Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

smętny, lecz rozjaśnił i upiększył jej twarz pobladłą. Nieśmiało, ręką drżącą dotknęła twarzy Rudzkiego, i wyszeptała nagle:
— No, pocałuj mnie na tą przyjaźń, i na to przymierze... — szept ten był jednak tak cichy i szybki, że Rudzki nie zrozumiał.
Uśmiechną się, objął ją łagodnie ramieniem i zapytał:
— Cóż tak szepczesz, Zośka? Zaklęcia może? —
— A może zaklęcia — śmielej już odpowiedziała dziewczyna — a może. —
— Toś ty czarodziejka? —
— Ja? O, nie. Chyba ty.
— Dlaczego? —
— A takeś się zjawił tu, w tej uliczce niewiadomo skąd, i teraz już bez ciebie nie... — urwała i zarumieniła się.
— Co, Zośka? —
— E, nic... Nie patrz tak na mnie... nie patrz... — nibyto uchylała się od jego wzroku i od jego uścisku, a jednocześnie piersią wsparła się o ramię jego, kolanami ścisnęła jego nogę, i z trudnością już opanowywała drżenie swego rozpalonego ciała.
— Ja źle na ciebie nie patrzę — rzekł Rudzki i wolną ręką ujął jej drżącą rękę.
— No to mnie już puść. Dam ci za to... herbaty. —
— Herbaty nie chcę. —
— A co chcesz? —
— Powiedz mi, coś szeptała przed chwilą, czarodziejko tej ciemnej uliczki. —
— Dobrze, powiem ci poeto dziwny z miasta, ale nie będziesz się gniewał? —