Sprawa Dołęgi/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Sprawa Dołęgi
Rozdział XIII
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1917
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York; Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.

Tego samego ranka Kersten obudził się w swem wykwintnem mieszkaniu, które zajmował sam, gdyż był wdowcem bezdzietnym. Wczoraj wieczorem skarżył się wszystkim na ból głowy; dzisiaj jeszcze, gdy wszedł do sypialni służący, pan baron trzymał się za czoło i mówił:
— Trzeba mi przynieść z apteki kefalginy... taki mam ból nerwowy, jak wtedy w Wiesbaden, pamiętasz?... co to chwyci i ustanie, znów chwyci i znów ustanie...
— Pan baron za mało używa ruchu.
— Może masz słuszność. Pójdź po kefalginę, a ja jeszcze trochę pozostanę w łóżku. Zasłoń okno.
— A czy pan baron włoży frak dzisiaj rano?
— Poczekaj... nie wiem, z tym bólem... Czy nie było jakich listów z miasta?
— Jest jakiś na biurku.
— Daj go tutaj — rzekł żywo Kersten, odejmując ręce od czoła.
Służący podał list bez marki, Kersten otworzył go pośpiesznie.
Był to kosztorys rytownika na guziki liberyjne.
Pan baron cisnął papier z widocznem rozczarowaniem, obrócił się do ściany i powtórzył rozkaz:
— Zasłoń okno, daj mi jeszcze spać.
Wypadkiem, czy umyślnie, pominięto Kerstena przy zaproszeniach na ślub Koryatowicza z Kostkówną. Było to uchybienie, bo, chociaż Kersten nie był krewnym, należało się to jego pozycyi. Otrzymawszy tylko zawiadomienie o ślubie bez zaproszenia na śniadanie, Kersten przebąknął nawet coś o tem bliskim Karola Zbązkiego osobom, ale, mimo to, zaproszenia nie było dotychczas, czyli do ostatniej chwili. A śniadanie ślubne miało być liczne 1 należało do rzędu tych, o udziale w których mówi się parę dni naprzód, i kilka dni potem, a nawet wspomnieć można w pamiętnikach. Oprócz familii i koligatów prosrone były i osoby, należące do warszawskiego towarzystwa dlatego tylko, że de facto do niego należą.
— Jeżeli wolą ode mnie takiego Włoska, albo Szydłowskiego, to im winszuję — mruczał Kersten, obrócony do ściany.
W istocie zaproszono Włoska, choć bez żony; pytał nawet rozgłośnie w »Sporcie«, jaką kamizelkę włożyć należy na ślub: białą, czy czarną?... Quel est le mot d’ordre?
Szydłowski nie pytał o kamizelkę, ale narzekał zawczasu, że ciasno będzie u Zbązkiego, i odgrażał się, że tam nie pójdzie. Pójdzie jednak niechybnie.
Te rozmyślania wprawiały Kerstena w najgorszy humor, nie miał bowiem innego zadania, ani zajęcia w życiu, jak pielęgnowanie swej pozycyi i godności. Ponieważ był wybornie wychowany, (przydomek »ortograf« miał w sobie dużo prawdy, nietylko ironii), ponieważ dobrze strzelał z pistoletu, wyrażał się wytwornie i miał zawsze o wszystkiem coś do powiedzenia — słusznie rościł sobie prawo do poszanowania, do sympatyi, do tej »pozycyi« towarzyskiej, której dzisiaj poniekąd uchybiono. Było to zapewne tylko zapomnienie?... Nikt nie wątpił, że Kersten jest ozdobą warszawskich salonów.
Tymczasem jednak brak zaproszenia pozostawał dotkliwym faktem.
Ktoś zadzwonił. Kersten, zapominając zupełnie o bólu głowy, zerwał się z łóżka, a nie słysząc otwierania drzwi, włożył szlafrok i pośpieszył do przedpokoju.
Uchylił drzwi wchodowych.
— Kto tam?
— To ja, proszę kolegi... proszę pana barona...
Był to mizerak chudy i źle ubrany, który, pod pozorem jakiegoś dawnego koleżeństwa w jakichś szkołach, wyłudzał czasem od Kerstena rubla, lub stare ubranie.
— Idź pan do dyabła! — rzekł baron, trzasnąwszy drzwiami, ale opamiętał się nawet w tak drażliwych okolicznościach i, uchylając drzwi powtórnie, dodał:
— Proszę mi wybaczyć, jestem dzisiaj bardzo niezdrów.
Poczem zamknął drzwi na dobre.
Nie warto już było nawet spodziewać się: godzina jedenasta biła na zegarze. Już zaproszeni zbierają się do kościoła. Kersten zaczął się ubierać, gdyż czuł, że dłużej w łóżku nie wytrzyma. Służący ponowił pytanie o fraku, ale Kersten obrał już plan postępowania i rzekł stanowczo:
— Nie, istotnie dzisiaj nie mogę się pokazywać... Daj mi ranne ubranie, to w kratki ciemne... spróbuję przejść się po mieście. Jaka pogoda?
Pogoda była właśnie fatalna: śnieżna kaszka z wiatrem.
— Nic nie szkodzi, czuję potrzebę przechadzki.
I po doprowadzeniu swej zewnętrznej postaci do możliwej doskonałości, po ułożeniu wąsów, przyczernieniu faworytów i t. d., Kersten zwrócił uwagę służącego, że spodnie źle są prasowane, włożył inne i wyszedł na miasto.
Nie chciał iść na śniadanie do »Sportu«, gdzie zwykle jadał, bo okazałby publicznie swój względnie dobry stan zdrowia i nieobecność na śniadaniu u Zbązkiego. Namyślał się, do jakiejby pójść restauracyi, gdzie go nie znano.
— Gdzie mnie nie znają?...
Przypomniał sobie, że oddawna nie był u Stępkowskiego na placu Teatralnym, ale nie chciał przechodzić przez dzielnice, w których mógłby spotkać dużo znajomych, albo nawet orszak weselny. Więc obrał drogę przez Graniczną, Żabią, plac Bankowy i Senatorską. Najłatwiej było uskutecznić tajemnie tę wędrówkę w zamkniętej karecie, ale właśnie odesłał był karetę, zamówioną na wszelki wypadek; kazał, aby służący powiedział woźnicy:
— »Pan baron jest niezdrów i nie pojedzie«. Tak powiedz, jak ci mówię.
Jak na złość nie było żadnej porządnej dorożki na poblizkiej stacyi, a Kersten nie siadał nigdy do podejrzanych »jednokonek« z obawy, jak mawiał, aby nie odziedziczyć czego po uprzednich pasażerach. Zapiął więc wysoko futrzany kołnierz, wsunął laskę pod ramię, a ręce do kieszeni i poszedł ku ulicy Granicznej.
Póki jeszcze szedł Królewską, miał znośne wrażenia. Ale już gmach giełdy zaczął go oburzać:
— To jest giełda miasta, które ma 700.000 mieszkańców! Przerobiona z ujeżdżalni! A te chałaty na schodach! Przypomina to raczej jakąś synagogę wschodnią, niż giełdę paryską, albo berlińską. Dieu de misericorde! Drobny, twardy śnieg zacinał go po twarzy. No! taki śnieg pada czasem i w Paryżu...
Ale od ulicy Granicznej czekało pana barona przejście prawie nie do zniesienia. Domy tutaj, brudno-kolorowe pudła, podziurawione oknami, wyrzucały przez czarne paszcze sklepów woń skór, ryb, cebuli, i wystawiały na widownię marne towary, rozsypujące się na ślizkie błoto chodników. Środkiem ulicy ciągnęły długie wozy, ładowne rdzawem żelazem, dudniąc, jak fałszywe grzmoty; krzyk odzianych w łachmany woźniców, gwałtowne wykręty mijających się dorożek, szwargot żydów — walczyły o lepsze w tej wrzawie, a na dobitkę silny prąd powietrza, wpadłszy w wązką ulicę, smagał śniegiem, jak biczem.
Kersten założył wryperfumowaną chustkę pod brodę, wcisnął w nią nos i szedł, potrącany przez przechodniów, nie zważając już na swą godność osobistą. Mówił do siebie przez zaciśnięte zęby:
— I ja to mam kochać?! Boże! za czyje winy jam się tutaj urodził?!
Ujrzał przed sobą plac. Czy to plac Bankowy? Nie, to dopiero rynek za Żelazną Bramą, a razem odurzająca woń targu i zgiełk jeszcze większy.
Teraz ulica Żabia do przebycia.
Przyśpieszył kroku, ujął laskę w rękę i przebojem, wściekle, dążył naprzód, aż wydostał się z gardła ciasnych ulic i odetchnął głęboko przy rogu Błękitnego pałacu. Tu jednak, na Senatorskiej, łatwo było spotkać znajomych, ale o godzinie dwunastej wszyscy prawie znajomi zgromadzeni byli na ślubie u Wizytek. Biła właśnie dwunasta na ratuszu.
— Więc oni są tam teraz, a ja z ich winy walam się po tych obmierzłych ulicach! — pomyślał i krew mu zawrzała nienawiścią na przechodniów, na znajomych, na ten kraj cały przeklęty.
Tak doszedł do restauracyi Stępkowskiego, gdzie go przyjęto jak prostego śmiertelnika, gdyż służba była nowa. Kerstenowi było to dzisiaj po myśli.
Jedząc śniadanie, nie omieszkał głośno i cicho oburzać się na kuchnię krajową, fukał służących, dawał im kwaśne rady co do sposobu gotowania, podawania potraw i urządzenia restauracyi. Te wymówki, zamiast wzbudzić skruchę w sercach, a poprawę w kuchni, wywołały tylko zbiorową uwagę służących po wyjściu gościa:
— A to ci słodki pasażer!
Kersten powrócił do domu karetą, umyślnie sprowadzoną, tak bowiem łatwiej było przejechać niepostrzeżony; gdyby zaś kto go poznał, zamknięty powóz był znowu potwierdzeniem owego bajecznego bolu głowy. Gdy zasiadł już u siebie, poczuł się tak osamotnionym i gorzkim, że z rozpaczy otworzył nową polską powieść, o której dużo mówiono. Wziął tę książkę od znajomego, aby raz jeszcze przekonać się, że u nas nic porządnego nie piszą. Z tem uprzedzeniem nicował już od paru godzin biednego autora, już nawet mimowolnie zaczął się zajmować treścią książki, gdy dzwonek przedpokojowy oderwał go od czytania. Posłyszał otwieranie drzwi i znajomy głos Szydłowskiego.
Rzucił się natychmiast do sypialni, obwiązał głowę ręcznikiem i wszedł z bolesną twarzą do salonu, gdzie znajdował się już dawny znajomy, nie można rzec: przyjaciel, bo Kersten przyjaciół nie miał, lecz znajomy, spotykany stale, bez przyjemności, bez celu, na zwykłych drogach wyższego towarzystwa, od lat przynajmniej dwudziestu.
— Pozwolisz, że tu usiądę? — rzekł Kersten, zajmując miejsce na kanapie za stołem i opierając głowę na poduszkach.
— A siadaj sobie, gdzie chcesz. — Cóż to? migrena?
Zaledwie zamienili parę słów, nowy dzwonek oznajmił przybycie Hektora Zawiejskiego i Włoska, którzy, zauważywszy nieobecność Kerstena na weselu i w Sporcie, przychodzili zbadać powód. Szczególniej Włosek uważał to sobie za obowiązek.
Wszyscy trzej nowo przybyli mieli na sobie fraki i powracali ze śniadania weselnego. Usiedli przy stole: Szydłowski naprzeciw Kerstena, Włosek naprzeciw Zawiejskiego.
Po ubolewaniach nad migreną i kilku na nią receptach, prędko rozmowa przeszła do wrażeń z przyjęcia u Karola Zbązkiego. Włosek był zachwycony:
— Co za recepcya! Jaki zjazd arystokracyi!
— Phi! — odparł Szydłowski — spędzono dużo ludzi na kupę, zawalono cały pałac stołami i knajpowemi krzesłami... służba najęta... zwyczajnie jak przy uroczystych obżeraniach się.
— Nie można jednak zaprzeczyć — rzekł zimno Hektor — że uczta miała swój charakter, swą cechę odrębnej elegancyi.
Oparta głowa Kerstena, przewiązana ręcznikiem, wyrażała spokój, potrzebny choremu, a twarz krzywiła się ironicznie. Milczał, lecz zdawał się tłumić w sobie wiele wyższych poglądów, a przedewszystkiem tę uwagę:
— Nie na takich ja już ucztach bywałem...
I ta czwórka ludzi, siedząc na krzyż przy jednym stole, wyglądała jak partya wista. Dwaj młodsi grali przeciwko dwom starszym.
Włosek rzekł do Szydłowskiego:
— Nie powie pan przynajmniej nic złego o paniach. Co za toalety! jakie brylanty! Same diamants de familie. A pani Kostkowa, czy nie dobrze wyglądała? A ta stara ciotka, Ostykówna? — jak Anna Jagiellonka, parole d’honneur. A między młodemi pani Przemska, pani Hohensteg?... No, a księżniczka Zbarazka? co?
— Halszka zawsze ładna, to nie nowina; tylko nie wiadomo, po co posadzili przy niej tego Reckheima, który skubie ciągle brodę i zaostrza ją dwoma palcami, jakby ją chciał zastosować do swego dowcipu; tymczasem broda ostra, a dowcip tępy.
— Trudno panu dogodzić; Reckheim jest europejską partyą i ja tam go wolę od wielu naszych elegantów. To wszystko jednak nic w porównaniu z mową Zbązkiego. To była mowa!
— Co? przemówiła wyrocznia? Ciekawym jak? — odezwał się Kersten, zapominając o migrenie. Pewno nikt nie zrozumiał, a wszyscy się rozrzewnili.
— Trudno całą powtórzyć, ale to była mowa doniosła, d’un effet monstre.
— No powiedz mi pan — rzekł Szydłowski, krzyżując ręce i jeżąc wąsy wyzywająco — powiedz mi pan choć mniej więcej, co znaczyła ta mowa?
— Co znaczyła? Bardzo wiele. Najprzód, naturalnie, coś o dniu uroczystym, o przeszłości, o domu Kostków...
— Przepraszam cię — przerwał Zawiejski — najprzód scharakteryzował przeszłą epokę, a potem dał program obecnej.
— No właśnie. Więc kiedy przeszedł do rad, które dawał niby na drogę młodej parze, powiedział: »My, szermierze już zużyci, zachodzimy w cień«...
— Nie powiedział: »zużyci«, powiedział: »My szermierze już znużeni — poprawił Hektor.
— Owszem, słyszałem wyraźnie: zużyci.
— Nie; ja także uważnie słuchałem.
— No, to mów sobie, kiedy lepiej pamiętasz.
— Powtarzać nie będę, ale pamiętam doskonale.
Teraz partnerowie pokłócili się między sobą.
— Jakże tam dalej, panie Włosek? — pytał Kersten rozbawiony.
— Dalej?... Kiedy więc skończył o przeszłości, zatrzymał się. Pamiętasz, Hektorze? — zatrzymał się.
— No pamiętam.
Tu Włosek powstał, wyciągnął rękę i przybrał postawę mówcy.
— ...i powiedział tak, aż nas ciarki przeszły: »Ale wara od wskrzeszania form zamarłych, które, rzucone w prąd wypadków koniecznych, roznoszą gangrenę na niedojrzałe jeszcze plony«...
— Ha, ha, ha! — śmiał się Kersten — wybornie, ma pan wielki talent, panie Włosek.
— A co? czy to nie pięknie powiedziane: »Wara!«?
— Zapewne — rzekł Szydłowski. — Są i inne piękne polskie wyrażenia, naprzykład: »Zaiste!« albo: »proszę siadać!« Jeżeli jednak chodziło o przestraszenie nas, to lepiej było wyskoczyć raptem z za węgła i huknąć: hu! — wtedyby ktoś się może i zląkł. Ale samo »wara«?...
— Przecie »wara« stosowało się do całego zdania!
— No, do czego się stosowało? powiedz pan.
— »Wara od wskrzeszania form zamarłych«...
— A co to formy zamarłe?
— To nasza niesforność, nieuległość wobec władzy i moralnych przewodników, nasze stare błędy... Przecie mówił też: »nie słuchaliśmy naszych kapłanów, duchownych i świeckich«...
— Co za kapłani? jakie stare błędy?! Po co to wszystko wyjechało w toaście weselnym? Właśnie, że ani przypiął, ani przyłatał.
— Są jednak rzeczy, z których śmiać się nie można — odrzekł Włosek zgorszony.
— Co tam sprzeczać się o wyrazy — odezwał się Hektor — w całości mowa była programem naszej sfery, testamentem dla młodego pokolenia.
Szydłowski znał oddawna Zawiejskich, a Hektora od dziecka; nazywał go po imieniu i mniej niż komukolwiek oszczędzał mu słów prawdy. Zapytał:
— Jak to rozumiesz?
— Rozumiem, że chodziło mu o nas wszystkich, o nasze hasła, o nasze istnienie...
— To jest niby czyje? Zbązkich i Kostków, czy twoje?
— Stawia pan zawsze kwestyę dziwacznie — zżymnął się Hektor — nie mówię o osobach, tylko o sferze.
— A ba!
Szydłowski porozumiał się przez ten wykrzyknik z rogatą duszą, którą nosił w sobie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.