Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zośka, ja nie kłamię nigdy. —
— Wierzę ci — szepnęła po chwili, wstawiając kwiaty do prostego, szklanego wazoniku — więc mi odpowiedz jeszcze na jedno... —
— Słucham cię Zośka. —
— Naprawdę dobrze ci u mnie? —
— Dobrze. Zośka, nawet bardzo dobrze. —
— To przychodź często — szepnęła jeszcze ciszej, i nagle, gwałtownym przyklęknąwszy ruchem, chwyciła jego rękę i przycisnęła do warg swych rozpalonych. Szarpnął się zaskoczony i zawołał drżącym półgłosem:
— Zośka, co robisz? Zośka..! —
Pozostała w miejscu nieruchoma. Spostrzegł, że drży. Więc ujął jej głowę i podniósł ku sobie.
W jej czarnych, cudownych zaiste oczach ujrzał dwie duże, dwie jasne łzy. Wargi jej purpurowe drżały w jakiemś dziwnem skrzywieniu, które może w tej chwili usiłowało naśladować uśmiech. Kiedy spostrzegła zdziwione zamroczenie w jego smutnych oczach, zadrżała dreszczem gorącym od głowy do stóp i przymknęła oczy. Lecz z pod powiek spuszczonych wypłynęły dwie łzy i wolno, bardzo wolno stoczyły się po zbladłej twarzy.
Rudzki drgnął:
— Co z tobą, Zośka? — przemówił łagodnie.
— Nic, nic... Nic. Tylko takbym chciała, takbym chciała, żeby tobie było tylko dobrze. —
— Zośka..! —
— No, nic, nic... Już będę wesoła. —
Ujął ją pod ramiona i podniósł. Uśmiechnęła się. Uśmiech to był napół radosny, a napół jeszcze