Spiskowcy (Thierry, 1891)/VII. Rada stanu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gilbert Augustin Thierry
Tytuł Spiskowcy
Podtytuł Romans z czasów drugiego cesarstwa
Wydawca Księgarnia Br. Rymowicz
Data wyd. 1891
Druk Trenke i Fusnot
Miejsce wyd. Petersburg
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Rada stanu.

Trzeba przyznać, że rada stanu drugiego cesarstwa była wielkiem, pompatycznem i uroczystem zgromadzeniem; rada ta była rzeczywiście bardzo podobną do swej legendowej poprzedniczki, redaktorki kodeksu cywilnego i konkordatu; pracowita jak tam ta, wdrożona do rozstrzygania najbardziej zawiłych spraw, pełna inteligencji, powagi, szlachetności i poczucia honoru. Członków tej rady rekrutowano z pośród najzdolniejszych i słynących z prawości sędziów izb kasacyjnych, z najpoważniejszych i cieszących się najlepszą opinją prezesów sądów i prokuratorów jeneralnych. Między nimi spotkać było można kilku prefektów, renomowanych inżynierów, żołnierzy walecznych, a nawet do składu rady należało ośmiu członków instytutu. Mówiono wówczas — i mówiono zupełnie słusznie, — że dusza Francji całkowicie wciela się w radę stanu... I rzeczywiście rada istniała, jako twórczyni wielkich dzieł i aktów, a tworzyć je umiała i tworzyła z niesłychaną prostotą, właściwą wszystkim ludziom i instytucjom, na których spoczął duch ludzkiego genjuszu i prawości. Bada pracowała uparcie i z łona swego wydawała dzieła doniosłe: stwarzała. Wszystkie jej dekrety, wszystkie bardzo rozmaitej treści jej rozporządzenia administracyjne, które przyczyniły się tak znakomicie do wzbogacenia Francji cesarskiej — do zbytecznego nawet rozrostu jej bogactwa — były dziełem rady stanu. Kodeks rozwijany stopniowo w miarę postępu moralności, prawdy ekonomji politycznej wprowadzone do dziedziny praw, równowaga wprowadzona do stosunku kapitału i pracy, nędza proletarjatu złagodzona znakomicie, opieka rozciągnięta nad ofiarami nędzy; a równocześnie z temi prawami, mającemi dobro społeczne na celu, ileż to prześlicznych przedsięwzięć użyteczności publicznej dokonano: skarb narodowy wzbogacony do rozmiarów źródła obfitości; ośmnaście tysięcy mil dróg żelaznych, przerzynających kraj w rozmaitych kierunkach; porty Marsylji, Havru, Bordeaux i Brestu rozszerzone i powiększone; grobla w Cherbourgu, cel nadaremnych usiłowań sześciu rządów, dokończona; Saint-Nazaires, powstający jako całość potężna i imponująca ze żwirów Loary; w wielu miejscach zapłodnione piaski i błota osuszone, pokrywające się ślicznemi lasami, w których mordercze febry siedliska już zakładać nie mogły; miasta ozdrowione i odbudowane, Paryż z gruntu przebudowany, stworzone nowe przepyszne dzielnice, przedmioty podziwu wszystkich ludów, — oto co stworzyli ci członkowie rady stanu, ci panowie Michel Chevalier, Leplay, Bonjeau, Vuitry, Forcade, Herman, Cornudet, Franqueville, Genteur, Conti, Cormenin, Vuillefroy... i jeden jeszcze, zmarły już dawno, którego nie śmiem, nie mogę wymienić: — świętą, choć pozbawioną wielkiego rozgłosu pamięć ich pozostanie nazawsze... Niestety, dlaczegóż ta Francja, ta ich ojczyzna, tak skwapliwie unosząca się i aureolą sławy otaczająca wszelkich zwolenników próżnej retoryki i bezpłodnego frazesu, dla czego ta Francja już zapomniała o tych wielkich ludziach obowiązku?... Czyż dla tego, że ci mężowie tylko dobro społeczne mieli na celu? Tak, nie może ulegać najmniejszej wątpliwości, że przez lat ośmnaście byli oni prawdziwą duszą Francji, byli jej odwagą i uczciwością. Oni tylko wśród ogromnej ciszy całego narodu umieli głos podnosić w jednym, jedynym celu publicznej użyteczności, — nigdy żadnych korzyści osobistych nie mieli na myśli, nigdy nie uciekali się do frazesów i deklamacji, nigdy nie polowali na pozyskanie popularności tłumów, nigdy o inne nie dbali oklaski nad oklaski własnego sumienia... Tak, byli to ludzie uczciwi!... Ten, który kreśli te wyrazy, znał ich, miał możność podziwiać ich przy pracy dla dobra kraju, a pamięć tych prawdziwych mężów stanu i prawych dzieci swego kraju zawsze mu będzie drogą!...
Była już trzecia godzina, gdy hrabia Brutus opuszczał katedrę Najświętszej Panny. Starzec uginał się pod ciosami, których los mu nie szczędził. Hrabia Brutus nietylko dla późnej godziny iść nie mógł, ale poprostu siły go opuściły: dziwne marzenie w katedralnej kaplicy, tysiące myśli i niepokojów, walka, jaką toczyć musiał w swem wnętrzu, obietnica dana ministrowi, głos Boga, który go wzywał do wytrwania do końca na stanowisku, do niewchodzenia w żadne układy z niczem i z nikim, a tembardziej z własnem sumieniem: — oto były sprzeczne uczucia, które ciężkiem brzemieniem legły na jego sercu. Zaraz po wyjściu z kościoła hrabia Besnard wsiadł do powozu i kazał jechać do pałacu d’Orsay. Sala wielkiej rady była już przepełnioną, a wszyscy urzędnicy i członkowie, od ministra aż do sekretarza, byli na swoich miejscach.
Wielka ta sala, którą płomienie wzniecone przez komunę zniszczyły, ciągnęła się prawie wzdłuż całego frontu pałacu, zwróconego ku Sekwanie. Sala ta miała postać wydłużonego prostokąta, którego wnętrze mogło pomieścić około dwustu osób. Wysokie kolumny marmurowe ze złoconemi kapitelami były jej prawdziwą ozdobą, ale pomimo to wygląd jej był raczej ponury nieco, poważny bardzo, aniżeli mile w oko wpadający.
Na ścianach w sutych ramach wisiały znane i głośne obrazy. Na pierwszem miejscu znajdowało się słynne płótno Hipolita Flaudrina «Napoleon prawodawca». W postawie stojącej, na najwyższym stopniu tronu, z głową przybraną w wieniec laurowy, w purpurze, zdobnej w złote pszczoły, blady Cezar stał w pozie hieratycznej i w dwóch rękach trzymał nowe prawo nowych czasów: swój kodeks napoleoński, który wznosił nad Francją... Po dwóch stronach tego obrazu zaklęci w malowidła ukazywali się widzowi, wierni pierwszego cesarza: wielcy prawnicy roku XII — Cambacérès, Portalis, Trouchet, Merlin, Regnault de Saint-Jean d’Angely. W ten sposób rady stanu dwóch cesarzów jednoczyły się duchowo...
W jednej ze ścian ogromne okna z lustrzanemi szybami oświecały salę. Po przeciwnej stronie na wzniesieniu mieściły się krzesła prezydenta i ministrów; przed tą estradą amfiteatralnie półkolem stały na stopniach coraz wyższych krzesła członków rady stanu; w dalszych szeregach skromniejsze miejsce dla sekretarzy i mniejszych urzędników. Tylko raporty i sprawozdania protokólarne odczytywano z trybuny, zresztą każdy mówca wygłaszał swe zdanie, spierał się, robił wnioski z miejsca, które zajmował. Tak nakazuje mądra Anglja, która w swym parlamencie, w tem miejscu krasomówczych popisów Burkego i Sheridana, nie posiada trybun, ażeby prostota była niejako gwarancją dobrej wiary.
Dlatego to, w tym błogosławionym kraju wolności, nigdy nie zdarzają się szalone popisy nowości pozornych, które rodzą się wśród dźwięku frazesów, przy akompanjamencie krzykliwej mowy i teatralnych gestów. W przewidywaniu dłuższych jak zwykle debatów, zawczasu już oświetlono salę i spuszczono rolety. Niemniej jednak pod wysokiem sklepieniem i w dalszych zakątach sali sztuczne światło słabe tylko rzucało blaski.
Posiedzenia jeszcze nie zagajono, zebrani więc w sali półgłosem rozmawiali. W tym szmerze rozmów uważne ucho umiałoby wyróżnić pewną nutę ogólnego niezadowolenia. Niewątpliwie przygotowywano się do czegoś poczęści niespodziewanego, a poczęści stanowczo nieupragnionego. Starzy członkowie szanownego tego zgromadzenia rozmawiali cicho, powściągliwie; twarze ich zdradzały zaniepokojenie, boleść prawie; młodsi i urzędnicy tworzyli oddzielne grupy, które głośniej rozprawiały. Opowiadano sobie szczegóły obrzydliwego zamachu przy ulicy Le Peletier i rozmaicie określano liczbę ofiar bomb włoskich; mówiono też i o tajemniczem prawie Bezpieczeństwa powszechnego, którego treść za chwilę miała wyjrzeć z po za okrywającej ją zasłony. Cytowano dowcipne zdanie jednego z ministrów, który miał powiedzieć: «Musimy nareszcie włożyć kaganiec zwierzęciu!» Któż był tem «zwierzęciem», któremu chciano w kagańcu uwięzić paszczę i wyłamać zęby?... Tego nikt nie wiedział, o tem właśnie rozprawiano... Czy była niem Francja i jej ostatnie przejawy społecznego życia, czy też rewolucja, nie przyznająca się do żadnej ojczyzny?... Czy może jedno miało zniszczyć drugie?... Były to kwestje, o których mówiono wiele i w sposób jaknajrozmaitszy, ale pewnego nikt nic wiedzieć nie mógł.
Nareszcie z estrady dał się słyszeć głos prezydenta, który, według przyjętego zwyczaju, powiedział:
— Panowie, posiedzenie jest otwarte!
Nie zwlekając, pan prezydent zaraz głos zabrał.
Pan Baroche należał do bardzo dobrych mówców. Spojrzawszy na niego, odrazu przychodziło się do przeświadczenia, że pan Baroche musiał być znakomitym adwokatem, wielce szanownym mężem stanu i niemniej szanownym obywatelem. Długie, siwe faworyty i poważna łysina, zapewniać mu mogły szacunek wszędzie i zawsze. Niegdyś prokurator jeneralny w Paryżu, pan Baroche do późnej starości zachował wszelkie cechy wysokiego urzędnika: poważnie uroczysty, jak Lamoignon, płodny jak Marchangy, wymowny, bez odrobiny prawdziwej wymowy, umiał mówić o wszystkiem, dla wszystkich, przeciwko wszystkiemu i wszystkim, pałając jednaką gorączką o czemkolwiek mówił; pan Baroche zawsze sprawiał wrażenie człowieka głęboko przekonanego. Był to, słowem, świetny mówca. Teraz właśnie pan Baroche głos zabrał: był wymowny, jak zwykle, a oprócz tego był dzisiaj oburzony. Pan prezydent bardzo niepochlebnie wyrażał się o rzeczach i ludziach, co zmierzało do uroczystego wezwania «drogich kolegów», ażeby podzielili zapatrywania się rządu w sprawie represalji... Rada stanu miała podać adres cesarzowi, ale trzeba było, ażeby adres ten tchnął szczytem miłości z jednej, a szczytem nienawiści z drugiej strony; potrzeba było, ażeby adres ten oburzył zbyt miękkie serce władcy, ażeby wymógł na nim prawo użycia środków mocnych, nadzwyczajnych, bodaj gwałtownych nawet, ażeby nareszcie raz koniec położyć wszelkim okropnościom politycznym, ażeby zniszczyć do szczętu ich głównych autorów, wraz ze wspólnikami. Po długiej przemowie pan Baroche wyrzekł nareszcie słowo, którego dotąd ani razu nie wypowiedział: prawo bezpieczeństwa powszechnego!
Usiana kwiatami krasomówczemi mowa pana Baroche nareszcie dobiegła do końca. Po nim głos otrzymał pan minister sprawiedliwości. Ten mówca, jak na sługę prawa przystało, ograniczył się na zanalizowaniu dziesięciu artykułów projektu, o którym miano później debatować. Jakkolwiek pan minister wypowiedział to wszystko głosem obojętnym, mowa jego sprawiła jednak głębokie wrażenie: projektowane prawo było rzeczywiście okropne, było to jedno z tych leges horrendi carminis, jakby o niem powiedział prawnik rzymski.
Wiele z proponowanych środków represyjnych było rzeczywiście okropnych.
W celu zabezpieczenia powszechnego spokoju, wyłączano w proponowanem prawie z pod opieki wszelkiej władzy i oddawano pod bezpośrednią i surową kontrolę prefektów i policji tych wszystkich, którzy przed siedmiu laty walczyli przeciwko cesarstwu, nie dopuszczając jego rozwielmożnienia się. Dość było prostego rozkazu ministra, ażeby taką ofiarę wypędzić po za granice własnej jej ojczyzny, a nawet, ażeby ją umieścić w jakiej bezludnej miejscowości na bardzo długie czasy. A więc twarde drogi wygnania miały znów stanąć otworem dla wielkich i małych, znów cmentarz Lambessy miał się zaludniać. «Zwierzę», któremu chciano nałożyć kaganiec, była to ta sama Francja, dla której zbawienia uciekano się do tego okropnego środka... O Francjo, stara ziemio Galji, zbyt długo deptanej przez Cezarów rzymskich, dlaczegóż żywisz tyle bratobójczych uczuć w sercach swych dzieci? Zkąd się zawsze i zawsze rodzi u twych dzieci ta szalona chęć wypędzania swych braci z ich rodzinnej ziemi? Niestety, czyż ty, fabrykantko trybunałów rewolucyjnych, komisyj mieszanych, wielkich sądów, nie rozumiesz tego, że wszystkie formy rządu, jakie z łona swego wydałaś — monarchje, cesarstwa, czy rzeczypospolite — że wszystkie te formy jednę tylko w dziejach nosić będą nazwę, którą zrodzić może tylko pogarda, a nazwą tą: tyranja!...
Analizę projektu do tego prawa zgromadzeni pokryli głuchem milczeniem, które mogło wyrażać uroczyste przyzwolenie lub niechęć ogólną. Trwało to jednak krótką chwilę. Powoli, w rozmaitych miejscach sali, poczęły się źle powstrzymywane szmery niezadowolenia...
— Czyżby chciano gwałtem wymusić zgodę? — zapytywali jedni.
— Toć to prawo bezprawia — zauważył ktoś inny.
— Jestto dzieło zemsty, ale nie sprawiedliwości... — mówił inny jeszcze.
Nastąpiło ponowne milczenie. Wśród tej ciszy zdawało się, że wisiało w powietrzu groźne pytanie
— Któż się ośmieli odezwać?
Pan minister stanu po chwili coś szepnął do ucha prezydującemu i natychmiast dał się słyszeć głos tego ostatniego:
— Panowie, czy ktokolwiek żąda głosu?
Wśród grobowego milczenia całej sali jeden zadźwięczał wyraz:
— Ja!
I hrabia Brutus Besnard wstał z krzesła.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gilbert Augustin Thierry i tłumacza: anonimowy.