Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Szalona.pdf/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I nie dając Ewarystowi przyjść do słowa, pożegnała go i pobiegła w swoją drogę.
Ta odrobina serca, której dowodem było słów kiłka rzuconych po drodze Ewarystowi, na nowo mu zawróciła głowę.
Walczył z sobą, tak pragnął się zbliżyć do niej, pójść, popatrzeć, posłuchać choć głosu, w którego wyrazie niby szyderskim brzmiała stłumiona boleść. Obawiał się, aby nowe widzenie się jeszcze mocniej go nie obałamuciło, nie rozmarzyło bardzie jeszcze.
Chodził smutny, męcząc się i zżymając na siebie. Przechadzka tego dnia była środkiem rozpędzającym, gwałtowny ruch czasem mu myśli wzburzone uspokajał. Tym razem nie była ona skuteczną. Zamiast ukołysać się, myśli jego rozbujały tylko i poczęły łatać po świecie. Wyrzucał sobie, że się opierał tym nawym prądom, które dokoła niego biegły z taką siłą, że bliżej nie zapoznał się z tem co tę biedną Zonię zajmowało tak gorąco...
Ze spuszczoną głową siedział tak na ławce, w kąt między krzaki zasunięty, pod nim jednego z ogromnych drzew orzechowych, dzielących go od sąsiedniej ulicy, plecami do niej zwrócony, gdy usłyszał za sobą głosy i chód. Chciał się poruszyć, aby spotkania z kimkolwiek bądź uniknąć, gdy w jednym z nich poznał brzmiący mu zawsze w uszach wspomnieniem wesoły głosik Zoni, a w drugim zdało mu się, że rozeznał mowę mistrza.
Nieprzyjemne wrażenie jakie zespolenie ich czyniło na nim, nie dało się ruszyć z miejsca. Pozostał na ławce. Rozmawiający idąc poza nim i poza krzakami, zbliżali się, zatrzymali.
Słyszał jak mistrz zwolna wyrzekł.
— Tu siądźmy!
W żadnym pewno innym razie nie ważyłby się był Ewaryst podsłuchiwać, teraz serce mu biło, uczuł się jak przykutym, nie chciał ruszyć. Czuł, że popełniał może występek... dobrowolnie stając się świadkiem rozmowy, która była poufną i nie dla jego uszu przeznaczoną, a nie mógł odejść. Było to nad siły jego.
Sądźmy — odpowiadała Zonia wesoło. — Widok stąd prześliczny... wiosna, choć to dziecinna rzecz się nią rozczulać, ale zawsze robi jakieś wrażenie...
— Ha! powrót natury do życia po śnie orzeźwiającym — dołożył patetycznie Jewłaszewski. — Nieuniknionym to, że istoty będące częścią składową tego świata, powołanego ciepłem i światłem do odradzania się, czują każda w sobie to samo pragnienie łączenia się, grupowania, dobierania wedle instynktu...
To mówiąc, westchnął lekko.
Jest to — dodał — pora miłostek i miłości, gdy nawet suche wierzby puszczają.
Milczenie trwało chwilę, bo Zonia nie odpowiadała.
— Ja właśnie taką suchą wierzbą jestem — kończył Jewłaszewski — pod której korę spękaną i sękowatą płyną jeszcze życia soki