Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie. —
— Napewno? —
— Napewno. —
— Więc... więc... więc chciałam... —
— Cóż? Cóż ty mnie się boisz, Zośka? —
— Nie... Tylko... —
— No, co? Powiedz! Przecież nie jestem straszny. —
— O..! Straszny! Także coś! —
— Więc? —
— Tylko... —
— No, co? —
— Więc dobrze. Powiem. —
— Słucham. —
— Chciałam, żebyś mnie pocałował na znak przymierza — wyrzuciła gwałtownym szeptem.
Uśmiechnął się. Był to uśmiech cichy i smutny. Rozkazem woli wstrzymał kurcz bolesny, który już się rodził na jego twarzy. Silniej przycisnął ją ramieniem, zniżył głowę i dotknął jej ust wargami. Lecz wtedy Zośka zarzuciła mu ręce na szyję, przywarła doń całem swem młodem, bujnem i gorącem ciałem, i jęła w pocałunku jakgdyby wypijać z ust jego słodycz i rozkosz? siłę? czy zapomnienie? omanienie czy czar?
Zatoczyli się naraz i w uścisku padli na kanapę. Rudzki doznał nagle uczucia wielkiego zdziwienia. Oto z pocałunku jej, który był dlań w pierwszej chwili przymusem prawie i gwałtem, jęło teraz sączyć się w jego żyły rzeźkie i swobodne ożywienie. Ucisk jej piersi jędrnych i pełnych żaru budził w nim dreszcz nieznany. Wyczuwał wspaniałe