Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   15   —

strzelać tu nie będą. Za nią skakało zygzakiem młode koźlę, naśladując ruchy matki. Trzeci dopiero, nieco opodal, z głową bardziej wzniesioną, sadził kozieł.
— Ten mój! — pomyślał Dołęga i wymierzywszy dobrze przed pierś kozła, strzelił.
Mignęło jeszcze kilka sztuk, poszedł głuchy grzmot racic wzdłuż linii myśliwych i zagrała gęsta strzelba, zmieszana z okrzykami naganki.
Kozieł znikł po strzale i już go Dołęga chciał pójść szukać po kniei, gdy zobaczył chłopców wlokących kozła za nogi, z wielkim trudem i głośnem zadowoleniem.
— Dawajcie go tu! — krzyknął również radośnie Dołęga, a gdy już śliczne zwierzę legło na linii, farbując ciepłą krwią śnieg podeptany, przemknęła Janowi myśl przez głowę, z czego się ci drapieżni chłopcy — i ja z nimi — cieszymy?
Ale było to raczej mętne poczucie, bo znów zawrzał gwar, tym razem szumniejszy. Paru strzelców grało pobudkę figlarną: hasło do śniadania. Ta nuta dziwnem jakiemś fizycznem szczęściem napełniła pierś Dołęgi, który stał jeszcze nad swym łupem i spoglądał na trakt Warski.
W kierunku do Waru wlokła się jedna z tych bud cygańskich, namiot na kołach, pełen szmat brudnych i kolorowych, pełen dzikich oczu. Buda dojeżdżała do miejsca, na którem stał Dołęga. Od Waru zbliżała się bardzo szybko para czarnych wielkich koni, za którą mało co jeszcze było widać: