Syn marnotrawny (Kraszewski, 1878)/Tom I/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Syn marnotrawny
Tom I
Podtytuł Opowiadanie z końca XVIII wieku
Wydawca Redakcya Biblioteki Warszawskiéj
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Józefa Bergera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Pan Pusterski był rodzajem dependenta przy sławnym w owe czasy, nie tylko w Lublinie, ale i w stolicy mecenasie, prawniku, pełnomocniku wielu magnatów, przyjacielu niektórych, panu Hermanie z Daliborza Daliborskim.
Daliborski właściwie mecenasem nie był, ale więcéj niż nim, i wszyscy, starzy nawet wielce go szanowali. Kim był w istocie, trudno się da określić: podobnych ludzi dziś już niéma; rodziła ich epoka i stosunki, z nią razem i z niemi znikli. Typ to był właściwy końcowi XVIII wieku. A najprzód omyliłby się, ktoby go sobie wystawiał podobnym do jednego z tych jurystów, których wizerunek nam zostawił ołówek Norblina.
Pan Herman z Daliborza Daliborski był młodzieńcem (miał zaledwie lat trzydzieści kilka) najlepszego towarzystwa, przyjmowanym poufale w najpierwszych domach, dobrze widzianym i znanym na dworze, przyjacielem wielu królewskich sekretarzy i szambelanów. Książę Ghighiotti kochał go i protegował, lubił go Trembecki, całował w twarz Węgierski, najlepsze stosunki łączyły go z generałem Komarzewskim, z Kickim. Bywał na pokojach u pani Krakowskiéj, przyjaźnił się z wojewodą Mokronowskim, w stolicy miał stosunki rozliczne i ogromne.
Spojrzawszy nań, niktby w nim człowieka do interesów nie domyślał się: elegant był po swojemu, w mieście jeździł karetą, dawał obiady, wieczory z baryłkami ostryg, pił z hetmanem kto lepiéj, strzelał z pistoletu wyśmienicie i najdzikszego konia dosiadał.
W rozmowie jego głośnéj słowa nigdy o interesach nie było, ale o kobiétach, zabawach, przejażdżkach, grze i ucztach.
Tymczasem w trybunale bez Daliborskiego nikt nie stąpił. Trzeba było pozyskać prezesa deputatów, potajemnie rejestr podpędzić lub ociągnąć, przez nikogo się to nie dało zrobić, tylko przez niego. Robił albo darmo dla przyjaźni, albo za grube pieniądze, których nigdy nie brał dla siebie. Na migi pokazywał że wszędzie coś musiał wtykać.
Człowiek był dowcipny, najmilszy w świecie, zawsze wesół, zdający się wiecznie próżnować, w ciągłych przejazdach, lataninie, na stu miejscach jednego dnia nie znużony. Czasem grywał faraona do czwartéj rano, gdy o dziesiątéj miał w sprawie głownéj przed kratkami stawać.
Nie było prawie praktyki ażeby się Daliborskiemu co nie powiodło. Cisnęli się téż doń wszyscy, a kto go miał, mógł spać spokojnie. Zkąd ten geniusz uniwersalny, który wszystko umiał i znał się na wszystkiém, wyszedł, gdzie się uczył, dochodziły o tém głuche podania, pewności nie było. Daliborski nie mówił o swéj przeszłości, zdawał się ją chcieć zataić.
Na ucho szeptano że był dzieckiem naturalném jednego z dostojników wielkich, męża znaczenia niezmiernego w Rzplitéj, jednego z najrozumniejszych ludzi w kraju, który mu dał wychowanie i wyprowadził go w świat. W istocie bardzo młodo miał sobie powierzone interesa księcia kanclerza, ale to nic nie dowodziło, i plotka mogła być bajką.
Ów Daliborz z którego się pisał Daliborski był maleńką wioszczyną na Podlasiu, z któréj wyżyć nawet ubogiemu szlachetce byłoby trudno. O rodzicach głucho było zupełnie. Zjawił się w Lublinie z silną protekcyą, a z nierównie większą zręcznością; w przeciągu roku potrafił się wśrubować wszędzie, a lat kilka starczyły mu do zajęcia stanowiska przeważnego.
Wszystkich starych w kąt zapędził. Służyli mu, kłaniali się, radzili; pomagał chętnie, ale wrazie potrzeby trzeba téż było być na jego rozkazy.
Przed kratkami miał Daliborski wymowę łatwą, świetną, porywającą. Gdy się odezwać zapowiedział, tłumnie cisnął się do sali kto mógł. Mecenasi między sobą, pocichu, krytykowali jego znajomość prawa niedostateczną, wykręty niezręczne, pewne lapsus linguae, które mu się trafiały; ale, mimo to, słuchając go, czuli się zachwyceni: przekonywał, głuszył, podbijał. Więcéj w tém było zręczności niż nauki i logiki, więcéj może kuglarstwa i komedyi niż wymowy poważnéj, ale to cudownie skutkowało. Replika jego gruchotała nieprzyjaciela i ścierała na miazgę.
Daliborski mówił tylko w ekstraordynaryjnych wypadkach, kosztowało go to; nie lubił stawać: polem jego było potajemne krzątanie się około interesu. Sprawa około któréj chodził, była wygraną nim przyszła przed kratki: dekret miał zawsze przed terminem w kieszeni.
Zresztą choć czasu sądów przesiadywał przy trybunale, pole jego działalności daleko się szerzéj rozciągało; tu zdawał się być tylko dlatego, aby z ludźmi spotkać łatwiéj.
Niekoniecznie prawne spory go same zabawiały: sprzedawał i kupował majątki, frymark dobrami prowadził na wielką skalę.
W potrzebie traktował o ustąpienie urzędów, o zrzeczenie się starostw, o kupno stopni w regimentach, nawet o order świętego Stanisława...
Nie był obcy rozwodom i podejmował się ich w Rzymie i w konsystorzach; kleił małżeństwa, godził rodziny, niekiedy je waśnił. Słowem, człowiek był do wszystkiego.
Najdziwniejszém zaś było to, że w kraju na kilka stronnictw politycznych i familijnych rozdzielonym namiętnie, on był ze wszystkiemi dobrze, nie źle, znośnie, wyśmienicie, doskonale, jako tako. Z nikim i nigdy na noże. Miał wstęp wszędzie, a gdzie go nie zyskał jeszcze, jutro się wcisnął: ktoś go podparł, ktoś wprowadził
Nie można było wejść do salonu wielkiemi wschodami, umiał znaleźć ciemne schodki, i przedpokój lub buduar.
Zapomnieliśmy niemal na to główną zwrócić uwagę, że był bardzo pięknym mężczyzną, i że głównie przez kobiéty robił interesa.
W salonach ówczesnych jednego wieczora czasem widzieć go było można u księżnéj marszałkowéj, u wojewodzicowéj Mścisławskiéj, u Czartoryskich, u Tomatysów, u Teppera, u pani Krakowskiéj i u kasztelanowéj Kamińskiéj: księżna Dessau miała słabość do niego.
Mówiono że Ryx do króla puszczał, gdy sala audyencyonalna była pełna oczekujących, przez garderobę.
Żadna ważniejsza sprawa nie odegrała się bez niego, w każdéj umoczył rękę, ale w wielu tak, że nikt go tam ani widział, ani odgadł.
Więcéj mu może chodziło aby być na wielkim świecie dobrze widzianym i traktowanym na stopie przyjacielskiéj, niż o reputacyą prawnika.
Godzili się wszyscy że był najmilszy, najlepszy, ale co do zasad jego i surowéj cnoty, o tém milczano. Człowiek co tylu panom do tylu spraw służyć był zmuszony, zbyt surowych zasad mieć nie mógł. To pewna że przyjmował do wyrobku najbrzydsze interesa i umiał wynaleźć stronę jakąś, z któréj się one wydawały usprawiedliwione. Charakterystyczném i to było, że dla ubogich i maluczkich, brudnych sprawby się nigdy nie podjął i w ogóle lada z kim się wdawać nie lubił; to zaś co z kół magnackich i arystokratycznych płynęło, przez samo swe źródło było oczyszczoném. Brał z zamkniętemi oczyma. Z powierzchowności mecenas, któremu dawano tytuł starosty, otrzymał był bowiem jakiś kawałek ziemi, do którego ta kwalifikacya przyczepić się dała, z powierzchowności był imponująco pięknym. Słusznego wzrostu, nadzwyczaj kształtnéj ciała budowy, twarzy rysów arystokratycznych, ruchów nieco wyszukanych lecz pełnych dystynkcyi, w salonie miał minę wielkiego pana. Ubierał się tylko oryginalnie. Nosił niby jeszcze strój polski, ale jakby w stanie przejścia do nowomodnego... Przy kontuszu i żupanie, który już na kamizelkę długą zakrawał, kładł modny ówczesny muślinowy ogromny krawat, grubo około szyi obwiązany. Na głowę nie wdział jeszcze peruki, ale miał włosy w tył zaczesane i zebrane z tyłu w woreczek związany wstęgą. W ręku nosił zwykle laskę grubą i krótką, jakiéj używali eleganci. Na palcach mnóstwo miał pierścieni, a zegarek na modnym brylantowym łańcuszku. Wszystkie części tego stroju pół-francuzkiego były nadzwyczaj wytworne, pięknie zrobione i z kosztownego materyału.
Z twarzy jego mądryby był ktoby co wyczytał. Śmiała się jednostajną uprzejmością dla wszystkich, nawet dla tych, których najbardziéj nienawidził. Było w niéj coś zimno-dumnego, każącego się domyślać, iż ludzi w ogóle niewiele sobie ważył.
Takt w obejściu się z niemi miał przedziwny. Dosyć mu było pół godziny, aby zbadać z kim miał do czynienia, i umieć sobie z nim tak radzić, aby go prowadzić jak na pasku.
Już w chwili gdy się to opowiadanie poczyna, miano pana starostę Daliborskiego za bardzo majętnego człowieka, chociaż nie miał nic widocznego, oprócz téj lichéj wiosczyny Daliborza; wnosząc jednak z życia wystawnego, można się było dochodów wielkich domyślać.
Nie jeździł w podróż bez dwu powozów, lokaja, kucharza i wyrostka. W Lublinie miał całe piętro domu naprzeciw trybunału, konie i karetę. Niekiedy zapraszał po pięćdziesiąt osób. Zbytek był ogromny, gra straszna. W kancellaryi pracowało najmniéj trzech skrybentów i sekretarz jegomości, stary, milczący, szaraczkowo ubrany, posłuszny, sam przez się kroku nie mogący stąpić, Małdrzykowski.
Jednym z tych, co wisieli w kancellaryi, był Pusterski; ale żeby wiele pisał i pracował, nie można było powiedzieć. Miał zawsze jakieś zlecenia w mieście: nosił raporty, chodził gdzieś i rozkazy od pana odbierał we cztery oczy.
Trzeba było tak zręcznego mistrza, żeby z tak niebezpieczném narzędziem, bez uszkodzenia, dać sobie radę. Pusterski pił, grał, łajdaczył, i pomiędzy swoimi uchodził za ostatniego nicponia. Widać jednak, że to, do czego używanym był, właśnie takiego wymagało instrumentu; bo Daliborski był z niego kontent, i nieźle mu się działo. W kancelaryi go niecierpiano: on sobie z tego drwił.
Blady, ospowaty, z oczyma, których powieki zawsze były poobwodzone czerwono, bez zarostu na twarzy, z włosami konopiatemi i prostemi jak druty, chudy, drągalowaty, patrzący zawsze z ukosa, Pusterski miał układ lisowaty, pokorny, trzymał się nieco przygarbiony, i zdawał się wiecznie obawiać czegoś, bo się ciągle mieszał i kulił.
Lada zamachnięcie ręką napełniało go trwogą, jakby dla niego było przeznaczone; ale gdy się upił, burdy wszczynał wściekłe, jakby swe tchórzostwo trzeźwe chciał ludziom z pamięci wybić.
Od godziny już siedział Pusterski w kancelaryi za stołem, towarzysze jego pisali, stary Małdrzykowski przy oknie coś czytał, a przybyły dependent, niemając co robić, po studencku coś wyrzynał na pamiątkę scyzorykiem na stole, gdy jak wicher wpadł Daliborski... Twarz miał zarumienioną, oczy błyszczące, usta jeszcze drgające: czy od śmiechu, czy od gadania...
Oczyma rzucił po izbie. Małdrzykowski z ukłonem szedł już ku niemu. Skrybenci żywo bardzo smarowali po papierze. Pusterski wstał, ręką zakrywając na stole wyrzeźbioną literę.
— A! Pusterski! ja cię kilka dni nie widziałem! — zawołał starosta. — Chodź sam tu!
Wolnym krokiem zbliżał się powołany. Tymczasem zniżonym głosem szybko bardzo począł dawać Małdrzykowskiemu rozkazy pan starosta, i skinąwszy na Pusterskiego aby za nim szedł, opuścił kancelaryą.
Przez korytarz tylko był pokój, jeden z tych, w których Daliborski klientów przyjmował. Stanęli tu. Odwrócił się mecenas do skrybenta.
— Cóżeś robił?
— A co jaśnie pan starosta przykazał.
— Masz co do powiedzenia?
— Jużci się znajdzie.
Poszli razem do okna, aby ich u drzwi nie podsłuchano. Pusterski cichym głosem począł:
— Jak się wylizał, proszę jaśnie starosty!
— Toś już mówił.
— Ale ja nie o tém powiem co dawniéj. Był książę generał...
— Wiem.
— Ciągle z sobą chodzili cały czas. U doktora jakąś awanturę zrobili, bo doktor ze swoją panną z domu uciekł, i nie wrócił aż nazajutrz. Książę pojechał, a on się został. Pieniędzy mu Fajwel dał na skrypt księcia.
Mecenas głową pokiwał.
— No, cóż więcéj?
— A teraz bałamuci wdowę tę, co pan wié, co ona nie wdowa, tylko co pana miecznika....
Rozśmiał się pogardliwie Daliborski i popatrzał na raportującego, który głowę i oczy spuścił.
— To nie może być — odezwał się żywo — tam innego coś być musi. Tyś ślepy.
Pusterski usta otworzył.
— No, to się okaże — szepnął.
— Ma pieniądze? — spytał mecenas.
— Jeszcze tam coś jest; ano, widać że na coś mu potrzebne, bo chowa i skąpi, nie tak jak bywało.
Tu przerwawszy sobie mowę, dotknięty zarzutem ślepoty, Pusterski odezwał się:
— Kiedy ja go widziałem, jak się z wdową u Dominikanów schodzili. Raz ją przeprowadzał uliczką, a ja za słupem stał. To ją schwycił wpół i plasnął, aż krzyknęła.
Mecenas się śmiał słuchając.
— To niéma nic — rzekł — tam się musi co innego święcić. Dawno on tam chodzi?
Pusterski dnie wyliczył.
— Pilnuj-że mi go i z oka nie spuszczaj — dodał patrząc na zegarek mecenas. — Śledź, patrz, a jeśli co będzie ciekawego, zaraz mi przynoś.
— Słucham jaśnie starosty.
Daliborski chciał odchodzić, gdy Pusterski zamruczał:
— Ale u mnie już i dydka niéma.
— Aj! ty! ty! więcéj zjész i przepijesz niż przyniesiesz! — zamruczał rzucając mu talara Daliborski. — Idź mi zaraz!
Nie zachodząc już nawet do kancelaryi dla pożegnania się z kolegami, dependent z korytarza wprost puścił się na ulicę i znikł. Piszący zobaczyli go wybiegającego i coś szeptać zaczęli między sobą.
Upłynęło dni parę, a Pusterski się nie pokazywał wcale.
Jednego dnia, gdy mecenas był w gabinecie zajęty z trzema nowo przybyłemi panami, cichym szeptem o jakimś zapewne bardzo ważnym interesie, bo mu każdy z nich w końcu rulon dukatów na stole położył, służący wszedł do gabinetu, niosąc na talerzu kartę.
Był to pachnący stolicą wizytowy bilet, wkoło otoczony niebieską z kwiatów i wstęg girlandą, na którym stało wydrukowane nazwisko. Z drugiéj jego strony bujnym charakterem niewieścim kilka słów dopisano.
Obejrzawszy kartę, uśmiechnął się mecenas, schował ją do kieszeni, i powiedział służącemu:
— Natychmiast tam się stawię.
Usłyszawszy to, szlachta poczęła ściskać go i żegnać, zalecając mu sprawę.
— Proszę być spokojnym, kochany rotmistrzu; niech pan starosta ufa mi, pan strukczaszy zawierzy! Wszystko będzie dobrze!
— Co daj Boże, amen! — rozśmiał się najstarszy.
Mecenas odprowadził ich aż do sieni; wrócił po rulony, które we właściwém im schronieniu w biurku ulokował, i zabrał się wychodzić z domu.
Pora była poobiednia i zachód słońca blizko, czas piękny, i zapewne dlatego Daliborski wybrał się z domu pieszo. Każdemu innemu uszłoby to, ale jemu ulica była niebezpieczną. Chwytano go co chwila po drodze, różnego stanu ludzie napastowali i zatrzymywali. Wysiadano z powozów, porywano pod ręce: Daliborski ledwie się mógł pozbyć natrętów.
Straciwszy dużo czasu, znalazł się wreszcie za kościołkiem Ś-go Ducha w gospodzie, na któréj progu stał służący w liberyi, jakby go na czatach umieszczono. Znikł zaraz zobaczywszy mecenasa.
Wrota gospody były zamknięte: w środku stały ekwipaże pańskie i cicho kręciła się służba. Z jednych drzwi wybiegła zręczna subretka i z uśmiechem wprowadziła Daliborskiego do gościnnych pokojów.
W pierwszym z nich nie było nikogo, tłomoki tylko, węzełki i owe mnóstwo paczek, torebek, szkatułeczek, które pięknym paniom zwykły towarzyszyć w podróży.
Subretka wskazała na drzwi pół-otwarte do drugiego pokoju.
Daliborski przybrawszy postawę jeszcze bardziéj salonową, popatrzywszy na swe ubranie, musnąwszy się po głowie, wszedł.
Na kanapie za stołem wpół leżała, wpół siedziała młoda i bardzo piękna kobiéta, ubrana po podróżnemu, ale wytwornie i ze staraniem modnisi i elegantki.
Była to brunetka z oczyma szafirowemi, przymrużonemi sentymentalnie, choć cała twarzyczka jéj uderzała wyrazem ostrym, przykrym, strasznym jakimś. Piękność to była, któréj najwybredniejszy znawca niewieścich wdzięków nie mógł nic ująć, ani jéj zaprzeczyć; piękność tak regularnych rysów, tak harmonijnie stworzona przez naturę, że w niéj najmniejszy dysonans nie raził. Lecz szczodra natura obdarzając nią tę kobiétę, zapomniała o tém, co sympatyą wzbudzić mogło; fizyognomia ta, przynajmniej w chwili gdy mecenas wchodził, była przerażająca jakby tajonemi gniewy do całego świata, jakby bolami tajemnemi.
Dlatego może maseczka ta gniewna mrużyła oczy i usta skrzywiła do uśmiechu rezygnacyi.
Daliborski zbliżał się z uszanowaniem wielkiém, ona niecierpliwie poprawiała coś w ubraniu. Wyciągnęła piękną, białą, trochę tylko chudą rączkę, okrytą mnóstwem pierścieni, ku podchodzącemu, i szepnęła głosem pieszczonym, jakby dziecinnym:
Cher Staroste!
— Jakże się ma pani wojewodzina? To prawdziwa dla mnie i szczęśliwa nad wyraz siurpryza.
Oczy z wyrazem omdlenia jakiegoś zwróciły się ku mecenasowi.
— Siadaj — rzekła wskazując krzesło. — Jestem tu przypadkiem, jadę do Warszawy, na sejm. Wojewoda mnie poprzedził... Chciałam cię zobaczyć.
Cię poufałe było wyszepnięte bardzo cicho, ale musiało bardzo uszczęśliwić mecenasa, bo pochwycił nanowo rączkę pierścieniami okrytą i gorąco ją całować zaczął, aż mu ją wyrwać musiano.
Wojewodzina znowu napół się położyła na kanapce, sparła na rączce i główkę podniosła ku Daliborskiemu, wlepiając w niego wejrzenie tęskne, jakby niém badać chciała człowieka.
— Nic mi nie powiesz? — szepnęła.
— Ważnego, nic — odparł cicho mecenas. — Stare dzieje zawsze.
— Jest tu?
— Jest i prowadzi życie zwykłe. O mało, mało nie zostaliśmy od niego uwolnieni. Przypuśćmy, że to był przypadek — dodał z pół uśmiechem mecenas — ale trafiło się, że u winiarza było kilku rębaczy, z którymi się zwaśnił. Posiekali go tak, że za umarłego go porzucili, ale, nieszczęściem trafiła się córka doktora, która go zobaczyła i krzyknęła, a doktór co go wyleczył!
Wojewodzina załamała ręce.
— Szalone szczęście! — szepnęła. — A, póki ten człowiek na świecie, ja ani pokoju, ani szczęścia mieć nie mogę! Znasz historyą moję... wiész....
Tu słów zabrakło, spuściła oczy.
— Między nim a mną, walka o śmierć lub życie...
Poruszona wielce, mówić nie mogła. Mecenas ze współczuciem w milczeniu czekał na słowo.
— Niéma potwarzy, którąby się nie mścił nademną — dodała — wiesz... To fałsz... Musiałam wyjść za jego ojca, matka moja wymagała tego, interesa jéj. Poświęciłam się dla niéj.
Uczynił mnie poczwarą jakąś! To zbrodniarz...
— Niechże się pani nie irytuje — wtrącił mecenas.
— Wspomnieć nie mogę o nim żeby się żółć nie zburzyła we mnie, dokończyła wojewodzina.
Zamilkła znów na chwilę.
— Potrafiłam się go pozbyć z domu, tak! przekonałam starego że tę żmiję odtrącić powinien. Usłuchał mnie: wyrzekł się go... Zdawało się wszystko skończoném... A! nic! nic, słaby, zniewieściały, bez charakteru, tęskni za nim, płacze po nim, choć się z temi łzami kryje... A pozbyć się go raz niepodobna!
— Trochę cierpliwości — począł ręki znowu szukając, którą mu wyciągniono, Daliborski, i przyciskając ją do ust — trochę cierpliwości. On się sam zgubi; niepotrzeba nawet szukać środków.
— Ale ja w téj trwodze ciągłéj żyć nie mogę — zawoła kobieta — zbliżenie się jego do ojca, grozi mi...
Spuściła oczy.
— Ojciec tęskni po nim. Jeśli się znowu spotkają, ja, ja jestem zgubiona!
I twarz zakryła rękami.
— Ta potwora gotowa znaleźć na mnie, nie dowody, bo ich niéma, ale potwarze... Ja nie wiem.
Nagle wstała rzucając ten ton rozpaczliwy, spojrzała ostro na Daliborskiego, chwyciła go za rękę.
— Ty to możesz jeden uczynić, aby go z serca ojca na zawsze wytrącić; ty, ja ufam...
Sparła się znowu na łokciu w melancholicznéj postawie i zadumała.
— Posłuchaj mnie — rzekła — ojciec się go wyparł, wydziedziczył... Uczynił to w świecie najsprawiedliwiéj, bo zmarnował we dwójnasób tyle co mu się mogło należeć. Nic mu nie należało, nic! Ale po matce, prawnie, do schedy spadającéj nań, może mieć pretensyą. Nie chciał ojca pozywać i zdaje mi się że tém jeszcze serce jego sobie pozyskał.
Stary jest skąpy!
Mój drogi — dodała chwytając za rękę Daliborskiego i głos zmieniając na suchy i złośliwy — mój drogi, ty możesz to zrobić, namówić go... wymódz aby ojca pozwał.
Kończąc te wyrazy piękna wojewodzina starała się oczyma oczarować, spętać, ująć sobie mecenasa. W tych oczach mieniących wyraz było tysiąc obietnic; usta szeptać się je zdawały.
— Mecenasie! możesz być moim zbawcą!
Daliborski milczał zamyślony, jak gdyby się drożył z sobą. Wojewodzina coraz mocniéj stawała nalegająco. Szeptała pocichu nie dosłyszane wyrazy, zbliżała się, opanowywała starostę, który dawał się prosić, może by większéj ceny stała się obietnica.
Nareszcie, jakby wychodząc z zadumy zawołał:
— Zrobię wszystko co mogę, daję słowo. Oprzeć się gdy te śliczne usta proszą, któżby był w stanie? A pani wiesz, żem ja oddawna niewolnikiem jéj wdzięków... Dla pani w ogień i w wodę.
— Moja wdzięczność będzie bez granic — odezwała się wojewodzina — bez granic.
I podała mu rękę.
— Przyznam się pani — rzekł mecenas po chwili cichéj bardzo rozmowy — że zbliżenie się do niego dość jest dla mnie wstrętliwe, ale, cóż robić, sprobuję.
To wiém, że jaki on jest, to jest, ojca kocha, i że skłonić go do wytoczenia mu procesu, będzie rzeczą bardzo trudną.
— Trudną! dla ciebie! zapominając się i coraz większą okazując poufałość, jakby z dawnych pozostałą stosunków, wojewodzina. Trudną! z takim opojem, który pół dnia jest nieprzytomnym i podpisuje niepatrząc co mu podstawią. Trudną, dla Daliborskiego!
— Wszystko to prawda — odrzekł mecenas — podpisuje z zaufaniem, ale téż zdradzony tak łatwo zabić może... To go nic nie kosztuje!
Pogardliwą minkę zrobiła wojewodzina.
— Żebyś ty, na niego, nie znalazł sposobu!
— Ja nie mówię ażebym go nie miał znaleźć, ale wskazuję trudności!
— Aby mnie do wdzięczności pobudzić! — śmiejąc się sucho, dodała, wojewodzina — nie bój się, mówiłam, powtarzam, wdzięczność bez granic!
Mecenas wziął ją za rączkę i długo trzymał przy ustach, patrząc jéj w oczy. Kobiéta czuła że zwyciężyła... Pogroziła mu trochę, przysunęła się i szeptała długo.
— Niepotrzeba nawet procesu — dokończyła — dość będzie najmniejszego dowodu że o nim myślał, że zamierzał. Ojciec tęskni, ojciec go kocha, wierzy w jego poprawę. Próbował mnie dla niego przebłagać. Chciał już przebaczyć synowi marnotrawnemu...
Oczy się jéj zaiskrzyły.
— O! póki ja żyję! nie dopuszczę! nie! Albo on, albo ja...
Uspokoiła się nieco.
— Znasz wojewodę — ciągnęła daléj — zestarzał bardziéj jeszcze, słaby jest, mam nad nim władzę; ale pomimo moich starań, tego pierworodnego swojego zapomnieć nie może.
Kto wié jak wojewoda długo pociągnie — dodała z przerażającym chłodem — tacy ludzie żyją czasem bardzo długo. Póki on i syn są na świecie, ja na nim spokojną chwili jednéj być nie mogę. Mogą się zbliżyć! Są usłużni przyjaciele! o! znam ich! są starzy domu rezydenci, służba...
Lecę co najspieszniéj do Warszawy, lękając się starego pod wpływem obcym zostawić.
— O! o wpływ żaden lękać się pani nie możesz — wyrzekł mecenas — jeden jéj uśmieszek, a mieć go będziesz u nóg swoich.
Kobiéta się wzdrygała i ręce załamała.
— A! to życie moje! ta męka, to obrzydzenie które mi ono sprawuje!
Mecenas głową potrząsnął.
Jako człowiek praktyczny wtrącił pocichu:
— A zapisy, porobione?
— O te się moja matka przy intercyzie starała — poczęła głosem zimnym wojewodzina — ale naówczas nie wypadało ani jéj ani mnie nalegać na nic więcéj oprócz zwykłéj oprawy. Ludzie i tak wołali że mnie oddają mu dla pieniędzy. Ale cóż to jest ta mizerna oprawa! Ja muszę na nim wymódz zapisy całego majątku! Cała ta fortuna nieopłaci tego co ja doświadczyłam z nimi!
Wstrzęsła się. Daliborski wtrącił:
— Jabym się pani mojéj i do tego mógł przydać z czasem. Użyłbym wpływów. To trzeba robić przez uboczne drogi, pani nic o tém wiedzieć nie powinnaś.
— Tak, ale najprzód z tą żmiją, z tym zbrodniarzem skończyć potrzeba! — krzyknęła wojewodzina. Że go ci nie zabili! że go nie zabili!
Wymówiła to tak jak gdyby w wyrazach mieszczących śmierć w sobie, nie było nic ani strasznego ani wstrętnego. Daliborski popatrzał na nią z rodzajem podziwu i zdumienia.
— Proszę mnie nie obwiniać o okrucieństwo — dodała wojewodzina — ja się bronię. Tu o moje téż idzie życie. Jedno jego słowo potwarcze, a jestem zgubiona!
— Niechże się pani wojewodzina nie irytuje — powtórnie odezwał się mecenas. — Wszystko się zrobi wedle jéj rozkazów. Mamy do czynienia z człowiekiem, który jest samego siebie największym nieprzyjacielem, a dla nas najlepszym przewodnikiem.
Jakby znużona i upokorzona tą rozmową, wojewodzina głowę spuściła i oczy; zadumała się, wyciągnęła rączkę Daliborskiemu i pozwoliła, jakby dla pociechy, okrywać pocałunkami...
Nazajutrz do dnia pięknéj pani już w mieście nie było.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.