Sprawa Dołęgi/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Sprawa Dołęgi
Rozdział XIV
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1917
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York; Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.

Po ślubie siostrzenicy, pan Karol Zbązki wyjechał do Petersburga, a z nim razem i trzej delegowani po koncesyę na budowę dróg bitych. Karol Wielki nietylko pochwalił zasadniczo zamiar, ale osobiście objął dowództwo wyprawy; wróżono sobie stąd pomyślność, i sprawa zyskała jeszcze na powadze.
Zbązki pozostawił swój pałac na wyłączny użytek Zbarazkich, więc sale, dotąd głuche i zamieszkane przez samotnego starca, stały się niebawem ogniskiem ruchu towarzyskiego w wyższych sferach. Księżna Hortenzya spędziła tu parę miesięcy i urządzała liczne przyjęcia, choć nie potrzebowała opłacać się towarzystwu, mając na wydaniu taką córkę, jak Halszka. Pragnąc jednak zabawić Halszkę i sama dobrze czas spędzić, dawała wieczory w ściśle dobranem kółku, przyjmowała bliższych znajomych codziennie od czwartej do szóstej, a dla szerszego koła miała dzień przyjęcia we czwartki. Kiedy czasem poszła z córką na wieczór do cudzego domu, lub zjawiła się w teatrze, były to wypadki wielkiej wagi, powszechnie komentowane. Szczególniej zaś zaproszenia do Zbarazkich uważano za wyjątkowo zaszczytne; ci, którzy tam bywali, nosili niby honorowe odznaki jakiegoś wysokiego orderu. Order ten rozdawała księżna Hortensya głównie krewnym, bardzo licznym, a także ludziom bogatym i ogładzonym; cnota obywatelska nie grała tu wielkiej roli przy wyborze, ani nawet wyższa kultura. Jeżeli na większych zebraniach spotkać było można jakiego głośnego literata, lub malarza, kogoś z nazwiskiem nowem, a dobrze zasłużonem, było to poprostu oznaką że bal jest większy tym razem, nie zaś przyswojeniem nowego członka towarzystwa. Ulubioną formą towarzyską było dla księżnej ścisłe kółko, złożone z ludzi, których układ, nawyknienia i pojęcia przypadały jej do smaku. W tem kółku panowała atmosfera przyjazna i swobodna, bo nietylko Halszka, ale i księżna Zbarazka nie lubiała się nudzić. Jednak na czwartkowych przyjęciach, i wobec mało znajomych osób, księżna umiała przybierać ton grzecznie urzędowy, uprawiała tę sztukę konfundowania bierniejszych umysłów, która określa stosunki między ludźmi różnych sfer. Dla tej »idei« poświęca często nawet osobistą przyjemność. Szydłowski, przyjaciel księcia Janusza, dużo prostszego od żony, tak formułował w swem rubasznem narzeczu towarzyskie wym agania księżnej:
— Chciałoby się Hortensyi jagódek, lecz księżna nie z byle kim może pójść do lasu.
Księżna Zbarazka miała też więcej przyjaciół swej pozycyi, niż szczerych i własnych. Do tych ostatnich należał naprzykład Kersten.
Pewnej środy po południu, w połowie marca, w mniejszym salonie pałacu siedziała księżna z kilku znajomymi. Był Kersten, był Rockheim, była hrabina Gnińska z córkami i paru dobrze ubranych młodzieńców, tancerzy Halszki z minionych balów, obecnie dyskretnych aspirantów do możliwości starania się o księżniczkę, wśród spokojniejszych uciech wielkiego postu, na rautach i wizytach. Amon wałęsał się po salonie, juk artystyczny lunatyk. Gdy rozmowa ucichła, on siadał do fortepianu i uderzał w klawisze: czasem co zagrał, czasem rzępolił tylko zcicha, strzelając oczyma po suficie; nikomu nie przeszkadzał i nikt na niego nie zwracał uwagi. Halszka nalewała gościom herbatę; na stole były ciastka i postne »tartynki«. Z powodu tych ostatnich wszczęto właśnie rozmowę o poście co do ilości i co do jakości.
Księżna Hortensya była zdania, że właściwie nie wolno w wielkim poście przyjmować pokarmów niepłynnych między śniadaniem a obiadem (entre deux repas), ale uspakajała obecnych tem, że ma dyspensę dla całego swego domu i dla swoich gości.
Hrabina Gnińska zapewniała, że ostatnie instrukcye z Rzymu rozluźniły bardzo formę postów, i przytaczała na poparcie zdanie znanego ze świątobliwości księdza.
Hrabia Reckheim, chociaż protestant, miał wielu krewnych katolików, więc był także obeznany z tą kwestyą: skłaniał się bardziej do zdania księżnej Hortensyi, starając się przytem odgadnąć pogląd Halszki, — ale ta nie dawała znaku żadnego osobistego poglądu w tym względzie.
Baron Kersten przeciąłby zapawne dyskusyę swoją nieomylnością, gdyby do salonu nie wszedł nowy gość i nie zasiał ogólnego milczenia.
Był to Jan Dołęga.
Zbliżył się do księżnej, jako dobry znajomy z Waru, i pocałował ją w rękę; potem, ponieważ w salonie nikogo nie było z mężczyzn domowych, poprosił, aby go księżna zechciała przedstawić paniom Gnińskim. Następnie, widząc, że zwraca na siebie uwagę i czując chłód naokoło siebie, rzekł:
— Andrzej mi powiedział, że księżna przyjmuje po południu i służba mi to potwierdziła, gdym się oznajmił, — więc pozwoliłem sobie wejść, aby podziękować raz jeszcze za łaskawą gościnność, której doznałem w Warze.
— A tak — skinęła głową księżna — wspominamy pana.
Halszka, wskazując Janowi krzesło przy sobie, rzekła wesoło:
— Dam panu herbaty.
Dołęga przywitał Kerstena i zapoznał się z Reckheimem.
Z powodu obecności cudzoziemca rozmowa toczyła się wyłącznie po francusku. Jan znał dobrze ten język, ale nie miał go w codziennem użyciu, mówił zatem powoli i z akcentem nie zupełnie poprawnym. Zwracało to nieprzyjemnie uwagę towarzystwa, podczas gdy go nie raziła dużo gorsza niemiecka wymowa Reckheima.
— Czy pan dużo pracuje? — spytała księżna Hortensya.
Jan odpowiedział krótko i na tem skończyła się jego rozmowa z panią domu, która zajęła się znowu swymi dostojniejszymi gośćmi.
Wtedy Halszka odezwała się do Jana po polsku: — Od czasu, jak jestem w Warszawie, widzę pana dopiero czwarty raz.
— Zaczęła liczyć na palcach, uśmiechnięta.
— Na ślubie Jurka... na tym balu... raz u papy...
— Wtedy ja pani nie widziałem.
— Ale ja pana widziałam — to trzy. A dzisiaj czwarty raz — to wszystko.
— Ja panią za to widziałem dwa razy w teatrze.
— A dlaczego pan nie przyszedł do loży? Dlaczego pan jest pierwszy raz u mamy? Czy pan jest dziki w Warszawie?
— Nie, pani, ale pracuję i nie mieszam się do ruchu towarzyskiego, bo to zabiera wiele czasu, pociąga za sobą obowiązki, którym nie mógłbym nastarczyć... Cieszę się niezmiernie, że mam sposobność podziękowania pani, nie mogłem wtedy na balu.
— Za co mi pan dziękuje?
— Andrzej mi mówił, że w Warze przyczyniła się pani głównie do namówienia ojca na tę podróż. Nawet wspominał o taktyce: »jeżeli papa pojedzie... kiedy papa tam będzie... papa musi jechać«.
— Ha, ha! ten Jędrek! Wszystko widział, a nic mi nie mówił. Ale dobrze zrobiłam? Prawda? Pan mi mówił, że to dobra i potrzebna rzecz.
Dołęga odpowiedział cichym, gorącym głosem:
— Nie tyle jeszcze dziękuję, bo nie biorę tego dla siebie, ale winszuję serdecznie. Postąpiła pani ślicznie i mądrze, jak prawdziwa obywatelka, jak prawdziwa księżniczka Zbarazka.
Halszka zarumieniła się z zadowolenia.
Tymczasem uboczna ta rozmowa zwracała już uwagę; szczególnie Reckheim rzucał ciekawem okiem w stronę Dołęgi. Wszyscy zdali już sobie sprawę, że pomiędzy księżniczką a tym jasnowłosym, tęgim — chłopcem istnieje jakaś sympatya, ale udawali obojętność i ciągnęli dalej senne rozmowy. Dopiero gdy księżna Hortensya zawołała ze szczególną intonacyą:
— Halszko, nie mamy herbaty! Zrozumieli wszyscy, nawet Halszka i Dołęga, że przedłużenie tej pogadanki choćby o chwilę byłoby skrajną nieprzyzwoitością.
Jan powstał, zbliżył się do kiężnej, aby się pożegnać. Otrzymał białą, nieruchomą rękę do pocałowania i proste dwa słowa:
— Żegnam pana.
Skłonił się dość hardo reszcie towarzystwa, z Halszką zaś pożegnał się na ostatku, bo ta odsunęła się pod jakimś pozorem od grona gości. Podając rękę Janowi, rzuciła oczyma w stronę matki i otworzyła usta, jakby miała jeszcze coś pilnego, coś najważniejszego do powiedzenia. Ale było to zupełnem niepodobieństwem pośród milczenia, otaczającego wyjście Dołęgi. Błysnęła więc tylko ku niemu nawpół rozpaczliwym uśmiechem i ścisnęła mu rękę wymownie. Jeżeli jest domyślny, zrozumie.
Skoro drzwi zamknęły się za wychodzącym, Kersten rzekł, oddychając głęboko:
— Aaa! Jest jakaś ulga w powietrzu...
I zaśmiał się sam ze swego dowcipu.
— Jak się nazywa ten pan? Kto to taki? — pytał grzecznie Reckheim księżnej.
— To jest pan Dołęga... Do-len-ga... Trudne są czasem polskie nazwiska. Bardzo dobry inżynier, pracował u nas w Warze.
Halszka, zaciąwszy usta, patrzyła nienawistnie na Kerstena i mełła między ząbkami straszne groźby:
— Ja ci tu dam, stary ośle...
Gdy się goście rozeszli po szóstej, księżna Hortensya zawołała starszego służącego.
— Dlaczego Dominik wpuścił pana Dołęgę bez anonsowania?
— A nie wiedziałem, proszę księżnej pani — przychodzi we środę, pyta, czy księżna pani w domu... myślałem, że, tak jak w Warze, pan Dołęga jest na codzień...
— Niechże Dominik odtąd wszystkich anonsuje, oprócz we czwartki.
— Słucham księżnej pani.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.