Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kształty jej młodego ciała, czuł na sobie gorący oplot jej silnych nóg, i nagle drżeć począł dreszczem, który nie był dreszczem, li tylko zmysłowej podniety. I ujrzał jej oczy. Czarne i mroczne, a światłami jakgdyby grające, blasku pełne czystego i szczerego, żaru pełne i tęsknoty, mówiące jawnie, krzyczące miłością. Wtedy zrozumiał, i jego serce zmęczone przeszył nagły lęk. Minęło ożywienie, minął dreszcz, minęła słodka niemoc.
I Zośka wstała. Wstała, lecz zatoczyła się. Oparła się ręką o stół i pochyliła głowę.
— Nie gniewasz się? — — zapytała po chwili, niezrozumiałym prawie, zadławionym szeptem.
— Nie, Zośka, nie... — podszedł do niej, ujął łagodnie jej rękę i pocałował. Drgnęła. Drgnęła znowu silnie od głowy do stóp. Tymczasem on jej rękę zatrzymał w swej dłoni. Patrzał ze zdziwieniem na tę zgrabną i doskonałą w kształcie dłoń pięknej dziewczyny, i teraz dopiero zauważył z przykrością, że była pokłuta, w kilku miejscach skaleczona jakby od wbicia igły, chropowata i jakby zmęczona. — Musi ciężko pracować — pomyślał wtedy i nagły żal targnął nim boleśnie. Po raz drugi tę biedną dłoń pocałował.
A Zośka drżąc, szeptała bezradnie.
— Co robisz? Co robisz? Ja taka prosta dziewczyna, a ty?! Co robisz? —
— Cicho, Zośka, cicho... To znak przymierza — odpowiedział łagodnie i serdecznie pocałował ją w czoło. — A teraz — rzekł z nagłem ożywieniem — siądziemy sobie grzecznie i poczytamy. Przynio-