Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   128   —

z Halszką zaś pożegnał się na ostatku, bo ta odsunęła się pod jakimś pozorem od grona gości. Podając rękę Janowi, rzuciła oczyma w stronę matki i otworzyła usta, jakby miała jeszcze coś pilnego, coś najważniejszego do powiedzenia. Ale było to zupełnem niepodobieństwem pośród milczenia, otaczającego wyjście Dołęgi. Błysnęła więc tylko ku niemu nawpół rozpaczliwym uśmiechem i ścisnęła mu rękę wymownie. Jeżeli jest domyślny, zrozumie.
Skoro drzwi zamknęły się za wychodzącym, Kersten rzekł, oddychając głęboko:
— Aaa! Jest jakaś ulga w powietrzu...
I zaśmiał się sam ze swego dowcipu.
— Jak się nazywa ten pan? Kto to taki? — pytał grzecznie Reckheim księżnej.
— To jest pan Dołęga... Do-len-ga... Trudne są czasem polskie nazwiska. Bardzo dobry inżynier, pracował u nas w Warze.
Halszka, zaciąwszy usta, patrzyła nienawistnie na Kerstena i mełła między ząbkami straszne groźby:
— Ja ci tu dam, stary ośle...
Gdy się goście rozeszli po szóstej, księżna Hortensya zawołała starszego służącego.
— Dlaczego Dominik wpuścił pana Dołęgę bez anonsowania?
— A nie wiedziałem, proszę księżnej pani — przychodzi we środę, pyta, czy księżna pani w domu...