Spiskowcy (Thierry, 1891)/XI. Powracająca fala

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gilbert Augustin Thierry
Tytuł Spiskowcy
Podtytuł Romans z czasów drugiego cesarstwa
Wydawca Księgarnia Br. Rymowicz
Data wyd. 1891
Druk Trenke i Fusnot
Miejsce wyd. Petersburg
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
Powracająca fala.

Tej nocy wiatr dął z połnoco-wschodu... Było chłodno. W ciągu kilku godzin silny wiatr sprowadził burzę, która zaniepokoiła szerokie przestwory oceanu. Pod tchnieniem wiatrów wysokie fale Atlantyku wpadały do kanału, tak że wkrótce od przylądka Św. Mateusza aż do Szarego Nosa, całe wybrzeże Francji przedstawiało długą, zębatą linję, ozdobioną frendzlami piany morskiej. Wysadzone z łożyska morze z wściekłością rzucało się na brzeg normandzki: w okolicach Caux całe masy wód wtaczały się na ziemię, a około Cayeux liczni marynarze zabezpieczali statki od zgubnych fal morskich.
Przez długie lata mieszkanki Fécamp i dwóch mieścin, jednakowe noszących miano, Św. Walerego, przypominały sobie szczegóły tej burzy, która niejednej z nich zabrała męża lub dzieci. Była to noc straszna nawet dla obeznanych z szaleństwami i gniewami oceanu.
Dzień już zaczynał wyłaniać się z obsłon nocy: na wschodnim krańcu nieba świtało... Dziwna to była jutrzenka!...
Na wschodzie długa linja mlecznego światła zarysowywała się na tle szarego nieba, z którego spadały płatki białego śniegu; ale pod tem mgławem światłem otchłanie morskie pogrążone były w ciemności. Gęsta mgła zasnuwała szatą ciemności burzliwe bałwany i zapadała na krańcach widnokręgu w nieskończoność. Pod tą zasłoną słychać było ryk wód, wycie wiatrów, które na chwilę czasem ustawały, ażeby z tem większą mocą uderzyć.
Po nad wioskami, budzącemi się do życia, dźwięczały dzwony wzywające do modlitwy...
Anioł Pański!...
W tej chwili, w murowanem ogrodzeniu parku Sassevilskiego od strony morza, mała furtka się otworzyła i dwie postacie ukazały się na szarem tle rodzącego się poranka.
Dwa te cienie szybko kroczyły ku oceanowi. Burza nie wstrzymywała je wcale. Besnard był spokojny i milczał, ale Rozyna de Carpegna mówiła wiele, rzucała w przestrzeń frazesy, była w uniesieniu.
— O, masz słuszność, mój drogi, żeś wybrał to straszne, a tak piękne łoże na miejsce pocałunku, który nigdy się skończyć nie może!... Masz słuszność, mój jedyny!... Powinniśmy pożegnać się na wieki w tem miejscu, gdzie kochaliśmy się tak szczerze, tak głęboko!...
Besnard uśmiechał się, i radośnie i ponuro zarazem... Pęka w ręce oboje postępowali ciągle naprzód! Na za kręcie drogi stali w samym środku szalejących wiatrów, które słoną pianę w twarz im rzucały.
Rozyna zatrzymała się.
— Oh! — zawołała — jak tam musi być zimno!
«Tam» — miało znaczyć na dnie oceanu.
Po chwili znów szli ku falom wzburzonym: ale Rozyna coraz wolniej posuwała się naprzód. Nogi odmawiały jej posłuszeństwa. Tak wylana dotąd księżna de Carpegna milczała teraz...
Doszli nareszcie do brzegu. Tutaj stosy kamieni od wieków wyrzuconych z łona oceanu oddzielały ich od wody. Gdy je przeszli, znaleźli się na piasku, na którym tu i owdzie świeciły w ciemności kałuże zimnej wody.
Morze powracało do swych brzegów: zdala huk bałwanów oznajmiał o jego gniewie. Wśród mgły trudno było dojrzeć jego powierzchni, ale za to ucho z przerażeniem łowiło jego ruchy, którym huk grzmotu towarzyszył. Chwilami wśród tej burzy w powietrzu panowało milczenie, ale po to tylko, ażeby z tem większą mocą spienione bałwany rozbijały swe grzebienie z piany o każdą przeszkodę.
Rozyna roześmiała się nerwowo:
— Czy słyszysz? — zawołała — morze nas zaprasza!
Schyliła się, podniosła kamień i rzuciła go w stronę morza, jak gdyby je tem uderzeniem zabić mogła. Ale morze nawet na chwilę się nie uciszyło... Świtało: teraz już można było rozróżnić przedmioty.
Przed nimi w tej chwili niezmierzona okiem przestrzeń wód zataczała półkole ruchomych fal. Sprawiały one wrażenie otwartych paszcz, z których zjadliwa sączyła się ślina. Przepaściste te czeluście zdawały się grozić zniszczeniem. Groźba tem była straszniejszą, że ohydne paszcze zbliżały się z każdą chwilą. Wiatrem podżegane fale morskie z rykiem rzucały się na brzeg i tutaj rozpływały się, ale natychmiast nowe zastępy wód nadbiegały i układały się na poprzedniczkach... Jeszcze chwila, a przepaść musiałaby ogarnąć kochanków...
Rozyna skamieniała: zdziwionemi, pełnemi przestrachu oczyma spoglądała na to straszne zjawisko. Piękna kobieta drżała, twarz jej zbladła, zęby szczękały.
— Zimno ci? — zapytał Besnard łagodnie.
— Nie... nie!... — odpowiedziała. Ja się boję!
Besnard spojrzał na Rozynę... Rzeczywiście przestrach malował się na jej twarzy. Z pięknej, w tej chwili stała się okropną!
Nagle Rozyna odwróciła się od morza i biedz poczęła ku parkowi. Besnard rzucił się za nią w pogoń i wkrótce schwytał ją za rękę:
— Rozyno!... Trochę odwagi!... Tylko jedna chwila obawy, a potem...
— Nie... nie! — wołała de Carpegna. Nie chcę już umierać, nie chcę!
Besnard chciał ją ująć za rękę, ale ona go odepchnęła od siebie!
— Nie chcę... Nie chcę! — wołała ciągle. Nie kocham cię widać tak, ażebym mogła umrzeć!
I znów biegła ku Sasseville, uciekając od śmierci... Besnard znów ją dogonił.
— Ah! nędzna kobieto!... Podłe serce! Musisz zginąć ze mną!
Schwycił ją za rękę i szarpnął tak mocno, że Rozyna Savelli upadła na ziemię. Pod wpływem przestrachu z ust jej wyrywały się oderwane wyrazy:
— Na pomoc!... To podle!... Nie jestem twoją!.... Puść mnie, puść! Na pomoc!... Podle, podle!... Nie kocham cię, nigdy cię nie kochałam!
Ale krzyki te i skargi wiatr rozwiewał na wszystkie strony, a w pobliżu nie było ani jednej żywej istoty, któraby ją mogła usłyszeć... Besnard przyciskał ją do ziemi:
— Nigdyś mnie nie kochała?! — wołał z wściekłością. Zapóźne wyznanie, moja piękna!... A więc będziesz mnie ubóstwiać w wieczności!
Kolanami naciskał jej piersi; rękoma schwycił ją za głowę i starał się zanurzyć w kałuży zimnej wody. Rozyna broniła się rozpacznie: paznokciami i zębami szarpała jego ręce, pluła mu w twarz, miotając obelgi.
— Podły!... Rozbójniku!... Syn mordercy! Ah, ah!... Ja chcę żyć!... Nikczemny!... Rozbójniku!
W tej chwili Rozyna Savelli była sobą: była to istota nizka, ciało dla ciała — ladacznica...
Wobec śmierci włoszka zlękła się piekła i zawołała:
— Księdza!... Oh! księdza!
Nagle ręce, które ją dusiły, usunęły się: Besnard wstał z ziemi.
Szeroko otwartem i oczyma spoglądał w przestrzeń: twarz jego miała wyraz obawy i zdziwienia zarazem... Po chwili upadł na kolana i schylając głowę, zawołał:
— Ojcze!
Rozyna jednym ruchem powstała z ziemi, nie spojrzała nawet na kochanka i szybko poczęła uciekać ku brzegowi.
— Ojcze!... Ah, ojcze! — wołał ciągle Besnard, nie widząc nawet, że Rozyna uciekała od niego.
Syn hrabiego Besnarda położył się na ziemi, z oczyma zwróconemi ku niebiosom. Spokój zupełny panował w jego sercu. Powoli zbliżał się ku niemu grób, otchłań niezmierzona... Besnard skrzyżował ręce na piersiach i czekał...
Cóż ujrzał ten człowiek w ostatniej godzinie, że miał dość siły, ażeby przebaczyć tyle boleści?... Być może, że w tej uroczystej chwili poznał znikomość życia i wieczność całą, być może, że dokoła niego rój duchów opiekuńczych siał miłość i przebaczenie... Być może, że dusza ojca ukoiła cierpienia syna.


∗             ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gilbert Augustin Thierry i tłumacza: anonimowy.