Syn marnotrawny (Kraszewski, 1878)/Tom I/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Syn marnotrawny
Tom I
Podtytuł Opowiadanie z końca XVIII wieku
Wydawca Redakcya Biblioteki Warszawskiéj
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Józefa Bergera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Tacy ludzie, jak pan starosta Daliborski, sami na wszystko co na ich barkach spoczywa, nie starczą; muszą miéć pomocników i sprzymierzeńców. Daliborskiemu téż na nich nie zbywało, nie licząc domowych i podrzędnych, jak Małdrzykowski, Pusterski i pomniejsi, codzień pełno u niego było przynoszących i odbierających zlecenia. Nikt jednak tak blizko nie był serca, kieszeni i interesów, jak szwagier, którego z nicości wywiódłszy, ożenił z jakąś siostrą, wyposażył i posługiwał się nim jak niewolnikiem.
Zwał się ów jegomość Paliszewskim, był niepozornym, zarazem niegłupim, ale natura go stworzyła na istotę bierną. Przyprzężony do wózka cudzego z drugim obok szedł wyśmienicie, ale do hołobli się nie zdał. Nie brakło mu inteligencyi ani sprytu, nie miał w sobie téj sprężyny motora, który się wolą nazywa, a przez który życie idzie. Zostawiony sam sobie Paliszewski musiał do spółki wziąć bodaj największego głupca, byle któś go popędzał i nim kierował. Los nadał jemu Daliborskiego, a Daliborskiemu to wyśmienite narzędzie. Człowiek był nieoceniony, ale pod rozkazami zawsze, sam na nic. Znano go pod imieniem anima damnata pana starosty. Dla niego Paliszewski gotów był w ogień i w wodę, nie mieli dla siebie tajemnic. Starosta wiedział doskonale, że ta biédna istota zdradzić go nie może, boby w nim zdradził siebie.
Ożenienie tego biédaka z siostrą było środkiem przywiązania tém silniejszego do swych losów. Siostra ta, stara panna, brzydka, swarliwa, dostała posażek i administrowała u brata w Daliborzu, mąż się z nią rzadko widywał, ale za nią nie tęsknił. Mieli jednę córeczkę i dla téj żył Paliszewski. Był to człek krągły, zażywny, którego myślenie nie wysuszało, troska nie jadła, widać na nim było wyśmienitą strawność i byt doskonały. Jadł sławnie, pił wiernie, słuchał i spełniał cudownie.
Gdy wieczorem późnym wyszedł starosta od wojewodziny, tak był zamyślony, że noga za nogą się wlokąc, nim do mieszkania swego się dobił, na zegarach biła jedenasta. W pokoju swoim na kanapce znalazł szwagra, podpartego na łokciu i usypiającego snem dusz niewinnych, które nic nie mają na sumieniu. Paliszewski chrapał...
Wnijście starosty rozbudziło go cudownie, ręką tylko potarł po twarzy i stał już uśmiechając się na rozkazy.
— Spóźniłem się cokolwiek — odezwał się wchodząc starosta — przepraszam cię, mój kochany Julku, ale to z témi babami.
Paliszewski się uśmiechnął, nie miał on téj pasyi i wolał sztukamięs z kwiatkiem od najpiękniejszéj bogini, lecz wchodził w te pasye ludzkie i miał komizeracyą nad niemi.
Starosta zaczął rozwiązywać ogromny ów chomąt muślinowy, którym szyję miał opasaną: ciążył mu.
Paliszewski nawet pytać się nie śmiał, o jakim rodzaju bab była mowa, czekał na konfidencyą. Wtém Daliborski zbliżył mu się do ucha poufnie i z wyrazem rozmarzenia jakiegoś począł:
— Wiesz? wracam od wojewodziny.... Była tu! Mówiłem ci o niéj. Stare to moje amory! Kochałem się w niéj niegdyś szalenie i miałem łaski; kochało się i drugich wiele, choć nie wiem, czy z takim sukcesem. Byłem tak oszalał za nią, że gotowym się był ożenić, choć niewielebym po niéj wziął. Więcéj długów niż majątku... Lepiéj się stało! Wojewoda ją wziął, stary, niedługowieczny, a gdy owdowieje a odziedziczy, będzie to partya pierwsza w kraju. Ręczę ci! nikt jéj nie weźmie tylko ja!
Uderzył się po piersi.
— Czemubyś nie miał wziąć! — szepnął Paliszewski.
— Tylko, trzeba się od tego bestyi, dawnego, zapalonego jéj amanta, a dziś nieprzyjaciela głównego uwolnić.
— A wiém! wiém! — zamruczał Paliszewski — toć za nim chodzę, niewymawiając, razem z tym bałwanem Pusterskim.
— Ale co! bałwanem! a zaraz bałwanem — podchwycił Daliborski. — Jak ja tego nie lubię! to jest sąd płytki. Inne są daleko funkcye Pusterskiego, małe na oko, niemniéj potrzebne. Tacy ludzie, jak ten bałwan, bywają najużyteczniejsi.
Zmieszał się mocno Paliszewski, spuścił oczy i palcami coś po stole zaczął przebierać. Nie był kontent z admonicyi.
— Przepraszam cię, Julku! ale ja z tobą ceremonii nie robię, mówię co myślę, bo cię kocham — ciągnął starosta rozbierając się powoli. — Nie gniewaj się.
— Ale, cóż znowu! — rozśmiał się Paliszewski — który gniewu ani mógł przypuścić.
— Powiédz-że mi, ty, co ludzi tak dobrze penetrujesz! co on myśli? co robi? Widzisz! Pusterski może mi powiedziéć, tam był, tam się upił, taką burdę zrobił, ale ty! ty idziesz do gruntu! ty wytłómaczysz mi człowieka: ja go tak, jak nie znam.
Ułagodzony tém przemówieniem, Paliszewski rozśmiał się dyskretnie dla siebie, tak że uśmiech jego prawie na wierzch nie wyszedł. Usiadł na kanapce, otarł twarz nieco wilgotną po śnie ciężkim i począł głosem stłumionym, ale wyraźnym, głosem tych ludzi, co nie czują prawa podnosić go wysoko, a potrzebują, by ich słyszano. Mówił jak machina, równo, gładko, bez zająkań i namyślania, jak gdyby miał to wszystko dawno przygotowane w kieszeni i potrzebował wysypać tylko.
— Widzisz, kochany bracie! ja ci powiém. Na oko to człowiek bardzo zwyczajny, szałaput, szaławiła, urwis, nic więcéj; a ot nieprawda! Ja go nie rozumiem. My z nim dobrze, ja często, gęsto zagadam do niego i pobaraszkujemy z sobą. Ja go znam, a dobrze nie rozumiem. To człek, jakby to powiedziéć, skomplikowany! Tak! to człowiek skomplikowany!
Daliborski, z pewném sympatyczném politowaniem, patrzał na szwagra i uśmiechał się. Paliszewski mówił daléj:
— Tak, to jest człek skomplikowany! Niemożna powiedziéć, edukacyą odebrał piękną, dużo umié i wié, jak chce, to mówi dobrze i rozsądnie. A! no we łbie, coś jest! teraz, od czasu wyzdrowienia, rozkochany jak kot. Myślałem zrazu, że w téj Strańskiéj.
— Ale, co znowu! — przerwał starosta — to stary kustosz...
— A no! niczego jeszcze! i on ją jednakowo ściska, choć nie o nią chodzi. Nie o nią! ja już doszedłem!
— Byłem tego pewnym! — zawołał starosta.
— Zaczaił się na siostrzenicę Melliniego, śliczne dziéwczę! jak pączek!... Przez Strańską intryguje, ta ją do siebie sprowadza i piwa nawarzą!
— O! ona do tego! samo prawie! — rzekł Daliborski — to jéj fach, do tego ona zrodzona!
I śmiać się począł.
— A juści się z nią ożeni!
— Ani mu to w głowie — rzekł Paliszewski — ale ją weźmie, to pewna! Już kiedy dziewczyna tam chodzi dobrowolnie na romanse o zmroku, to nie bez kozery.
— Doktor nic nie wié? — spytał mecenas.
— Ani odrobineczki....
— Hm! a cóż daléj?
— No, nic! — mówił Paliszewski. — Ale temu szaławile godzinka wieczornego romansu, żeby jak słodka była, mało! Co robić z dniem? Wyjdzie z rana, myślisz, gdzie do porządnéj winiarni, albo na kawę, albo do garkuchni, gdzie się uczciwi ludzie zbierają? Nigdy! Łazi po najbrudniejszych szynkach, z furmanami i czarną gawiedzią, w karty gra, albo pójdzie, gdzie proste dziewki bieliznę myją, siądzie na kłodzie i baraszkuje z niemi. Spotykam go pozawczoraj, myślisz jak? na drewutni, na klocu z furmanem w drużbarta tnie. Jak mnie zobaczył, począł się śmiać, rzucił tynfa i przyszedł do mnie. Ja go pytam: cóż się stało? A on na to: (a jesteśmy z sobą per ty). — Cóż ty myślisz? że wasze towarzystwo porządnych ludzi zabawniejsze od tego? A niech was pioruny!... Nudy i głupota. Tu przynajmniéj natura gruba, cała, bez pozłoty i bujna. Kiedy się łają to od psów, kiedy biją, to pięściami w mordę, a kiedy kochają, to choć na środku rynku. Otóż to mi robi dystrakcyą, że ja sobie porównywam nasze wymoczone elegantki i wymokłych śledzi do furmanów i praczek. Skorupa jużciż inna, człowiek takuteńki, ten sam, tylko nie maluje się i nie gra komedyi. A myślisz, że nie potrafią sprytnie łgać? że kobiéty z bosemi piętami nie są zalotne po swojemu?
Mnie to bawi!
— Ot co robi — dodał Paliszewski — teraz go nie znajdziesz przez cały dzień, tylko po takich dziurach, po szynkach i w takiém piękném towarzystwie.
Daliborski się zamyślił.
— Z desperacyi filozofem został — rzekł cicho.
Po namyśle wstał starosta i przybliżył się do szwagra.
— Wiesz o moich projektach — rzekł. — Dla wojewodzinéj nic niémam do odmówienia, bo służąc jéj służę własnéj sprawie. Wojewoda ma pod siedmdziesiąt lat, otyły, lada apopleksya pójdzie na piwo do Abrahama, a po roku i niedzielach sześciu ja się z nią ożenię; trzeba więc, nie tracąc czasu, przygotować wszystko.... Ją od tego prześladowcy uwolnić, między nim a ojcem położyć nieprzebytą zaporę. Ojciec, jeszcze słyszę, ma słabość do niego.
Ty mi jesteś potrzebnym do tego.
— Ja? ja? — spytał Paliszewski — a to jak?
— Sprowadź go na wieczerzę kawalerską do siebie, ja tam przyjdę; wszystko się zrobi.
Zadumał się Daliborski.
— Co do siostrzenicy doktora, możnaby mu dać znać o tém co się knuje i szyki pomieszać, ale! kto wié? może tak lepiéj. Niech pannę porwie, niech nowym wybrykiem się dobije; szeroko się mówić będzie o téj sprawie. Jeżeli się ożeni, to ojca obrazi, bo dumny a to mieszczanka prosta; jeżeli porwie tylko, zrobimy z tego gwałt i sprawę kryminalną. Więc, na téj drodze, dać mu pokój! mnie co innego potrzeba... Sprowadź nas tylko razem!...
Daliborski jakby pod brzemieniem jakichś myśli, westchnął smutnie parę razy. Siadł rozebrany przy stoliku, u którego z drugiéj strony oparty był Paliszewski, i począł z niezwykłym sobie, jakimś smętnym wyrazem:
— Ciężkie życie na tym świecie, mój Julku!
— Tobie? — rozśmiał się szwagier.
— A! choćby i mnie! — odparł starosta. — Na oko, nieprawdaż? — szczęśliwym się wydaję! A! bodajeś tak zdrów był. Ot, i z tą wojewodziną! Kochałem się w niéj, rachuję na nią, służę jéj, a czasem jak pomyślę, ciarki po mnie chodzą! Piękna kobiéta, ale straszna! W oczach ma coś, co trwoży, jakiś fałszywy blask, jakieś szataństwo. Wojewodzic się w niéj kochał, i, kat go wié, co między niemi było, a poszła za ojca i teraz ściga go tak, że... że...
Niedokończył mecenas.
— Kochałem się ja. Byliśmy z sobą tak blizko i dobrze, że nie można lepiéj. A kochał się szalenie generał, a włóczył się do niéj książę, którego raz u niéj o zmroku zastałem, gdy matki nie było. Wyprzysięgła mi się, że ją naszedł, że go nienawidzi. Kat ją wié, co w niéj siedzi.
Ale po wojewodzie weźmie milionową fortunę... a ja, mając w ręku ją, dorobię się dziesięć razy większéj. Ręczę za to.
— Mój bracie — odezwał się Paliszewski — a pewnyż ty jesteś, że ona pójdzie za ciebie?
— Musi! — rozśmiał się Daliborski. — Wiem jéj wszystkie tajemnice, mam ją w ręku; jeśli się uda wojewodzica z ojcem na wieki rozbratać, jeszcze większą nad nią siłę pozyskam.
— No — dodał mecenas, gładząc się po głowie — a przecież i z twarzy się podobać mogę, a to stare kochanie!
Rozmawiali dłużéj, gdy Paliszewski spytał, jak on w swoich izdebkach ma przyjmować takiego panicza.
— Z nim ceremonii przecie niéma, kiedy z furmanami gra w drużbarta przy kieliszku wódki — odparł mecenas.
— A powtóre — dodał Paliszewski — że on wieczory trawi zawsze u Strańskiéj z tą panną...
— Jużci z nią do późna nie siedzi — rzekł zniecierpliwiony Daliborski — urządź się jak chcesz, a trzeba mnie z nim koniecznie sprowadzić i wina tęgiego przysposobić.
We dwa czy trzy dni późniéj, rano zadyszany Paliszewski przyszedł na ucho szepnąć mecenasowi, że wojewodzica zastał w szynku, wedle jego zwyczaju, zabawiającego się podbudzaniem dwu pijanych chłopów do bójki, i że udało mu się go na wieczór koło dziewiątéj do siebie zaprosić.
Mieszkanie miał Paliszewski w tym samym domu co szwagier, tylko o jedno piętro wyżéj i bardzo skromne: przedpokój, sypialnią i dużą izbę, w któréj pisał, jadł i klientów przyjmował. Elegancyi tam nie było. Na ten dzień jednak trochę pacholik od starosty przymiótł pokój i stołki poustawiał. Dla kompanii prosił Paliszewski dwu komparsów, którzy w różnych wypadkach jemu i staroście służyli.
Byli to, w całém znaczeniu wyrazu, na żołdzie mecenasa, ludzie — do wszystkiego.
Szlachta podlaska, oba niby posesyonaci, odziewani byli sumptem Daliborskiego, jedli za jego grosze, upijali się jego winem i stawali pod rozkazy. Miał z nich świadków, oponentów, gardłaczy, wabiarzy, — co chciał. Zwali się Czurmiński i Bankiewicz. Mieli oba tytuliki: jeden Cześnikiewicza, drugi Komornika.
Przychodzili, jak im kazano, w danéj godzinie i recytowali swe role — doskonale.
Trzeba np. było się kim poświadczyć Daliborskiemu, kazał przyjść Komornikowi, zupełnie niezależną grającemu rolę; odwracał się ku niemu.
— Ale, prawda! komorniku, — toż ty ich znasz!
— Ja! jak moje pięć palców...
— Powiedz, że — i t. d.
W innym razie, gdy trzeba było nastraszyć, Cześnikiewicz wpadał z plotką jakąś zręcznie ułożoną, i, zawsze niby wypadkiem, zalewał nią oczy jak ukropem klientowi.
Niekiedy oni dwaj, z przybranymi innymi komparsami, którym pożyczano ad hoc pasy i buty (z warunkiem natychmiastowéj restytucji), wchodzili grać rolę tłumu na pokojach starosty.
W sądach były z nich użytki różne, na sejmikach służyli za prowodyrów, jak stare barany rogate, co trzodę wiodą za sobą.
Komornik i Cześnikiewicz zjawiali się zawsze zawczasu: Komornik prawił dykteryjki, których miał moc niezliczoną w zapasie, Cześnikiewicz był mocny w kuchennéj łacinie; oba mieli postawy poważne, przyzwoite i kostiumy co się zowie porządne.
Wieczorem, gdy na wojewodzica oczekiwał Paliszewski, Komornik i Cześnikiewicz już mu zawczasu kompanii dotrzymywali. Na stoliku dwie talie kart położono i butelczyna już pomagała do zabicia czasu. Oba statyści pili z partesów.
Wicek obiecał się po ósméj, ale nie przybył aż o dziewiątéj, w humorze nie dobrym. Zamaszysto do izby wpadł, czapki nie zdejmując, aż w pośrodku jéj. Paliszewski był już gotów na przyjęcie. Gość pierwsze lepsze krzesło chwycił, objął je, jakby na konia siadał, nie pytając, za butelkę pochwycił i chciał sobie nalewać, gdy Paliszewski syknął. W butelce była deszczówka dla pospolitych gości, podał natychmiast wytrawnego.
Za jednym zamachem parę lampek wypił wojewodzic i dopiero wąsy otarł.
— Nie złe — rzekł — ma swój odrębny brzoskwiniowaty smaczek, warto mu dać buzi.
Nalał Paliszewski trzecią, a Komornik i Cześnikiewicz zaraz się starali wmieszać do rozmowy, bo utrzymanie jéj należało do ich obowiązków.
Ale o włos w początku nie rozbił się humor i zabawa o fatalny szkopuł: zaczęto go mianować wojewodzicem.
— Ale kto u miliona kroćset asindziejom powiedział, żem ja wojewodzic? Jako żywo! choć nim mogłem być, nie jestem, nie chcę być, i mianować mnie tak nie pozwalam.
— A jakże? — spytał Paliszewski.
— Jak sobie chcesz, najlepiéj Wincenty. Do szui teraz należę, więc Szujkiewicz.
I śmiać się zaczął.
— Czemuż nie Szujski? — zapytał Komornik.
— Bo to kniaziowska i dostojna rodzina, do któréj się ja przypytywać nie mam prawa. Tymczasem zaś, na tém dosyć.
Baraszkować poczęto. Opowiadał Komornik zabawną sprawę z przeszłéj reasumpcyi trybunału między wdową Mandzińską a kawalerem Panderskim, o najazd na jéj folwark i gwałt, gdzie w inwentarzu rzeczy przez Panderskiego zabranych, figurowały poduszki, przez niego wprzódy przywiezione wdowie, gdy się z nią miał żenić. Rozmaite procesu wywody i głosy, dupliki, repliki, obrony pocieszne powtarzał Komornik, imitując głosy patronów tak doskonale (miał do tego talent osobliwy), iż się za boki trzymać było potrzeba.
Oprócz tego, Komornik gdy sobie podochocił, zabawiał towarzystwo nadzwyczaj piękném udawaniem szczekania i warczenia dwu gryzących się psów, piał jak kogut, miauczał jak kot, ptastwa głosy naśladował nieporównanie; jednakże do tego jeszcze na razie nie przyszło, bo to był zwykle deser ku końcowi.
Wojewodzic śmiał się z opowiadań, lecz, wedle swego obyczaju, potrzebował drwić z kogoś, począł więc potrosze jeździć po Komorniku i Cześnikiewiczu, gdy drzwi się ze stukotem otworzyły, i z fajką na długim cybuchu, rozpięty, jak gdyby się tu nikogo spotkać nie spodziewał, wszedł Daliborski. Stanął najprzód zmieszany niby.
— A! przepraszam! Spodziewałem się szwagra samym zastać! Stokrotnie przepraszam.
Popatrzał na wojewodzica, którego widywał dawniéj z daleka i z wielką uprzejmością witać go i przypominać mu się zaczął. Wojewodzic przyjął go z razu kwaśno.
Niezważając na to, przysiadł się Daliborski do niego. Rozmowa zaraz znowu na żartobliwe wpadła materye. Daliborski gdy chciał, był zabawny i dowcipny, bo w ogóle robił z siebie co mu było potrzeba.
Nie łatwo rozchmurzył wojewodzica, lecz w końcu Wicuś się zwolna począł uśmiechać. Starosta karty niby bez myśli wziął do reki, pstryknął parę razy, bawił się niemi.
Na widok ich twarz się wojewodzicowi rozjaśniła.
W kilka minut późniéj Daliborski już zakładał mały banczek, a wojewodzic poniterował. Z oględnością i chciwością biédnych ludzi, tynfami stawili Komornik i Cześnikiewicz, usiłując się pożywić.
Paliszewski pilnował lampek i dolewał z największą troskliwością, aby szkło nie wysychało.
Wszyscy się rozochocili. Wicek strzelał słowami grubemi jak z pistoletu. Daliborski śmiał się i dopomagał.
Upłynęła tak godzina może, gdy gospodarz na stronę nieco począł pod jakimś pozorem odciągać komparsów. Starosta ciągle grał z wojewodzicem.
— Chociaż przypadek nas zbliżył do siebie, Wicku, zupełnie niespodziewanie — rzekł pocichu — jam mu wielce wdzięczen, bom dawno waćpana dobrodzieja szukał.
— Mnie? a toż do czego? na co ja panu się mogłem zdać!?
— Może ja wam — odparł tajemniczo mecenas.
Wicek się rozśmiał.
— Mnie bo w ogóle oprócz szklanki wina, ładnéj twarzyczki i kart, mało się co przydało. Nie mam żadnych interesów, żadnych sperand, i — zgoła nic do czynienia z prawem i ludźmi!
— Ale ja historyą pańską doskonale znam — odezwał się Daliborski — położenie téż. Jednak utrzymuję, że zdaćbym się na coś mógł.
— Naprzykład? — spytał Wicek — tylko, mój mecenasie, nie bierz mnie za dudka i nie myśl abym się ja dał na niego wystrychnąć.
— Oto, powiem ex intimo corde, mnie was żal.
— Zmiłuj się, nie żałuj! ja tego nie lubię.
— Położenie przykre...
— Z téj beczki nie pij do mnie, bo kartami cisnę i pójdę! — zawołał wojewodzic — jakom żyw!
Nic nie zmieszany Daliborski ciągnął daléj.
— Znam tę przewrotną kobiétę która waszego nieszczęścia jest przyczyną.
Wojewodzic spojrzał tylko nań.
— Kobiéta przewrotna, łotr baba, to prawda — rzekł — ale nie ona przyczyną nieszczęścia mego tylko ja sam. Zadurzyłem się w pięknéj buzi, zaufałem żmii, którą zgnieść było trzeba...
Na to już niéma ratunku.
— Przynajmniéj na to skandaliczne wydziedziczenie was, którego ona jest sprawczynią, byłby ratunek — dodał adwokat.
— Żadnego niéma, bo ja się sam wydziedziczyłem. Ojciec mi przestał być ojcem, nie chcę od niego nic.
— Bardzo dobrze, ale waćpan masz schedę po matce.
— I téj nie chcę — odparł dumnie wojewodzic zmarszczony, okazując że radby co rychléj skończyć rozmowę.
— Nie wydasz mnie pan z sekretu? — rzekł cicho, pochyliwszy się Daliborski.
— Jeżeli się tego lękasz, to mi go nie mów. Po kiego licha, ja o to nie proszę.
Ciężko szło, starosta jednak nie dawał się odegnać.
— O to po prostu panu powiem, iż wiem, z najlepszego źródła, że pan wojewoda życzyłby sobie, abyś się upomniał o schedę matki. Boi się żony — i, choćby ją chciał wam oddać — niemoże, kobiéta jest chciwa.
Wojewodzic się uśmiechnął.
— Gdyby wiedziała, że krew starego w złoto się przemieni, wytoczyłaby mu ją do kropli.
— Tymczasem — kończył Daliborski — wojewoda was kocha, radby wam dać to co należy, a niéma pretekstu... Trzeba zażądać.
Wojewodzic rzucił na stół karty i wstał prostując się.
— To być może — odparł — bo znam serce ojca; słaby jest, ale dobry: kochał mnie, kocha jeszcze może...
Głos mu drżał.
— Ale właśnie dla tego że on mnie kocha, że ja go kocham, że wiem iż ta Harpia-by mu pokoju nie dała i zagryzła go, gdyby, uchowaj Boże, majątku uszczerbić dał — nie chcę... nie chcę!
— Ale jakże tak pan zostaniesz! — zapytał niby z wielką czułością Daliborski — żyć powietrzem nie można.
Wojewodzic minę zrobił pogardliwą.
— Nie frasujcie się o mnie, rzekł — nie wiele ja dziś dbam o przyszłość, mam jeszcze przyjaciół. Dopóki wojewoda żyje, ja kroku nie zrobię; a późniéj, późniéj, zobaczymy.
Waćpan prawnik przecie jesteś — dodał — powinieneś to wiedzieć, że prawa moje do macierzystéj schedy alienowane być nie mogą... Zatém kiedyś się to znajdzie, i — jechał je sęk!
Rzucił kartami o stół.
— Pijmy lepiéj, a o plugawych rzeczach nie gadajmy; zbiera mi się na wymioty: daj pokój!
— Tylko słowo — odparł Daliborski — jedno słowo. Prawdą jest co pan mówisz, praw tych utracić nie możesz, przedawnienia na nie niéma; ale tymczasem się dobra sprzeda, pieniądze jéjmość zabierze... i... kwita!
— Niech będzie kwita! Staremu ja ostatnich dni nie zatruję — odparł z goryczą wojewodzic. Żal mi go! Co to jest być przykutym do takiego stworzenia co z ciebie krew wysysa, a żółcią cię poi, którego imię fałsz i zdrada, kłamstwo i chytrość; stworzenia co w uśmiechu ma jad i jest wcieloną szatanicą!
Mówiąc to zaczerwieniał się strasznie wojewodzic, wypił wino, szklanką stuknął tak że ją rozbił i siadł na krześle, podparłszy się na ręku.
Rozmowa dalsza w tym przedmiocie, stawała się niepodobną... Daliborski wyciągnął dłoń i z milczącém współczuciem, doskonale odegraném, ścisnął rękę zimną milczącego wojewodzica.
— Gdybym waćpanu dobrze mógł kiedy w czém służyć — mruknął — proszę mną dysponować.
— Lichegobyś miał ze mnie klienta, — rozśmiał się wojewodzic — biédę klepię sam i do niéj nikogo zaprzęgać nie myślę.
— Hę! — rozśmiał się mecenas — czy pewno?
Popatrzali sobie w oczy.
— Cóżeś to słyszał? — spytał wojewodzic — że się do Strańskiéj umizgam?
— Byłbym głupi, gdybym temu wierzył; bo Strańska na zabawkę jednego wieczora pół biédy, ale na dłuższy termin?!
Wojewodzic się rozśmiał.
— Jest tam przecie dworek niedaleko, a w nim śliczności dzieweczka, hm! hm!
— Mecenas wiesz wszystko — odparł nieco zmieszany Wicek — jednak nie kładź palca między drzwi, proszę!
— Wcale przeszkadzać nie myślę, a pomocy w tém pan nie potrzebujesz: życzę tylko szczęścia.
Wojewodzic spojrzał chmurno.
— Że téż to ludzie wszystko wiedziéć muszą.
— Albo się wszystkiego domyślą — rzekł Daliborski. — Przyznasz pan, że Strańska teraz nikogo nie zbałamuci. Gdy ją miecznik brał na swoim folwarku u ekonoma, była śliczności dziewczyna, a no! dziś, na dewotkę jeszcze ujdzie, a na tak popsuty smak jak pański! ho! ho!
— Smak podobno oba na jedném kwaśném jabłku popsuliśmy! — zawołał wojewodzic — waćpan téż pokryjomu do tego szatana cholewki smaliłeś!
Daliborski się zmieszał trochę, ale na krótko; głową trząsnął:
— Durzyło się tam wielu — rzekł krótko.
— Ja się nie dziwię, bom pierwszy i najgorzéj oszalał, za co do dziś dnia pokutuję. Ale — dodał zuchowato — niéma tego złego, coby na dobre nie wyszło; teraz żadnéj kobiécie nie wierzę i gdyby się we łzy roztopiła, nie żal mi żadnéj. Imię ich wszystkich: fałsz i zdrada!
Gramy! — zawołał chwytając karty.
Starosta rad nie rad, wziął ze stołu karty także, poczęli grać i mówić o czém inném.
Podano wkrótce wieczerzę, przy któréj pustoty było wiele, a wojewodzic, jakby chciał sobie zapłacić za przykrą rozmowę, zjadliwie począł wszystkich przedrwiwać. Daliborski, któremu się téż parę razy dostało na odlew, wyniósł się gniewny. Komornik i Cześnikiewicz prychali, nie śmiejąc się zbyt oburzać, bo ich wejrzenia Paliszewskiego wstrzymywały. Po północy już tęgo napity, śpiewając na całe gardło, wojewodzic Komornika gwałtem za socyusza wziąwszy, spuścił się ze wschodów. Komornik nie był téż trzeźwy. Towarzysz przez całą drogę mu kułaki dawał i ostrzegał go za każdą razą, że się zbyt do ścian zbliża i tłucze.
Jeszcze w ulicy słychać było śpiewanie gościa, gdy Paliszewski spuścił się do szwagra.
Znalazł go złym i kwaśnym.
— A co? — zapytał Paliszewski.
— Nic! — rzekł Daliborski — Kraków nie odrazu zbudowany. Początek zły, ja się tém nie zrażam. Nie wypiera się bardzo siostrzenicy doktora: tu go ja wezmę. Bez grosza i zapasu jéj nie porwie, bo z czémże będzie uciekał? Na to pieniędzy trzeba. Fajwlowi i innym musimy zapowiedziéć, żeby mu złamanego szeląga nie pożyczali.
— Napisze do księcia generała, przyśle — rzekł Paliszewski.
Starosta się rozśmiał.
— Tęgiś! — rzekł. — Książę przyparty do kąta, w żywe oczy, juści da ostatniego dukata, a na listy ani grosza. Sam potrzebuje i niéma. Matka się z królem poróżniła, król nie da. Lipski i Mierzejewski wszystkie źródła kredytu wyczerpali, Kodeńszczyzna zadłużona, a tu sejm, na który ogromnych sum potrzeba! Tęgiś!
— Więc — dodał po małym przestanku Daliborski — niech się kawaler rozkocha, rozpłomieni; panny nie dostanie, gdy pieniędzy miéć nie będzie. Wówczas i ojca sprzeda i zrobi co mu każą.
Młody jest, panna piękna, a miłość sumieniu milczéć każe. Chybaby miał pieniądze! — westchnął starosta.
— Dużo ich niéma, a traci wiele — rzekł Paliszewski.
— Więc, cierpliwości! Żeby mu się tylko z panną udawało, o czém nie wątpię. Kawaler ładny, panicz, wisus; taka kuropatewka co siedziała w krzaczku, niepodobna, aby sobie nim głowy nie zawróciła.
Paliszewski, słuchając z admiracyą wywodów szwagra, wyrażał całą postawą głęboką cześć, jaką czuł dla jego geniuszu.
Wstał pan starosta.
— Idź spać, a z oka go nie spuszczaj: postawimy na swojém.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.