Sprawa Dołęgi/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Sprawa Dołęgi
Rozdział II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1917
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York; Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Słońce wzbiło się wyżej i ugrzęzło w rozwleczonych po niebie szarych chmurach, dzień spowszedniał, znikły różowe odbłyski po lesie, śnieg nie iskrzył się, naganka hukała mniej wesoło. Ale polowanie szło dobrze, gęste strzały świadczyły o doskonałym stanie zwierzyny i o wybornej komendzie Szrapla.
Dołęga przechodził ze stanowiska na stanowisko, bardziej zadowolony ze swego strzalania, niż z rozmowy z Andrzejem.
— Zawsze powiem za dużo; nawet z nim, choć to przyjaciel, trzeba mówić oględniej. — Ale co ja tu robię wogóle od czasu tego zjazdu na polowanie? — Póki miałem płatną robotę, wszystko było w porządku. — Teraz? — No, ci wszyscy ludzie potrzebni mi do sprawy. Szafraniec, stary Zawiejski — tacy bogacze! — Gdybym wyjechał przed polowaniem, nie poznałbym ich, a gdybym nie poznał... moje szosy byłyby ciągle tylko na papierze. — Prawda i to.
Znowu szła naganka, padł gdzieś pierwszy strzał.
— Tymczasem — kończył swe rozmyślania Dołęga — skoro z nimi poluję, trzeba ich przestrzelać. Nic to nie zaszkodzi.
Miał tym razem stanowisko flankowe, zwykle poszukiwane przez myśliwych. Zdawało się rzeczywiście dobrem, bo na prawo polana przyczyniała się do łatwości strzału, a zwierzyna przyciśnięta ostatecznie przez matnię naganki i lewe jej skrzydło, m usiała pójść na polanę. Była jedna przeszkoda: prostopadle do linii strzelców przechodziła wielka droga, przecinająca linię właśnie przy stanowisku Dołęgi. Po drodze tej starożytnej, zwanej »traktem Warskim«, ciągnęły nieustannie, między poszczerbionym dwójrzędem lip, rozmaite furmanki. Niepodobna było nawet je zatrzymać: jechało ich za wiele.
Jan zżymał się, że mu spłoszą zwierzynę, spostrzegł jednak niebawem stado sarn, śmigające, jak płowa błyskawica, o jakie dwieście kroków przed nim, z lewa na prawo, ku owemu traktowi. Wrzask na prawo — to skrzydło naganki przyjęło okropnym okrzykiem wymykające się z ostępu stado. W jednej chwili sarny, zwrócone były już przed Dołęgą. Zobaczył zblizka starą kozę, na czele stada, mijającą w pysznych, mądrych skokach drzewa i krzaki; widząc już linię strzelców, postanowiła rozpaczliwym ruchem przemknąć, licząc na sprężystość swych stalowych mięśni. Nie wiedziała jednego: że do kóz strzelać tu nie będą. Za nią skakało zygzakiem młode koźlę, naśladując ruchy matki. Trzeci dopiero, nieco opodal, z głową bardziej wzniesioną, sadził kozieł.
— Ten mój! — pomyślał Dołęga i wymierzywszy dobrze przed pierś kozła, strzelił.
Mignęło jeszcze kilka sztuk, poszedł głuchy grzmot racic wzdłuż linii myśliwych i zagrała gęsta strzelba, zmieszana z okrzykami naganki.
Kozieł znikł po strzale i już go Dołęga chciał pójść szukać po kniei, gdy zobaczył chłopców wlokących kozła za nogi, z wielkim trudem i głośnem zadowoleniem.
— Dawajcie go tu! — krzyknął również radośnie Dołęga, a gdy już śliczne zwierzę legło na linii, farbując ciepłą krwią śnieg podeptany, przemknęła Janowi myśl przez głowę, z czego się ci drapieżni chłopcy — i ja z nimi — cieszymy?
Ale było to raczej mętne poczucie, bo znów zawrzał gwar, tym razem szumniejszy. Paru strzelców grało pobudkę figlarną: hasło do śniadania. Ta nuta dziwnem jakiemś fizycznem szczęściem napełniła pierś Dołęgi, który stał jeszcze nad swym łupem i spoglądał na trakt Warski.
W kierunku do Waru wlokła się jedna z tych bud cygańskich, namiot na kołach, pełen szmat brudnych i kolorowych, pełen dzikich oczu. Buda dojeżdżała do miejsca, na którem stał Dołęga. Od Waru zbliżała się bardzo szybko para czarnych wielkich koni, za którą mało co jeszcze było widać: stojącą nizko postać woźnicy, pewno w sankach. Ale Dołęga domyślił się, a wkrótce i stwierdził, że panie z Waru przyjeżdżają na śniadanie.
— Jakto?! powozi Halszka? tą parą piekielnych ogierów po ślizkiej drodze?! a to kozak dziewczyna! Księżniczka Halszka Zbarazka, siostra Andrzeja, powoziła rzeczywiście, stojąc na przodzie prostych bosych sań, w długiem męskiem futrze, w furmańskich rękawicach, w barankowej czapeczce, bez woalki.
Kładła się trochę na lejcach, ciągniętych przez dwa potężne wiedeńskie kłusaki, czarne jej oczy groźnie patrzyły z zarumienionej twarzy dziecka, a usta odęte udawały przesadną tęgość.
Rozpędzone sanie miały się właśnie minąć z cygańską budą. Pani Hohensteg, siedząca za Halszką, wychyliła się niespokojnie, furman wypędzony widocznie z kozła i przyczepiony z tyłu do sań, powstał, jakby chciał ująć lejce na wszelki wypadek, — cygańska bryka zajmowała bowiem środek drogi. Ale już dzielny woźniczka przesunął rozpędem sanie po wązkim i pochyłym boku drogi, między rowem a bryką, rzuciwszy tylko silnym głosem, dźwięczącym jak piorun, zagrany na flecie:
— Na bok, psiaa... krew!
Należało teraz zawrócić na linię leśną i jechać po niej stępa, bo była wązka i nierówna. Halszka przechyliła się całą siłą w tył, wstrzymała konie i wjechała na linię.
Mijała Dołęgę i uśmiechnęła się, odpowiadając na jego ukłon. Całą grozę zdmuchnął jej niby wiatr wiosenny z twarzy. Mówiła wdzięcznie, pełną dziewczęcą piersią; mówiła, niby skarżąc się:
— No, niech pan sam powie — te cygany!
A zobaczywszy leżącego kozła, zawołała znów innym tonem:
— A! zabił pan rogacza? brawo panie! Dołęga trochę się zapatrzył, dopiero, gdy go pani Hohensteg zaprosiła, by się przysiadł na saniach, zebrał raźno strzelbę, ładownicę i jednym susem znalazł się obok panny Izy.
Była to piękna kobieta lat trzydziestu paru lub kilku, o wspaniałej podstawie, regularnych rysach, dowcipnych, zmysłowych, siwo-niebieskich oczach.
Szczególną miała plastyczność ruchów i smak w ubieraniu się. Dołęga poczuł bardzo dobry zapach futra, zmieszany z jakąś wonią kwiatów, ale ten zapach drażnił go raczej nieprzyjemnie. Siedząc obok pani Hohensteg, myślał, jak też pachnie ten kosmyk włosów Halszki, który wysunął się z pod czapki i powiewał, czarno-rudawy, na barankowym kołnierzu kożuszka. Odgadła to pani Iza.
— Co pan woli, kożuch, czy sobole?
— Nie znam się na futrach, pani hrabino.
— A na czem się pan zna? O czem się z panem gada, panie biały kogucie? Ha, ha!
Pani Hohensteg miała zwyczaj mówić nawpół zalotnie, nawpół szyderczo i udawać chłopca-urwisa. Miało to czasem ostry smak szczególny, czasem dźwięczało trochę fałszywie.
— Skąd pani zna mój przydomek? Andrzej pani powiedział?
— Ja powiedziałam — rzuciła prędko Halszka, odwracając do siedzącej za nią pary swój czysty, attycki profil.
— Pani? a to mnie bawi!
Dołęga począł się kręcić, nie znajdując stosownego dalszego ciągu rozmowy między temi dwoma tak różnemi kobietami.
Ale dojechali do miejsca, gdzie przyrządzano śniadanie. Buchał dym błękitny z rozłożonego ogniska, dym lekki, wesoły, przesłaniający ruchomym słupem stare sosny.
Paru biało ubranych kuchcików zwijało się około przygrzewania saganów, służba zamkowa i leśna biegała od ognia do altany, która, ubraną w wieńce sosnowe, w cyfry i mitry, wznosiła się na małym pagórku. Zebrali się już koło niej myśliwi i gadali tak głośno, że słychać było na paręset kroków wybuchy śmiechu i zwykłe onomatopeje łowieckich opowiadań: bęc! rrym! fajt!
Nie zważając na nierówność drogi, która wznosiła się nieco w tem miejscu, Halszka zajechała tęgim kłusem przed altanę.
Ucichli myśliwi, odkryli głowy; Andrzej podał rękę pani Izie, aby jej pomódz wysiąść; ale ona oparła mu się na ramieniu tuż koło szyi i wyskoczyła zgrabnie, wielka, strojna, wyzywająca porównania do łani i lwicy.
Tylko Halszka, chociaż już furman ujął lejce, stała na koźle w swym długim męskim kożuchu, zdjęła rękawice i oglądała ręce zaczerwienione, drżące. Szepnęła nareszcie bratu:
— Jędruś! weź mnie z tych sani, bo nie mogę...
Andrzej ujął ją wpół oburącz i postawił na śniegu, potem, jak z futerału, wydobył ją z kożucha i z niekształtnej postaci woźnicy wyłuszczył dziewczę, ubrane w opięty kubraczek, zdrowe, choć wiotkie, o profilu Dyany, o mokrych, dobrych ustach. Stało trochę oszołomione, podając wszystkim serdecznie swe odrętwiałe od wysiłku rączki.
— Okropnie ciągną te kare... trudne są te kare — powtarzała Halszka, odpowiadając samej sobie na jedyne pytanie, które ją zajmowało w tej chwili.
A twarze mężczyzn mówiły co innego. Spostrzegła to pani Hohensteg. Podając ramię Szafrańcowi, weszła do altany i przerwała nieme rozrzewnienie mężczyzn około Halszki.
— Ładnie tu jest — rzekła siadając na ławie, zwrócona do rozległego widoku na rzekę, na faliste pola i lasy, poza któremi widać było z daleka zamkową górę, uwieńczoną murami i wysmukłą wieżą kaplicy.
— Stąd War dobrze wygląda — rzekł Andrzej. — Zblizka patrząc, widzi się różne dziwactwa architektoniczne, moich zacnych przodków, którzy, jak reszta świata, musieli być niegdyś parweniuszami. Prawda Izo?
Siadali wszyscybez porządku, ani hierarchii, — po myśliwsku. Pani Iza, klepiąc dłonią ławę przy sobie zapraszała uśmiechem i giestem Hektora Zawiejskiego, który prześlizgnął się gładko, usiadł i wmieszał się do rozmowy:
— Ale co mówisz, Andrzeju? War jest zabytkiem z trzynastego wieku.
— Z szesnastego — poprawił Andrzej.
— Z któregokolwiek — w całości swej jest cennym zabytkiem — une de nos gloires nationales! Prawda papo? — rzekł zwracając się do ojca — gdybyśmy mieli taki War...
— Tobyście go polakierowali na czarno, żeby był jeszcze starszy — odezwał się podżyły szlachcic, który ze swojej prawdomówności urobił sobie charakter i karyerę.
— Daj pokój, Szydłowski! — bronił syna pan Norbert Zawiejski — Hektor ma słuszność: stare zabytki trzeba szanować nawet z ich usterkami.
Głowa pana Norberta, wielka, łysa, z siwą kędzierzawą brodą i takimiż lokami przy uszach, przypominała barokowych apostołów; był przytem rosły, barczysty i pełen okazałej powagi.
Hektor skubał brodę z pewmem rozdrażnieniem: nie wygadał się, a na pocisk, wymierzony przez Szydłowskiego, skoro już odpowiedział ojciec, syn nie miał powodu odpowiadać.
— Ja państwu powiem — rzekł Kersten, dbały o poprawność i ostateczną przewagę swego zdania, co mu zyskało przydomek »ortografa« — ja państwu powiem: trzeba odróżnić stary War, to jest basztę zachodnią i część południowej, od nowych dodatków. Baszta zachodnia...
Nikt nie chciał słuchać tych wywodów, zaczem baron pochylił się do siedzącego przy nim Szafrańca i kończył rzecz ciszej. Szafraniec potakiwał z lekka, żując poważnie śniadanie i milcząc.
Słońce wydobyło się z chmur, powietrze rzeźwe, przesycone wonią sosnową, zapełniło wszystkie piersi dobrobytem i fantazyą. Obecność dwóch pań nie wprowadziła do altany atmosfery salonowej; mężczyźni byli u siebie, a panie udawały towarzyszów broni, co nawet ubiór ich krótszy wyrażał. — Głos zabierała głównie pani Iza. Halszka znużona, opierała się o słup altany i siedziała cichutko między starym Szydłowskim i Szafrańcem, czasem tylko otwierała usta do uśmiechu, który był promienisty.
Zaraz rozmowa zeszła na myśliwstwo. Ten opowiadał o najświeższych wrażeniach dnia, tamten porównywał ilość zwierzyny z przeszłoroczną:
— Stan sarni wyborny, wszędzie je widać. Zajęcy może trochę mniej — zimna była wiosna. — Kersten opowiadał o »strekach« na polowaniach szląskich, gdzie go zaproszono, temu lat 20, specyalnie dla arcyksięcia X., z którym był w przyjaznych stosunkach.
— Musiał być podówczas zabawniejszy — szepnął Andrzej do pani Izy.
— J’te crois! — odszepnęła.
Krupnik i polędwicę sprzątnięto sumiennie. Wino i piwo nie czekało w szklankach. Pani Hohensteg piła, jak markietanka, i z największą swobodą uderzała Andrzeja serwetą po głowie. Zamierzyła się też raz na drugiego swego sąsiada — Hektora.
— Chce pan dostać po łbie?
— Oh, madame la comtesse! — skłonił się Zawiejski rozkosznie i położył prawie na talerzu starannie rozczesaną głowę.
— Pan ma dobrą głowę z tyłu! ha, ha! — zaśmiała się pani Iza, odkładając serwetę.
Książę Koryatowicz, krewny Zbaraskich, zawołany myśliwy i doskonały strzelec, traktujący łowiectwo zupełnie fachowo, troszczył się o to, kto zabił najwięcej sztuk, i pytał każdego po kolei.
— A wystrzeliłeś nareszcie, mój zagwożdżony ładuneczku! — wołała na niego rozbawiona pani Iza.
Ale poważny, choć młody, kuzyn puścił mimo uszu wyzwanie i pytał dalej:
— Pan baron?
— Och, ja mam stałego »pecha«. Zabiłem, zdaje się, trzy zające.
To było Koryatowiczowi obojętne, bo miał sam trzy kozły, dziesięć zajęcy, cietrzewia.
— A pan? — pytał z kolei Dołęgi.
— Zabiłem piętnaście zajęcy, lisa i kozła.
— To pan ma więcej sztuk odemnie.
— A tak.
— No, jeszcze nie wieczór, zobaczymy.
Spojrzał na Dołęgę z nowem zupełnie uszanowaniem.
Pani Iza rzekła do Dołęgi:
— Widzi mi się, że pan tylko tak udaje inżyniera, żeby nam zaimponować, a w środku siedzi w panu birbant.
Zaśmiano się, bo Dołęga mało pił i mało mówił przy śniadaniu; poczuł więc ten lekki zamiar dworowania sobie z niego. Odpowiedział, spokojnie, mierząc rozbawioną kobietę jasnemi oczyma:
— Dziwi mnie, że pani hrabina tak mało zna się na birbantach.
— A na inżynierach jeszcze mniej — prędko odpowiedziała pani Iza. — Stanę przy panu na przyszłem stanowisku, przyniosę wenę i zrobię z pana króla.
— To mi przypomina najukochańsi goście, że pora ruszać — rzekł Andrzej. — Musimy jeszcze opolować pięć zakładów i wrócić do Waru przed zachodem słońca. Ojciec prosił. Niech Iza stanie sobie teraz przy Dołędze, a ja zabiorę z sobą Halszkę... Patrzcie na Halszkę, tylko cicho..
Spojrzeli wszyscy na dziewczę, które, oparłszy głowę o słup altany, drzemało uśmiechnięte, bledsze niż zwykle, kołysząc miarowym tchnieniem swój opięty kubraczek.
— Śpiąca Aryadna — rzekł Kersten.
— Zupełnie — pierwszy raz zgodził się z Kerstenem Dołęga.
— Zagrać sygnał! — rozkazał Andrzej półgłosem.
Na dźwięk trąby zerwała się Halszka z ławy, zarumieniła się gwałtownie i nareszcie się sama z siebie rozśmiała.
— Te konie zmęczyłyby każdego z panów, doprawdy — tłómaczyła się jeszcze. — Wczoraj Barnaba nimi powoził i poniosły go. Ja jestem bardzo silna, panie Dołęgo, niem a się z czego śmiać. O! niech pan spróbuje.
Wyciągnęła do niego ramię, biorąc się lewą ręką za muskuł prawej, niby gimnazista, popisujący się przed kolegą.
— No, niech pan spróbuje.
Dołęga dotknął ciepłego, okrągłego ramienia dziewczyny, nie śmiejąc jej spojrzeć w oczy.
— A co?
— Bajeczne.
Andrzej zawołał na siostrę, by z nim siadała do bryczki.
— Ja mam z tobą stać na stanowisku? — rzekła Halszka, żebyś mi nie pozwolił ust otworzyć? Niechcę. Ja sobie kogoś wybiorę.
I widząc, że wszystkie oczy zwrócone ku niej, gotowe są aż nadto na jej skinienie, użyła starego fortelu. Czytała może Szyllera?
— Kto mi podniesie rękawiczkę?
Ze wzniesionej altany cisnęła rękawiczkę przez baryerę na śnieg. Rzuciła się młodzież po nią, ale tymczasem stary Szydłowski, który już był — zszedł i, niewidzialny dla innych, stał pod altaną, słysząc przemowę i widząc rękawiczkę, spadającą mu pod nogi, podniósł ją, a potem, prezentując, zbliżał się do Halszki w komicznych podrygach:
— Teraz, proszę ze m ną do lasu, proszę, nie ustąpię.
— Nie — rzekła. Halszka, odymając przymilnie usta — pan mi także nie pozwoli mówić; stanę sobie... z Adamem.
I wzięła Szafrańca pod rękę, opłaciwszy się Szydłowskiemu dość zalotnem spojrzeniem.
Pani Hohensteg, siedząc już w sankach, patrzyła na tę scenkę i rozmyślała zapewne nad tem, że młodość jest najlepszą polityką z mężczyznami.
— Halszko! siadaj prędzej! — wołał Andrzej — staniesz sobie, gdzie zechcesz, ale nie opóźniaj wyjazdu.
Panie siadły razem, jak poprzednio, tylko już furman powoził. Mężczyźni pomieścili się w bryczkach i sankach; nowe stanowiska były oddalone i trzeba było do nich dojechać. Dołęga siadł na pierwszą lepszą furmankę, pochylił się mocno i ścisnął skronie rękoma.
— Co panu jest? — zapytał Koryatowicz siedzący obok niego.
— Nic, głowa mnie boli.
— Niech pan nie przykłada strzelby do twarzy, tylko strzela z przyrzutu.
Koryatowicz liczył na to, że, strzelając z przyrzutu, Dołęga zabije mniej popołudniu i nie zostanie królem.
A Dołęga już dawno zapomniał o swem myśliwskiem królestwie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.