby z wymówką, że go na rozprawę z zuchwałym przeciwnikiem naraziła.
— To są poglądy przestarzałe — odparł z rodzajem pogardy ojciec, zatrzymawszy się chwilę. — Są momenta w historii ludzkości, w których wielkie i gwałtowne leki potrzebne są na zabójczą chorobę, w takim momencie właśnie my się znajdujemy... Mamy wiele, zaprawdę wiele do czynienia! Burzyć! burzyć! — Gwałtownym ruchem ręki Jewłaszewski słowom zapragnął dodać wyrazu. Ewaryst stał milczący.
— Gdybyśmy dozwolili iść wszystkiemu wybitnym torem powoli, nigdy by ludzkość nie doszła do swych celów — ciągnął dalej ojciec — odrobina prawdy jaką odziedziczyliśmy z przeszłości tak się splątała z fałszem, iż aby wykorzenić go i ją poświęcić potrzeba... chwilowo, nie ma o to strachu — odrośnie.
Spojrzał na Chorążyca; zdało mu się, że działać nań poczynał i ciągnął dalej z większą śmiałością i zapałem.
— Z fałszywych dróg nie schodzi się inaczej jak cofając, lecz cofanie się to pozorne jest, bo ku prawdzie prowadzi.
I stało się milczenie wielkie, po tym aforyzmie, na który Chorążyc nie odpowiadał, Jewłaszewski zaś nic jakoś na podorędziu nie znalazł, by do niego przyczepić.
Widząc jednak, że słuchacz nie ucieka i zdaje się oczekiwać na dalsze wyjaśnienia, ojciec zaczerpnął z innej beczki.
— Tak, młody panie — odezwał się — zaprawdę wiele mamy do czynienia, pola chwastami pozarastały, nim zasiejemy je wypleniać, wypleniać musimy! — chwilkę pomilczał.
— A wiesz pan — dodał zwracając się ku niemu z żywością — gdzie ziarna prawdy szukać?
Oto tam, gdzie je natura zawsze ukrywa na zapas — gdzie ono grubą warstwą ukryte przechowuje się niezepsute — u ludu!
— Lud potrzebuje oświaty — odezwał się Ewaryst — lecz nie wiem czy ją dać może?
— Oświaty wedle pojęcia powszechnego on nie ma — sprzeciwił się Jewłaszewski — ale ma skarby, o których sam nie wie, zachował instynkta zdrowe. Z tych czerpać nam potrzeba. Przy tym jest to dziś dnia klasa pariasów, wywołańców, na których pasożytem siedzi i karmi się reszta ludzi, temu koniec położyć potrzeba.
— Czyż nauka Chrystusowa nie położyła już końca temu, ogłaszając braterstwo wszystkich ludzi i miłość dla bliźnich czyniąc najpiękniejszym obowiązkiem? — spytał Ewaryst nieśmiało.
Podumał chwilę mąż natchniony.
— Naukę tę zwichnięto w kolebce — dodał. — Lecz widzę, że wy, kochany panie, zbyt zacofani jesteście, a ja od razu chcąc was nawrócić na wyższe stanowisko, musiałbym wielką z jego przekonaniami stoczyć walkę, odłóżmy więc to na czas inny...
Jewłaszewski otarł czoło, był już zmęczony a nie bardzo pewien wrażenia jakie wywarł, wolał się więc tymczasowo wycofać, i lekko skinąwszy głową Chorążycowi postąpił ku innym oczekującym nań młodzieńcom, którzy z dala się ciekawie przypatrywali pojedynkowi jego z Ewarystem, nie wątpiąc bynajmniej, że pobity zostanie.
Chorążyc jeszcze nie mógł ochłonąć po ukropie jakim go zlano, gdy Zonia się ku niemu przysunęła, chcąc pochwycić kuzynka nim by przyszedł do siebie po szwanku.
Zdziwiła się nieco znajdując go spokojnym i raczej skłopotanym niż zwyciężonym.
— A cóż? a co? — zawołała — mówiliście z ojcem? prawda? co za wymowa? co za myśli? jaki człowiek?
Chorążyc pochylił głowę, potwierdzając to uwielbienie milczeniem.
— Mało miałem czasu do poznania go i rad bym bardzo kiedyś wolniejszym go znaleźć.
— O! to trudno! — przerwało dziewczę. — Z nim potrzeba chwytać momenty i słowa, on tak jest zajęty, tak otoczony...
Młodzież za nim przepada — ciągnęła coraz żywiej. — Wy nie wiecie, to encyklopedia chodząca! Spytać go o cokolwiek bądź, każdą naukę zna, w każdą wniknął głęboko, wszędzie wskazuje słabe strony, braki... umysł dziwnie krytyczny...
Ewaryst się już nie sprzeciwiał, lecz chłód pewien i powściągliwość, z jaką się wyrażał o mistrzu wielbionym, rozdrażniła widocznie Zonię.
— Posłuchajcie no tylko jeszcze z dala co mówić będzie — rzuciła szybko, wskazując mu, aby z nią razem zbliżył się do ojca otoczonego młodzieżą — przekonacie się, jak uniwersalny to geniusz... — Ewaryst szedł posłuszny w jej ślady, przysunęli się do gromadki, tu mowa była o naukach w ogóle. Jewłaszewski wyrzekał na idealizm w nich i zrządzone przezeń szkody.
— Wszystko na nowo zdobywać potrzeba — wołał — fantazja zastąpiła doświadczenie. W pomoc rozumowi zwichniętemu muszą przyjść nieomylne zmysły.
— Przyklaśnięto mu.
— Komunały panowały światu wszędzie równo na katedrze jak w salonach, w życiu i naukach. Precz z nimi — do natury! do natury! do prostych obyczajów; do skazówek, które leżą w nas, a które faryzeusze tylko zowią chuciami i namiętnościami.
Tak daleko się zapędziwszy, nagle pan Jewłaszewski powściągnął się, ostygł i chcąc zmienić przedmiot, zagadnął jednego ze stojących o jakąś kwestią prawną. W tym miał się za bardzo mocnego. Stara jednak Agafia Sałhanowa nie dała rozwinąć się dyskusji, bo poczęła roznosić herbatę.
O Ewaryście zapomniano trochę: stał zasłonięty innymi; dochodziły go tylko urywki rozmowy, którą bardzo prędko papląc wiodła głównie pani Heliodora.
— Słowo daję! tak jest! No — uciekła z nim? krzyczą za nią? za co? Kochała go, miała zupełne prawo! Kobieta powinna być wolną i iść za sercem...
Nikt nie przeczył. Jewłaszewski dodał:
— Te wszystkie kajdany form naszych towarzyskich, zadawnionych, przestarzałych popękać muszą... Niepodobna, aby mężczyzna czy kobieta pokutowali żywot cały za nieroztropne jakieś zobowiązanie się przedwczesne...
Ewaryst posłyszawszy to spojrzał na Zonię, chciał wiedzieć, jak tę tak zuchwale wygłoszoną prawdę przyjęła. Zonia stała o stół oparta z namarszczoną brwią, z twarzą zamyśloną, ale się nie sprzeciwiając.
— Jedyny związek prawy — zakończył Mistrz — to związek serc... Gdy te się rozchodzą, ludzie rozejść się też mają prawo!!
Komentarze tego pięknego aforyzmu tak głośne były i hałaśliwe, iż Ewaryst już pochwycić nic nie mógł oprócz gwaru. Ścisnęło mu się serce trwogą jakąś, rad był zaprotestować, lecz niepodobieństwem było wdawać się w rozprawy z tym tłumem.
Nie widząc go, Zonia zbliżyła się ku niemu i sama wyszukała w ciemnym kątku, w którym stał przysłonięty. Spojrzenie jakie rzucił na nią nie wiedzieć dlaczego oblało ją rumieńcem... Sądziła, iż powie coś i zdała się oczekiwać od niego słowa, choćby surowego, ale Ewaryst, nie chcąc rozpoczynać z nią walki, znajdując ją może napróżną, z cicha tylko żegnać ją począł. Wyraz smutny jego twarzy powiedział jej to czego usta nie śmiały.
— Przeczytaj proszę list siostry — rzekł wysuwając się ku drzwiom — i odpisz jej, ja kiedyś przyjdę po odpowiedź.
Zonia skinęła główką i oczyma do drzwi go przeprowadziła.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.