Szały miłości/II/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ludwik Stanisław Liciński
Tytuł Szały miłości
Wydawca Wydawnictwo Polskich Zakładów Graficznych Jerzy Strowski i S-ka
Data wyd. 1923
Druk Polskie Zakłady Graficzne Jerzy Strowski i S-ka w Białymstoku
Miejsce wyd. Białystok; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


6.

Stał przed nią z wysilonym uśmiechem na twarzy, ze smętku blaskiem w zmęczonych oczach i podawał jej pęk kwiatów świeżych, przed chwilą na ulicy kupionych.
— Dobry wieczór... — cicho przemówił.
— To pan? Tak pan dawno, dawno u mnie nie był. Co się z panem dzieje? —
— Nic. —
— A te kwiaty dla mnie? —
— Dla... pani. —
— Jeśli dla pani, to nie dla mnie. —
— Jakto? —
— Dotąd mówił mi pan zawsze ty... —
— No, ale jeśli ja jestem pan... —
— No, pewnie! Ja jestem taka sobie prosta dziewczyna, a pan... —
— Cóż ja? —
— A pan? Pan mądry, uczony, sławny! —
— Sławny? Dlaczego sławny? —
— O, ja już wiem. Przecież pan powiedział mi swoje nazwisko, i ja już dziś wszystko wiem. Pan napisał śliczną powieść i wiersze i dramat, wiem. A cóż ja? cóż ja? Czyżbym śmiała?
— Więc niechże panna Zośka weźmie te kwiaty, i zawrzemy przyjaźń. —
— Jakto? —
— Ja będę mówił Zośce ty, ale pod tym warunkiem, że i Zośka mnie będzie ty mówiła. —
— Kiedy nie będę śmiała... —
— Proszę popróbować. —
— No, dobrze... — zawołała wesoło popróbujemy! Ale niech pan... ale pamiętaj! —
— Cóż-to ja mam pamiętać? —
— Jak mnie kiedy wyśmiejesz! —
— Nigdy cię nie wyśmieję. Dlaczego? Jestem ci bardzo wdzięczny... —
— E... tam! Wdzięczność... —
— I bardzo mi dobrze u ciebie. —
— To czemu tak rzadko przychodzisz? —
— Pracowałem bardzo dużo. Pisałem. —
— A do niej chodziłeś? — zapytała cicho i nieśmiało.
— Nie. —
— Ani razu? —
— Ani razu. —
— Aleś ją widział? —
— Raz w kawiarni. Przypadkiem. —
— I co? —
— I nic — odpowiedział twardo.
— Daj te kwiaty... — powiedziała cicho, opuszczając powieki na rozgorzałe oczy — wstawię do wody, żeby nie zwiędły. To naprawdę dla mnie kupiłeś? —
— Naprawdę. —
— Naprawdę? —
— Zośka, ja nie kłamię nigdy. —
— Wierzę ci — szepnęła po chwili, wstawiając kwiaty do prostego, szklanego wazoniku — więc mi odpowiedz jeszcze na jedno... —
— Słucham cię Zośka. —
— Naprawdę dobrze ci u mnie? —
— Dobrze. Zośka, nawet bardzo dobrze. —
— To przychodź często — szepnęła jeszcze ciszej, i nagle, gwałtownym przyklęknąwszy ruchem, chwyciła jego rękę i przycisnęła do warg swych rozpalonych. Szarpnął się zaskoczony i zawołał drżącym półgłosem:
— Zośka, co robisz? Zośka..! —
Pozostała w miejscu nieruchoma. Spostrzegł, że drży. Więc ujął jej głowę i podniósł ku sobie.
W jej czarnych, cudownych zaiste oczach ujrzał dwie duże, dwie jasne łzy. Wargi jej purpurowe drżały w jakiemś dziwnem skrzywieniu, które może w tej chwili usiłowało naśladować uśmiech. Kiedy spostrzegła zdziwione zamroczenie w jego smutnych oczach, zadrżała dreszczem gorącym od głowy do stóp i przymknęła oczy. Lecz z pod powiek spuszczonych wypłynęły dwie łzy i wolno, bardzo wolno stoczyły się po zbladłej twarzy.
Rudzki drgnął:
— Co z tobą, Zośka? — przemówił łagodnie.
— Nic, nic... Nic. Tylko takbym chciała, takbym chciała, żeby tobie było tylko dobrze. —
— Zośka..! —
— No, nic, nic... Już będę wesoła. —
Ujął ją pod ramiona i podniósł. Uśmiechnęła się. Uśmiech to był napół radosny, a napół jeszcze smętny, lecz rozjaśnił i upiększył jej twarz pobladłą. Nieśmiało, ręką drżącą dotknęła twarzy Rudzkiego, i wyszeptała nagle:
— No, pocałuj mnie na tą przyjaźń, i na to przymierze... — szept ten był jednak tak cichy i szybki, że Rudzki nie zrozumiał.
Uśmiechnął się, objął ją łagodnie ramieniem i zapytał:
— Cóż tak szepczesz, Zośka? Zaklęcia może? —
— A może zaklęcia — śmielej już odpowiedziała dziewczyna — a może. —
— Toś ty czarodziejka? —
— Ja? O, nie. Chyba ty.
— Dlaczego? —
— A takeś się zjawił tu, w tej uliczce niewiadomo skąd, i teraz już bez ciebie nie... — urwała i zarumieniła się.
— Co, Zośka? —
— E, nic... Nie patrz tak na mnie... nie patrz... — nibyto uchylała się od jego wzroku i od jego uścisku, a jednocześnie piersią wsparła się o ramię jego, kolanami ścisnęła jego nogę, i z trudnością już opanowywała drżenie swego rozpalonego ciała.
— Ja źle na ciebie nie patrzę — rzekł Rudzki i wolną ręką ujął jej drżącą rękę.
— No to mnie już puść. Dam ci za to... herbaty. —
— Herbaty nie chcę. —
— A co chcesz? —
— Powiedz mi, coś szeptała przed chwilą, czarodziejko tej ciemnej uliczki. —
— Dobrze, powiem ci poeto dziwny z miasta, ale nie będziesz się gniewał? —
— Nie. —
— Napewno? —
— Napewno. —
— Więc... więc... więc chciałam... —
— Cóż? Cóż ty mnie się boisz, Zośka? —
— Nie... Tylko... —
— No, co? Powiedz! Przecież nie jestem straszny. —
— O..! Straszny! Także coś! —
— Więc? —
— Tylko... —
— No, co? —
— Więc dobrze. Powiem. —
— Słucham. —
— Chciałam, żebyś mnie pocałował na znak przymierza — wyrzuciła gwałtownym szeptem.
Uśmiechnął się. Był to uśmiech cichy i smutny. Rozkazem woli wstrzymał kurcz bolesny, który już się rodził na jego twarzy. Silniej przycisnął ją ramieniem, zniżył głowę i dotknął jej ust wargami. Lecz wtedy Zośka zarzuciła mu ręce na szyję, przywarła doń całem swem młodem, bujnem i gorącem ciałem, i jęła w pocałunku jakgdyby wypijać z ust jego słodycz i rozkosz? siłę? czy zapomnienie? omanienie czy czar?
Zatoczyli się naraz i w uścisku padli na kanapę. Rudzki doznał nagle uczucia wielkiego zdziwienia. Oto z pocałunku jej, który był dlań w pierwszej chwili przymusem prawie i gwałtem, jęło teraz sączyć się w jego żyły rzeźkie i swobodne ożywienie. Ucisk jej piersi jędrnych i pełnych żaru budził w nim dreszcz nieznany. Wyczuwał wspaniałe kształty jej młodego ciała, czuł na sobie gorący oplot jej silnych nóg, i nagle drżeć począł dreszczem, który nie był dreszczem, li tylko zmysłowej podniety. I ujrzał jej oczy. Czarne i mroczne, a światłami jakgdyby grające, blasku pełne czystego i szczerego, żaru pełne i tęsknoty, mówiące jawnie, krzyczące miłością. Wtedy zrozumiał, i jego serce zmęczone przeszył nagły lęk. Minęło ożywienie, minął dreszcz, minęła słodka niemoc.
I Zośka wstała. Wstała, lecz zatoczyła się. Oparła się ręką o stół i pochyliła głowę.
— Nie gniewasz się? — — zapytała po chwili, niezrozumiałym prawie, zadławionym szeptem.
— Nie, Zośka, nie... — podszedł do niej, ujął łagodnie jej rękę i pocałował. Drgnęła. Drgnęła znowu silnie od głowy do stóp. Tymczasem on jej rękę zatrzymał w swej dłoni. Patrzał ze zdziwieniem na tę zgrabną i doskonałą w kształcie dłoń pięknej dziewczyny, i teraz dopiero zauważył z przykrością, że była pokłuta, w kilku miejscach skaleczona jakby od wbicia igły, chropowata i jakby zmęczona. — Musi ciężko pracować — pomyślał wtedy i nagły żal targnął nim boleśnie. Po raz drugi tę biedną dłoń pocałował.
A Zośka drżąc, szeptała bezradnie.
— Co robisz? Co robisz? Ja taka prosta dziewczyna, a ty?! Co robisz? —
— Cicho, Zośka, cicho... To znak przymierza — odpowiedział łagodnie i serdecznie pocałował ją w czoło. — A teraz — rzekł z nagłem ożywieniem — siądziemy sobie grzecznie i poczytamy. Przyniosłem ci tę powieść, którą tak bardzo przeczytać chciałaś. Masz czas? —
— Mam. —
— To ci poczytam głośno. Chcesz? —
— Chcę! Bardzo! —
— Więc czytamy. —
— Czekaj. Usiądź tu. O, tak. Teraz ja usiądę na tym stołeczku i oprę głowę o twoje kolana. Można? —
— Dobrze Zośka. —
— I daj mi swoją rękę. O, tak. — Ustami lekko, lekko muskała jego palce. A on otworzył książkę i chwilę trwał w zadumie. Smętny, i jakby leciutką ironią zabarwiony uśmiech przesunął się po jego twarzy. A potem ten „poeta z miasta“ czytał „dziewczynie z uliczki“ swą pierwszą powieść, pełną dobrej złudy, dobrej wiary i świętego, młodzieńczego zapału.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Stanisław Liciński.