Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Szalona.pdf/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jesteś na drodze... — zaczął Ewaryst... Oburzona dziewczyna nie dała mu dokończyć.
— Tak! tak! na drodze zatracenia! zguby! — rozśmiała się. A! proszęż się mną nie opiekować; wiem gdzie jestem i dokąd idę.
Była, pomimo uśmiechu, zagniewaną.
Chorążycowi łzy wytrysnęły z oczów — pochwycił ją za ręce.
— Zoniu daruj! nie gniewaj się — zawołał — nikt, nikt na całym świecie lepiej ci nie życzy, więcej cię nie kocha nade mnie.
Dziewczę śmiejąc się wyrwało mu ręce.
— Cóż to! czyś się zakochał we mnie? A, toby było zabawnem! — zawołała wesoło... — Boisz się dla mnie urojonych niebezpieczeństw, a sam mi grozisz jakąś miłością... Otóż to są wasze faryzeuszowskie cnoty!
Ewaryst się oburzył.
— Zoniu — krzyknął czerwieniąc się — tak jest, kocham ciebie, kocham szelenie, ale miłość taka jak moja nie jest niebezpieczeństwem a mogłaby być ratunkiem, bo byłaby jawną, uczciwą i wieczną...
Zonia stała jak rażona tem wyznaniem i pomilczawszy trochę, odpowiedziała chłodno.
— Bardzo panu dziękuje, ale na nieszczęście ja miłości innej nie znam i znać nie chcę nad miłość prawdy i nauki, ta mi wystarczy...
Zdawało ci się, sądząc nas z powierzchowności, wznosząc ze swobody jaka u nas panuje, że będą dla niego łatwą zdobyczą. Mylisz się pan!
Ewaryst przerwał jej z tak gwałtownym oburzeniem, że zmusił do milczenia. Chwycił natychmiast za kapelusz i zimno ją pożegnał.
Rozstali się tak jakoś, jakby się już widzieć nie mieli, Chorążyc poprzysiągł sobie, że się do niej nie zbliży. Unikał jej tak dalece, że spotrzegłszy w ulicy, zwracał się w drugą stronę, aby uniknąć spotkania.
Stała się rzecz dziwna, bo raz gdy niespodzianie zeszli się z powracającą z książkami Zonią, sama ono podeszła ku niemu i przemówiła.
— Gniewasz się pan na mnie, niesłusznie. Nie jestem tak zła jak się wam zdaje, nawet trochę serca się znajdzie we mnie... Miałeś czas sobie wyperswadować ową miłość, ale możemy być dobrymi kolegami.
Podała mu rękę, którą Ewaryst przyjął z wdzięcznością wielką.
Patrzała nań szydersko, ale bez gniewu.
— Żal mi was, żeście się nie dali nawrócić ojcu, miałabym z was dobrego towarzysza, a tak...
Ruszyła ramionami.
— Ja się wam wydaję awanturnicą, a wy mnie, no, powiem po naszemu, faryzeuszem... ale bez gniewu! bez gniewu!