Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   115   —

wem żelazem, dudniąc, jak fałszywe grzmoty; krzyk odzianych w łachmany woźniców, gwałtowne wykręty mijających się dorożek, szwargot żydów — walczyły o lepsze w tej wrzawie, a na dobitkę silny prąd powietrza, wpadłszy w wązką ulicę, smagał śniegiem, jak biczem.
Kersten założył wryperfumowaną chustkę pod brodę, wcisnął w nią nos i szedł, potrącany przez przechodniów, nie zważając już na swą godność osobistą. Mówił do siebie przez zaciśnięte zęby:
— I ja to mam kochać?! Boże! za czyje winy jam się tutaj urodził?!
Ujrzał przed sobą plac. Czy to plac Bankowy? Nie, to dopiero rynek za Żelazną Bramą, a razem odurzająca woń targu i zgiełk jeszcze większy.
Teraz ulica Żabia do przebycia.
Przyśpieszył kroku, ujął laskę w rękę i przebojem, wściekle, dążył naprzód, aż wydostał się z gardła ciasnych ulic i odetchnął głęboko przy rogu Błękitnego pałacu. Tu jednak, na Senatorskiej, łatwo było spotkać znajomych, ale o godzinie dwunastej wszyscy prawie znajomi zgromadzeni byli na ślubie u Wizytek. Biła właśnie dwunasta na ratuszu.
— Więc oni są tam teraz, a ja z ich winy walam się po tych obmierzłych ulicach! — pomyślał i krew mu zawrzała nienawiścią na przechodniów, na znajomych, na ten kraj cały przeklęty.
Tak doszedł do restauracyi Stępkowskiego, gdzie