Spiskowcy (Thierry, 1891)/X. Tamta... Ona

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gilbert Augustin Thierry
Tytuł Spiskowcy
Podtytuł Romans z czasów drugiego cesarstwa
Wydawca Księgarnia Br. Rymowicz
Data wyd. 1891
Druk Trenke i Fusnot
Miejsce wyd. Petersburg
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
Tamta... Ona.

Piękna nawet w takiej chwili, księżna de Carpegna na widok ukochanego wydała okrzyk dzikiej radości:
— On!... on!... Wolny!... Nie zabili go!
Księżna pobiegła do ukochanego, jak gdyby chciała się rzucić w jego objęcia. Besnard ruchem ręki odsunął ją od siebie.
Z bladą twarzą, w której w tej chwili nie było ani jednej kropli krwi, z otwartemi ustami, z których żaden wyraz wyjść nie mógł, kochanek pięknej Rozyny Savelli stał przed nieszczęśliwą kobietą, jak uosobienie najwyższego gniewu i rozpaczy... Mówić nie mógł: gdyby miał nóż pod ręką, byłby ją zabił.
— Ty!... Pani!... — zawołał nareszcie. Tutaj!... Czego chcesz odemnie?
Przerażona księżna de Carpegna cofnęła się o parę kroków. Po chwili jednak ochłonęła z przerażenia, zbliżyła się znów do niego i z przymileniem, z oddaniem się ukochanemu całem sercem, całą swoją istnością, słodkim głosem, przesyconym szczerą miłością, odpowiedziała:
— Czego chcę, mój przyjacielu?... Ależ skoro jesteś wolny, chcę ażebyś ztąd ze mną uciekał!...
Wice-hrabia Besnard wściekle się roześmiał... Był to śmiech pogardy, rzucony w twarz tej zakochanej kobiety:
— Dość już! — zawołał. Dość już tych komedyj!... Wychodź pani ztąd!
— Nie!... nie!... — wołała księżna de Carpegna głosem stanowczym.
— Droga siostro — zwrócił się Besnard do Marji-Anny: mam parę słów do powiedzenia tej kobiecie... Bądź łaskaw a wyjść na chwilę.
Marja-Anna żądania tego nie spełniła... Stała w ciemnawym nieco kącie pokoju i rzucała na piękną Rozynę spojrzenia pełne nienawiści, a jednocześnie badała ją, porównywała z sobą...
«Oh, rzeczywiście — myślała nieszczęśliwa kaleka — jakże piękną jest ta... z jej czarnemu włosami, z jej aksamitnemi oczyma, z jej ciałem... Oh, prawdziwie piękną!... A przecież to — ladacznica, kobieta, którą można kupić! I to dla niej, dla tej niegodnej, Pan Bóg tyle wyznaczył szczęścia!...»
— Moja kochana siostrzyczko — odezwał się powtórnie brat nieco zniecierpliwiony... Proszę cię!... Muszę raz to skończyć!...
W dwóch wyrazach powiem jej, za co ją uważam! Ale Marja-Anna nie słyszała, a jeśli nawet słyszała, to nie rozumiała jego wyrazów... Brat wziął ją za rękę, ażeby w ten sposób wyprowadzić ją do drugiego pokoju.
Nie stawiała najmniejszego oporu: podobna do chorego dziecka, które zawsze słucha kochającej matki, Marja-Anna powoli przeszła przez pokój, raz jeszcze spojrzała na brata i wyszła.
— Jesteśmy sami nareszcie! — zawołał wice-hrabia Besnard, stając przed kobietą, którą kochał i nienawidził zarazem. Odpowiedz mi pani naprzód, po coś tu przyszła?
Księżna usiadła na krześle, a nawet rozpięła długi swój płaszcz podróżny:
— Już ci powiedziałam — brzmiała odpowiedź zapytanej, która była prawie zupełnie spokojną: skoro wbrew wszelkiej nadziei odnajduję cię znów, chcę ażebyś szedł ze mną...
Uśmiechała się do niego, wyciągając ku niemu szyję, oddając mu swe piękne usta do pocałowania... Ale on podniósł rękę, która jednak nie śmiała uderzyć kobiety; ale z ust jego wyrwał się wyraz ohydny:
— Szurgot!
Na tę obelgę, księżna de Carpegna zamknęła oczy i rumieniec wstydu okrył jej policzki... Po chwili jednak bardzo łagodnie odezwała się:
— Czyż to ty... ty tak przemawiasz do mnie?!
Głos jej był łagodny, głowa jej schyliła się, jak gdyby w pogotowiu do przyjęcia nowej obelgi, oczyma pożerała tego, który ją obrażał: Besnard odstąpił o parę kroków... Człowiek ten wstydził się tego, co przed chwilą powiedział.
Kilka minut trwało milczenie. Rozyna ciągle wpatrywała się w ukochanego, ciągle się do niego uśmiechała:
— Uciekajmy ztąd, mój najdroższy! — przemówiła nareszcie... Spieszmy się! Wczoraj policja wywiozła mnie aż do granicy Belgji: zabroniono mi wracać do Francji, a szczególniej do Paryża. Jestem jednak! Ale się boję... Muszą mnie śledzić!... Ah, gdyby mieli nas teraz rozłączyć!... Spieszmy się, na Boga, uciekajmy!
Rozyna zbliżyła się do kochanka, ażeby uczepić się jego ramienia i pociągnąć go za sobą. On milczał... Ściśnięte usta, suche gardło, twarz zmieniona do niepoznania, oczy ziejące gniewem... Nagle wybuchnął:
— Wychodź ztąd!... wychodźże!... Czyż nie widzisz, że mogę cię zabić?!
Rozyna wzruszyła ramionami i znów usiadła:
— Mnie zabić?... Cóż ty mówisz! Mnie chcesz zabijać w chwili, gdy nam się szczęście uśmiecha!... Dowiedz się, że jestem wolną, jestem wdową, mój najdroższy!
Zdziwiony i przerażony tym spokojem stanowczym, Besnard nie umiał inaczej odpowiedzieć, jak obelgą:
— Kurtyzanko!
Teraz młoda kobieta podniosła głowę i śmiało spojrzała w twarz kochanka:
— Kurtyzanka?... A więc, przyjmuję tę nazwę!... A więc nie chcesz, abym była twoją żoną, jak pragnąłeś dawniej!... Niech i tak będzie! Będę twoją kochanką, twoją metresą! Cóż może mnie obchodzić, co sobie pomyślą głupcy lub zazdrośni! Tak, masz słuszność, będę twoją kochanką! Ale nie opuszczę cię nigdy ani na jedną chwilę!... Nie gróź mi śmiercią: ja się niczego nie boję... Oh, nie śmiej się tak okropnie.... Sprawiasz mi ból okropny!
Besnard śmiał się rzeczywiście tym śmiechem szalonej bezsilności, która ugina się pod brzemieniem nieszczęścia! Zdawało mu się, że upadł bardzo nizko, skoro dotąd jeszcze nie schwytał «tej» za ramiona i nie wyrzucił za próg... Zdawało mu się, że nie miał prawa okazywania takiej cierpliwości dla tej komedjantki.
— Brawo! — odezwał się wśród wybuchów śmiechu... Dobrześ rolę odegrała, moja piękna!... Onegdaj — dramat, dziś — sielanka!... Panna Savelli, jak widać, zrodziła się dla spełniania wszelkich zleceń!
Pani de Carpegna gwałtownym ruchem rzuciła się ku Besnardowi:
— Savelli!... Ah, więc mam się teraz nazywać Savelli?... Niech i tak będzie!... Odtąd nie jestem już księżną, jestem dzieckiem ludu! Odtąd zostanę z tem nazwiskiem nazawsze! Nazwisko to będzie moją dumą i ozdobą! Jestto nazwisko szlachetnego człowieka, nazwisko bohatera, nazwisko męczennika, którego twój cesarz i twój ojciec do współki zabili, a którego ja, jego córka, chciałam pomścić!
— Nędzna!
— O nie!... Powiedz: nieszczęśliwa!... Tak, chciałam pomścić tego męczennika, którego pamięć drogą mi na wieki pozostanie... I w dzień, i w nocy widziałam go przed sobą!... Czyż mogłam postąpić inaczej?... O Boże, rzucić na waszego Bona partego syna jego prokuratora jeneralnego, i zabić jednego z ręki drugiego! zgnębić i do rozpaczliwego zmusić płaczu tego hrabiego Besnarda!... Cóż za rozkoszne marzenie!... Ale, jam tego dokonać nie mogła!... Nie mogłam, bo kocham ciebie, kocham, kocham!!...
Rozyna mówiła teraz gwałtownie, wyrazy z ust jej wychodziły szybko, nie wiązały się ze sobą: była wymowną i trywjalną zarazem.
W kobiecie tej były dwie istoty: kobieta światowa i dziewczyna z ludu. Wielkie jej oczy rzucały iskry, a różana barwa pokrywała blade jej policzki: w tej chwili uniesienia Rozyna Savelli była rzeczywiście piękną! Wypierający się dotąd tak odważnie miłości, młody człowiek pod wpływem piękności i uniesienia prześlicznej kobiety tracił pewność siebie: nieokreślone uczucie litości rodziło się w jego sercu, dziwne pragnienia ogarniały go: nienawidził jeszcze — tak przynajmniej mu się zdawało — ale nie miał już siły przeklinać.
— Czyż ty nie wiesz, że ja cię ubóstwiam?! — zawołała po chwili Rozyna... Dowiedziałam się o wszystkiem, ukochany mój, ale zapóźno!... Wiem teraz wszystko! Marino... wszak znasz Marino, nauczyciela muzyki, tego, który nosił nazwisko Traventi. Udało mu się uciec do Belgji... Marino opowiedział mi w Brukselli tę okropną historję z bukietem dzikich róż. Ohydna zasadzka, którą na ciebie zastawił ten Carpegna, godny mój małżonek!... Wierzaj mi, najdroższy, że to nie ja, nie ja!... Przysięgam ci na miłość moją!... A tyś dał się złapać na tę wędkę!... A więc dostałeś mały, nędzny bukiecik róż od swej Rozyny i natychmiast przybiegłeś!... Carino, mio carino!... A więc ty mnie bardzo, bardzo kochasz! O Boże, jakże szczęśliwą uczynił mnie ten Traventi!... Tak, ty nie znasz mego serca... Myślałam, że cię uwięzili i przyszłam tu po to, ażeby rzucić się do nóg twemu ojcu, który był przecie mordercą mojego! Byłoby to straszne, ale droższym mi jesteś nad honor! Chciałam stanąć przed twoimi sędziami... Obwiniając siebie, byłabym ciebie od wszelkich podejrzeń uwolniła... Gdyby cię uwolniono, zabrałabym cię ze sobą do dalekich krajów; gdyby cię skazano na galery, towarzyszyłabym ci wszędzie i zawsze; gdyby cię na śmierć skazano, otrułabym się razem z tobą!... Kocham cię, o jak ja ciebie kocham!...
Roznamiętniona Rozyna ujęła kochanka za rękę:
— Chodźmy ztąd!... Uciekajmy! — wołała już po raz trzeci.
Besnard jeszcze raz ją odepchnął od siebie, ale tak nieśmiało, tak niechętnie:
— Musisz pani sama powracać do Brukselli... Ja tu zostanę: jestem skazany!
— Skazany? Co za szaleństwo!... Jesteś wolny przecie... stoisz przedemną... Skazany?!...
— Jutro o tej samej godzinie już mnie nie będzie na świecie!
— Masz umrzeć?!... Cóż za okropny wyraz!... Ty miałbyś umrzeć!... Jak on to mówi! Z jakim spokojem, z jaką rezygnacją!... Przestraszasz mnie, najdroższy! Przed chwilą, gdyś miotał obelgi i w twarz rzucał mi ohydne wyrazy, gdyś nawet rękę na mnie podniósł — o, wierzaj mi, byłam spokojną zupełnie, gotową byłam śmiać się nawet! Twój drżący głos zadawał kłam wszystkiemu coś mówił!... Ale teraz, ja się boję!... O, chyba chcesz się mścić na mnie, chyba chcesz się przekonać, jak głęboko cię kocham!... O, na miłość Boską, przestań mnie tak męczyć okropnie! Wiem dobrze, że jeśli umrzesz, ja umrę razem z tobą!...
— Życie moje nie należy już do mnie — odpowiedział poważnie Besnard... Ażeby nazwisko moje uwolnić od hańby sądu, dałem słowo, że jutro już żyć nie będę... I umrę!... Oto masz tajemnicę mojej wolności!
Rozyna krzyknęła i upadła mu do nóg:
— O, Boże, Boże!... Teraz pojmuję!... I to ci rozbójnicy, ci ministrowie Bonapartego zmuszają cię do odebrania sobie życia?... Podli, przeklęci!... Naigrawają się z ciebie, naigrawali się z twego ojca!... O, podli, o stokroć podlejsi od nas, którzy chcieliśmy uwolnić Francję od tyrana!... Ależ ty nie możesz, tyś nie powinieneś rozkazów ich słuchać!... O, nie odpychaj mnie od siebie!... Przebacz, przebacz, najdroższy mój, jedyny!... Zlituj się nad biedną kobietą, która chce być twoją sługą, twoją niewolnicą, kochanką twoją i nałożnicą!... O, ja nieszczęśliwa!... On ma ginąć z mojej ręki!... O, tak!... Perdita, ulicznica, sprzedająca własne ciało!... Wybacz, miej litość... nie odpychaj mnie!...
Nieszczęśliwa Rozyna Sayelli płakała, załamywała ręce z rozpaczy, przeklinała siebie i świat cały. Obydwoma rękami wpiła się w Besnarda, który, chcąc się z objęć jej uwolnić, ciągnął ją za sobą po podłodze.
Nagle Besnard obu rękoma podniósł śliczne ciało oddanej mu kobiety, objął jej kibić i w gorącym pocałunku na ustach Rozyny zamarł na chwilę.
— Ja ciebie kocham! — zawołał po chwili... Umierajmyż razem! Wieczór zapadał.
Zmierzch zimowy otoczył dwoje kochających się ludzi, a wśród cieniów, które pokój zapełniły, każdy przedmiot wydawał się większy i poważniejszy, aniżeli był w rzeczywistości. Jednem ramieniem Besnard otaczał kibić Rozyny, a drugiem opierał się o ścianę: siły go opuszczały. W tej chwili nie zdawał sobie sprawy z tego, co się stało. O ojcu, o siostrze zapomniał zupełnie: myśl o kochance i o śmierci w jej objęciach pochłaniała wszystkie władze jego duszy.
Trzeba było nareszcie uciekać... Wówczas dopiero przed oczyma duszy nieszczęśliwego człowieka stanął hrabia Besnard... Wice-hrabia Besnard drgnął, powoli uwolnił z objęć swych Rozynę, przeszedł przez pokój i ukląkł przed fotelem, na którym zwykle siadywał ojciec... Było to ostatnie pożegnanie!
W tej samej chwili, w sali rady stanu, hrabia Besnard wzywał umierającym głosem ukochanego syna, któremu wszystko przebaczył...
Po chwili oboje kochankowie opuścili dom przy ulicy Breteuil... Cienie nocy miały być świadkami ich ostatnich uścisków...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gilbert Augustin Thierry i tłumacza: anonimowy.