Spiskowcy (Thierry, 1891)/VIII. Pocałunek pokoju

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gilbert Augustin Thierry
Tytuł Spiskowcy
Podtytuł Romans z czasów drugiego cesarstwa
Wydawca Księgarnia Br. Rymowicz
Data wyd. 1891
Druk Trenke i Fusnot
Miejsce wyd. Petersburg
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
Pocałunek pokoju.

Hrabia Brutus Besnard wszedł do sali na chwilę przed otwarciem zgromadzenia. Nie życzył sobie w tej chwili witać się z kolegami, niepostrzeżony więc, ostrożnie przeszedł pośród nich i zajął zwykłe swoje miejsce na trzeciej ławce, po prawej stronie prezydującego. Siadł, założył ręce na piersiach i zamknął powieki: patrzący na niego mogliby sądzić, że starzec zasnął. Wiedziano, że był niezdrów, że melancholja go zniewalała do unikania ludzi. Koledzy szanowali to dziwactwo poważanego powszechnie starca.
Hrabia Brutus jednak nie spał; zarówno ciało jego, jak dusza, czuwały. Po przez spuszczone powieki starzec widział... Tak, starzec widział długie pasmo dni przeżytych: widział swego ukochanego syna małem dzieckiem, jak nachylał ciemną swą główkę na ramieniu jasnowłosej siostrzyczki, i oboje spoglądali na karty otwartej przed nimi Ewangelji, z której uczyli się modlić i czytać.
— Ten wyraz, Marcelku, to jest słodkie imię Jezusa...
— Ojcze, wszak to jest Pan Bóg bardzo małych dzieci, nieprawdaż?
— Tak, mój drogi! Dobry Bóg, który wynagradza rodziców i wszystkich krewnych, łącząc ich w jedną całość na wieki.
— Ojcze, więc to to jest raj?...
A dalej — czas tak biegł szybko! — starzec widział tego swego ukochanego, gdy był już młodzieńcem dorosłym, który kląkł przed ojcem i te wyrzekł słowa:
— Dzisiaj idę się bić... Staję w obronie twojego honoru: pobłogosław mnie, ojcze!
A tuż zaraz w uszach nieszczęśliwego ojca, jakby je teraz słyszał, dźwięczały rozdzierające serce wyrazy:
— Przebacz mi, ojcze, byłem szalony... kochałem!
«Ojcze!»... W radości czy w smutku ten sam zawsze wyraz, zawsze i zawsze: «Ojcze!»... Ach, nieszczęśliwy!... O drogie, kochane dziecko!... I dwie ciężkie łzy stoczyły się po wybladłych policzkach starca.
Nagle widzenie znikło... Tylko co właśnie rozpoczęto obrady, a raczej tylko co wezwano obecnych do pilnego słuchania ułożonych zgóry przemówień. Hrabia Brutus oczy otworzył, patrzył i słuchał bardzo uważnie. Ten groźny wyraz «ja» powiedział takim potężnym głosem, że wszyscy zwrócili się ku niemu: podziwiano go, lękano się fatalnych skutków opozycji, którą w dźwięku głosu hrabiego Besnarda przeczuwano.
Starzec wstał i obie ręce położył na stole: był tak osłabiony, że obawiano się, ażeby nie upadł. Dziwne wstrząśnienia poruszały jego członkami, a w zielonawych cieniach, jakie lampy rzucały dokoła, twarz jego wydawała się zupełnie białą.
Hrabia Besnard zaczął mówić głosem nieco przytłumionym, ale powoli głos jego nabierał siły, a przy końcu tak wyraźnie dźwięczał, że każdy wyraz dochodził do najdalszych miejsc w sali.
— Zawezwano nas, panowie, i stawiliśmy się!... Zawezwano nas, ażebyśmy zgromadzili się w celu bardzo poważnym. Jesteśmy wszyscy! Zastanówmy się teraz, czego od nas żądają? Czy bezgranicznych zachwytów, czy też zdania naszego? Czy mamy oklaskiwać czy radzić? Przed chwilą pan prezydent miał odwagę powiedzieć: «Zgódźcie się i przyklaśnijcie zaraz, a debatować będziecie później». Jestto formuła ryzykowna, zawezwanie conajmniej dziwaczne, które zresztą usunęliście, panowie, swem milczeniem. Ale milcząca protestacja nie może nas zadowolnić. Jesteśmy doradcami cesarza; honor cesarstwa jest zagrożony: nasze więc głosy powinny dojść aż do cesarza. Nie możemy zgodzić się ani na wymuszane prawa, stworzone przez tajemnych doradców i pochlebców, ani nawet na propozycje samego cesarza, bez ich dokładnego zrozumienia! Wielkość pewnego ciała zbiorowego mierzy się wielkością jego obowiązków... Panowie, powinniśmy spełnić nasz obowiązek!...
Uroczyste to wystąpienie hrabiego Besnarda znalazło pewien oddźwięk w zgromadzeniu. Dokoła prezydującego sekretarze udawali, że rozmawiają o czem innem, że najmniejszej na mowę nie zwracają uwagi. Hrabia Besnard mówił dalej:
— Otóż, każą nam głosować i przyjąć bez żadnych restrykcyj prawo powszechnego bezpieczeństwa! Powiedziano nam: Francja jest chorą — puśćmy jej krew z czterech członków; gangrena ją rozkłada, a więc, lekarze nielitościwi, krajmy ją i ćwiartujmy jak się nam podoba!... Panowie, w dniach Prairialu roku II tak rozsądzał Robespierre...
Przerwano mu w tej chwili:
— Prosimy o unikanie takich porównań!
Hrabia Besnard spojrzał na tego, który mu tę admonicję przesłał: był to jeden z ministrów. Wówczas mówca zwrócił się do wzniesienia, na którem wszyscy zasiadali ministrowie i dalej mówił:
— Rozumiem — zaczął: takie nazwisko źle brzmi w waszych uszach; poszukajmyż innych... A więc! zdaje mi się, że dwa dawniejsze rządy są waszymi kierownikami, służą wam za wzory raczej, aniżeli za naukę. Rządy te były wynalazcami praw wyjątkowych, rządy te natworzyły masy wygnańców, a ich wykonawcy byli mścicielami, ale nie twórcami sprawiedliwości. W roku 1640 nazywali się Stuartami: znikli! W roku 1815 nazywali się Burbonami: gdzież oni są?... Ależ bo krew ludzka jest rosą zbyt płodną, Jest nasieniem nienawiści, okropności, bez zgryzot sumienia nawet dokonywanych! A nareszcie krew ludzka woła o pomstę do Boga i Bóg ją zawsze wysłucha! Prynne był pod pręgierzem... ale wkrótce potem Karol I wstąpił na szubienicę! Michał Ney padł pod kulami... ale oto Louvel powstaje z nożem w ręku! Zabiłeś, zostaniesz zabity; byłeś przyczyną łez, będziesz musiał płakać bardzo gorzko! Zgromadziłeś radę wojenną Yinceńską? Mściciel twój nosić będzie miano: Goritz dla jednego, święta Helena dla drugiego! Patiens quia aeternus... A my, panowie, czyśmy rzeczywiście byli sprawiedliwością? Nie! W zamieszaniu drugiego grudnia cośmy za użytek zrobili ze zwycięztwa? Jakież okropne nadużycie siły! Niegodni zwycięzcy, czyśmy wieczorem w dniu bitwy nie dobijali zwyciężonych? Czy przypominacie sobie panowie tyle dekretów na wygnanie, tyle ofiar...
— Przypomnij pan sobie własne swoje czyny! — odezwał się jakiś głos gwałtownie.
Pan minister stanu wstał: twarz jego gorzała ze złości. Dwaj ci ludzie spojrzeli sobie w oczy. Nareszcie hrabia Brutus schylił głowę i cichym głosem mówił dalej:
— Moje czyny?... Masz pan słuszność, przypominam je sobie... przypominałem je sobie i pamiętałem zawsze! Od siedmiu lat wiem aż nadto dobrze, czem jest jeden wyrzut sumienia!
Pan minister przyjął groźną postawę:
— Skoro się ma takie wyrzuty, chowa się je w ukryciu!
Teraz hrabia Brutus wyprostował się i mocnym głosem zawołał:
— Żądasz pan mojej dymisji, panie ministrze?... Nie będziesz jej pan posiadał. Możesz mnie pan złożyć z urzędu, jeśli pan będziesz śmiał!... Przedtem jednak jeszcze jedno słowo! Niegdyś, w tej samej radzie, pewien dumny i z pośród wielu szlachetny człowiek, drugi Portalis, był ztąd wypędzony jednym gestem wielkiego cesarza: «Precz ztąd, wychodź pan!» I człowiek ten opuścił tę salę: schylił głowę pod ręką, która nosiła sztandar Arcole!... Ale ja z pod wymysłu, który tylko pańskie usta wyrzuciły, podnoszę głowę i pozostaję! Pozostaję, bo chcę zginąć tylko na stanowisku, pod ciosem, który mnie uderzy w czasie walki... ażebym mógł wołać do was, moi koledzy: Oddalcie ich prawo! Prawo to jest ohydne! Odepchnijcie je, bo ono jest zgubą!
Sala zawrzała po tych słowach. Wszyscy ministrowie wołali, przeczyli, chcieli zabronić mówić Besnardowi, ale nikogo nie było słychać. Zgromadzeni udzielali sobie rozmaitych myśli z tego powodu, a nad wszystkiem górowała obawa i zdziwienie. Pan prezydent nie wiedział co począć, głowę tracił poprostu. Nareszcie, gdy się nieco uciszyło, pan prezydent zwrócił się do hrabiego Besnarda:
— Czyś pan skończył?
Hrabia Besnard siedział na fotelu z zamkniętemi oczyma: ręce opuszczone, twarz blada, głowa pochylona na piersi — zdawały się zwiastunami ostatecznego wyczerpania sił. Ale na zapytanie, czy już skończył, hrabia Besnard nagle powstał i, zbierając resztki sił, odezwał się znów:
— Nie! jeszcze nie wypowiedziałem wszystkiego! Ale nie do rady się teraz zwracam; chcę teraz błagać mego władcy... Ah! litości, miłościwy panie, litości nieco miej dla samego siebie, a nade wszystko dla twych najbliższych! Historja objawiła nam straszny dramat: w rodzinach królewskich dziecko zbyt często bywa ofiarą pokutniczą za winy swych rodziców! Spójrz, panie, na ostatnich Walezjuszów, na tę gałąź, pochodzącą od Katarzyny Medicis, czyż nie zginęli wszyscy w niemocy strasznej, czyż nie wyniszczyły ich choroby, szaleństwo, skażona krew! Spójrz, panie, na małego Capeta, na tę straszną ofiarę dragonad swego przodka i cudzołóztwa dziadka! Oh, litości, miłościwy panie, dla twego własnego dziecka, dla jego kołyski, którą tyle otacza nadziei, którą tyle wypełnia miłości! Wszak to i nasze jest dziecko, wszak to jest dziecko Francji... Litości! Nie zgromadzaj, panie, nad głową tego dziecięcia gniewu Przedwiecznego! Wszak on jest niewinny: niechże nie będzie pociągany do odpowiedzialności! Obyśmy nigdy nie załamywali rąk z rozpaczy i ze zdziwienia! Oby nigdy za winy ojca...
Starzec nagle krzyknął, zachwiał się, obu rękoma schwycił się za piersi i — runął bez życia na podłogę. Twarz w konwulsyjnych drganiach, piana na ustach... obraz śmierci!
Zgromadzeni na okrzyk starca odpowiedzieli prawie jednogłośnie wołaniem:
— Doktora!... Prędzej, doktora!
Radca Boudois, człowiek bardzo uczony, nachylił się nad ciałem Besnarda, rozerwał ubranie, zbadał serce i zawołał przerażony:
— Atak anewryczny!
Przerażenie ogarnęło zgromadzonych. Wszyscy rzucili się ku starcowi, który oddychał bardzo ciężko.
Hrabia Besnard nie poruszał się już wcale... Wśród panującej ciszy słychać było coraz słabszy jego oddech... Zycie w nim powoli gasło...
Raz jeszcze jednak poruszył głową i kilka wyrzekł wyrazów:
— Synu mój!... ty także... biedny... nieszczęśliwy!...
Westchnął po raz ostatni — i skonał.
Gdy lekarz nadszedł, pomoc wszelka okazała się zbyteczną... Hrabia Brutus Besnard już nie żył — padł, jak tego sobie życzył: na stanowisku zginął, w walce, którą wypowiedział w imię obowiązku!
Chrystus z katedry Najświętszej Panny dotrzymał mu obietnicy: dzieło Jego miłosierdzia spełniło się... Chrystus złożył na czole starca pocałunek pokoju...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gilbert Augustin Thierry i tłumacza: anonimowy.