Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.




6.

Stał przed nią z wysilonym uśmiechem na twarzy, ze smętku blaskiem w zmęczonych oczach i podawał jej pęk kwiatów świeżych, przed chwilą na ulicy kupionych.
— Dobry wieczór... — cicho przemówił.
— To pan? Tak pan dawno, dawno u mnie nie był. Co się z panem dzieje? —
— Nic. —
— A te kwiaty dla mnie? —
— Dla... pani. —
— Jeśli dla pani, to nie dla mnie. —
— Jakto? —
— Dotąd mówił mi pan zawsze ty... —
— No, ale jeśli ja jestem pan... —
— No, pewnie! Ja jestem taka sobie prosta dziewczyna, a pan... —
— Cóż ja? —
— A pan? Pan mądry, uczony, sławny! —
— Sławny? Dlaczego sławny? —
— O, ja już wiem. Przecież pan powiedział mi swoje nazwisko, i ja już dziś wszystko wiem. Pan napisał śliczną powieść i wiersze i dramat, wiem. A cóż ja? cóż ja? Czyżbym śmiała?