Spiskowcy (Thierry, 1891)/V. Słowa i sumienie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gilbert Augustin Thierry
Tytuł Spiskowcy
Podtytuł Romans z czasów drugiego cesarstwa
Wydawca Księgarnia Br. Rymowicz
Data wyd. 1891
Druk Trenke i Fusnot
Miejsce wyd. Petersburg
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Słowa i sumienie.

Dziewiąta wybiła.
Listopadowy poranek, śniegiem dyszący, zajrzał do zakonnej celi hrabiego Besnarda. W pracowni swojej, w pobliżu kominka, na którym gorzały resztki spalonego drzewa, siedział radca stanu i słuchał córki. Tego dnia wstał posępniejszy aniżeli zwykle, a przecież był to dzień 25 listopada — 5 frimaira według stylu republikańskiego, rocznica jego urodzin, którą w rodzinie zwykł był obchodzić. Wczesnym rankiem Marja-Anna była już w pokoju ojca, złożyła mu kosz kwiatów jesiennych i szczere życzenia. Oboje teraz czekali na przybycie Marcela, który, wbrew zwyczajowi, się spóźniał. Po dość długiem oczekiwaniu, Marja-Anna udała się do pokojów brata, ale natychmiast wróciła ztamtąd blada i przerażona:
— Boże drogi! Niema nikogo... Łóżko nawet nie tknięte... Musiało się stać coś złego!
Starzec wzruszył ramionami. Przykrości, których oddawna Marcel był przyczyną, podyktowały mu te gorzkie wyrzuty:
— Oto są ci synowie naszej burżuazji! Niepotrzebni i rozpustni! Sto razy gorsi od rozpustników dawnej szlachty, którzy przynajmniej pełni byli honoru!... A my musimy to wszystko protegować!... O, umierające, skazanena zagładę społeczeństwo!... Chodź, dziecię moje, pójdziemy do kościoła.
W kaplicy świętego Walerego ta dusza niebiosom oddana dłużej, jak zwykle, oddawała się medytacjom... Około dziewiątej byli już w domu. Od Marcela nie było ani listu, ani depeszy.
— Dzisiejszy ranek smutek mi przynosi — odezwał się hrabia Besnard... Zagraj co i ukój mój żal!
I Marja-Anna miała łzy w oczach. Życzenia ojca usłuchała, usiadła do fortepianu i zaśpiewała. Marja-Anna posiadała głos bardzo piękny, najczystszy mezzosoprano. Z początku śpiewała dawne melodyjne arietty Dalayraca i Mehula, ale nie sprawiły one ojcu przyjemności. Widocznie dawny repertuar teatru Favarta — tego, w którym popisywała się diva Fiorina — gniewał go.
— O nie, nie to!... Zaśpiewaj lepiej pieśń przy kołowrotku.
— Tę piosnkę, którą słyszeliśmy w Audierne? — za pytała córka, i zbladła nagle... Nie wiem doprawdy, czy ją pamiętam, a nie chciałabym...
— Spróbuj, moje dziecko! Słucham cię...
Pieśń ta była balladą ludową, w djalekcie Kornwalji, którą Marja-Anna, w czasie podróży do Bretonji, kazała sobie śpiewać w Audierne... Dobre to były czasy! W głębi niebieskiej zatoki, wśród szumu sosen, ah, jak tam było dobrze!... Brat jej próbował tę piosnkę przetłómaczyć... Niezgrabne to wiersze dyletanta, ciężkie, prawie nierymowane, ale pełne słodkiego, naiwnego uczucia.
— Więc już zapomniałaś? — zapytał ojciec, zauważywszy wzdraganie się córki.
— O, nie!... Pamiętam, pamiętam... — odpowiedziała Marja-Anna... Po chwili śpiewała.
Hrabia Besnard zamknął oczy i słuchał... Czasem jednak, gdy jaka nuta namiętnością zadźwięczała, otwierał powieki i spoglądał na córkę:
— To głos mojej matki! — szeptał po cichu... O, mój Boże!
Panna Marja-Anna miała dwadzieścia dwa lata. Bardzo brzydka, zdawała się cierpieć głęboko z powodu tej brzydoty, a zwyczajny wyraz jej twarzy zdradzał źle ukrywaną i nieumiejącą się z losem godzić melancholję. Wypukłe plecy, głowa, wciskająca się w ramiona, robiły takie wrażenie, jak gdyby była garbatą; chuda jej twarzyczka, blada, jak płótno, odznaczała się tylko niebieskiemi oczyma, które spoczywały na ciemnych, czarnych prawie półkolach; włosy jej, w dwa warkocze na skroniach zebrane, miały ten kolor bezbarwny, który nosi nazwę «blond albinos»; jestto kolor anemji, lub stygmat niedoli. Ubiór jej zdradzał chęć nadania sobie powagi: suknia z ciemno-bronzowego jedwabiu, bez żadnych ozdób, spadała z jej ramion jak niekształtna pochwa, a na szyi koronkowa, zanadto wielka, chustka ukrywała zapewne jakie blizny. Wszystko świadczyło, że młoda dziewczyna była wysoce skrofuliczną.
— Dość, dość, moje dziecko! — odezwał się p. Besnard zdziwiony egzaltacją, której ukryćby nie umiała dziewczyna... Dlaczego jesteś dziś tak bladą? Czy ci co dolega?
— Jak zawsze... Mniej może dziś, jak zwykle, bo to dziś twoje imieniny, ojcze.
— Nuda cię zabija, drogie dziecko; chciałbym cię czem rozerwać, zabawić...
— Rozrywki?! — powtórzyła i uśmiechnęła się boleśnie.
— Mogłaś była wczoraj iść z bratem na bal do Tuilleries.
Nagle twarz Marji-Anny okryła się rumieńcem:
— Ojcze!... Ojcze! — odezwała się z wymówką, wstała z krzesła i przeszła przez pokój.
Teraz można się było przekonać, że panna Besnard, ta brzydka i chorowita panna, była jeszcze kaleką: kulała na jedną nogę...
Starzec zbliżył się do niej i, ściskając serdecznie, zawołał:
— Przebacz... przebacz mi... moja najdroższa!
Nie rozczuliła się jednak dziewica i odparła głosem niecierpliwym:
— Mój ojcze, gdyby Bóg raczył nawet smutną Marję-Annę stworzyć podobną do innych kobiet, nie zmieniłaby się wcale... Takie chcę życie prowadzić, jakie ty, ojcze, prowadzisz.
W tej chwili we drzwiach stanął Marcel.
Marcel przed chwilą powrócił do domu. Zaledwo zdążył zdjąć mundur i złożyć szpadę, ażeby przebrać się do wyjścia na miasto.
Hrabia Besnard rzucił spojrzenie gniewne na tego pięknego swego syna, ale nie zrobił mu najlżejszej nawet wymówki.
Wolnym krokiem Marcel zbliżył się i stanął przed ojcem:
— Przebacz mi, ojcze, że spóźniłem się w dniu tak uroczystym, ale wcześniej powrócić do domu nie mogłem... Biję się za chwilę.
Starzec wstrząsnął się calem ciałem, ale udał, że wiadomość ta jest mu obojętną.
— Pojedynek?... Winszuję!... Z jakiejż to racji?
— Staję w obronie mego honoru... twojego, ojcze.
— Mojego honoru?!
Przy tych słowach hrabia Besnard wstał z fotelu.
— Mojego honoru? — powtórzył. Któż to ośmielił się na niego się targnąć?
— Wczoraj wieczorem w czasie balu w pałacu, jakiś człowiek miał odwagę do twojego nazwiska dodać te wyrazy: «rasa katów». Znieważył mego dziadka, ciebie, ojcze, nas wszystkich nareszcie! Napaść była publiczną, publiczną była odpowiedź... Spoliczkowałem go.
— I ty go chcesz zabić! — zawołała Marja-Anna.
Bardzo blady hrabia Besnard teraz z miłością spoglądał na syna. Ten jego Marcel, lekkomyślny, jak tylu innych, libertyn nawet, to prawda, ale odważny i lojalny. To okupywało jego błędy.
Starzec wyciągnął do niego rękę.
— Dobrześ zrobił, mój synu! Kult honoru jest jednym z obowiązków, jakie Bóg na nas włożył. W takich razach pojedynek jest konieczny, jest obroną rodzin, nazwiska, honoru!... Tutaj ludzie mają słuszność, nie prawo... Nazwisko oszczercy?
— Jakiś książę de Carpegna.
— Włoch!... Wszystko się wyjaśnia... Ile może mieć lat?
Syn badawczo spojrzał na ojca: wyraz twarzy starca przestraszył go. Przeczuwał tłumioną wściekłość w duszy ojca, a może tajemne życzenie pomszczenia się osobiście. Uznał za stosowne skłamać:
— Ile lat?... Mniej więcej w moim wieku... Zwyczajna kłótnia młodych ludzi.
— Przecież obraza miała miejsce? Wszak spoliczkowałeś go?
— Ba! — odpowiedział wesoło Marcel. Odparcie było może zbyt energiczne, i, jak śpiewają w wodewilach, «zbyt gwałtowne zaproszenie na śniadanie».
— Wprowadzasz mnie w błąd... Jakie warunki pojedynku?
— Zabawne!... Prawdziwa wycieczka dla przyjemności!... Zamiana kul na odległości dwudziestu pięciu kroków.
— Strzelasz dobrze, wiem o tem... Kto są twoi świadkowie?
— Mój przyjaciel Gravenoire i baron La Chesnaye.
— Wolałbym kogo innego... Gdzie ma mieć miejsce spotkanie?
— W Vaucressou, w parku Gravenoira.
— Dobrze!... Idę z tobą.
Marcel wyciągnął rękę, jak gdyby chciał wstrzymać ojca:
— Nie, błagam cię, ojcze!... Wyglądałbym śmiesznie!
— Śmiesznie!... Hrabia Besnard padł na fotel: siły go opuściły. Krew uderzyła mu do głowy, nogi odmówiły mu posłuszeństwa, straszny szum w uszach głuszył go prawie. Starzec czuł, że serce w nim zamiera, ale pomimo to gwałtownym wysiłkiem woli powstał, nawet uśmiechnął się gorzko:
— Bolesne to słowo, mój synu!... Ale niech się tale stanie... Nie chcę cię narażać na śmieszność...
Po tych słowach w pokoju zapanowała cisza... Marcel pierwszy ją przerwał, ale teraz głosem uroczystym:
— Idę się bić, mój ojcze, i skarcić zuchwalca... Czy mogę zadać ci, ojcze, jedno pytanie?
— Jedno pytanie?... Słucham...
Marcel badawczo spojrzał na tego starca, którego miłość wymagała od niego, ażeby zabił... ażeby — i to być może — został zabity...
Drżącym głosem zapytał teraz Marcel:
— Mój ojcze, jakiej zbrodni dopuścił się włoch Savelli?
Dawny prokurator generalny spojrzeniem odpowiedział na spojrzenie syna:
— Savelli?... Cóż chciałbyś wiedzieć? Wszak aż nadto jest znana ta okropna sprawa?
— O nie, ojcze, nie zanadto!... Byłem wówczas w Paryżu, zdala od ciebie... kiedy stała się ta... okropna sprawa. Nigdy od ciebie o niej nie słyszałem; znam ją tylko z obcych ust... Muszą to być oszczercze kłamstwa! Przez litość, ojcze, powiedz mi... Jakiejże nareszcie zbrodni dopuścił się ten nieszczęśliwy Sayelli?
Hrabia Besnard nie odpowiedział odrazu. Kilka sekund ręka jego pocierała zmarszczkami zorane czoło, jak gdyby zbierała rozproszone wspomnienia... Nareszcie dostojnik państwa wstał i, patrząc synowi w oczy, odezwał się:
— A więc i ty wątpisz także, mój synu!... Słuchaj tedy... Nazajutrz po zbawczym akcie grudniowym, demagogowie na południu poruszyli się. Bandy powstańców, prawdziwie bandy rozbójnicze przebiegały nasze południe w rozmaitych kierunkach. Napadały na wsie, paliły kościoły, grabiły domy: byli to rabusie i rozbójnicy! Byłem podówczas prokuratorem jeneralnym i otrzymałem rozkaz przewodniczenia jednej z komisyj mieszanych. Z Paryża rozkazano mi uciec się do represalij, a obowiązek wzbraniał mi okazywać słabość: zastosowałem się do rozkazu, używałem represalij... Pośród powstańców znajdowali się prądem porwani, zbłąkani: byłem dla nich łagodny; ale dla całych zastępów kryminalnych przestępców, rozbójników, zjawiających się zawsze w czasie wojen domowych, dla anarchistów, dla gwałcicieli praw a społecznego, bluźnierców i świętokradców wobec praw odwiecznych — dla nich byłem surowy... Na czele jednej z takich band stał niejaki Scipione Savelli, mazinista i emigrant polityczny, oddawna już znany. Był to człowiek bez ojczyzny, jeden ze sług międzynarodowej rewolucji, komiwojażer, rozwożący powstania i morderstwa publiczne. Podobny do swych towarzyszów, marzył o zbezczeszczeniu, o zniweczeniu naszej Francji: mówię o Francji monarchicznej i chrześcjańskiej, o wielkiej Francji naszych przodków. Schwytano go na barykadzie, w chwili gdy własną ręką zabił dwóch naszych żołnierzy. Oficer, który dowodził atakującymi, kazał go rozstrzelać... ale przeżył rany, jakie mu zadali. Wówczas...
Brutus Besnard zatrzymał się; może nie miał odwagi dokończyć:
— Wówczas rozstrzelano go po raz drugi! — skończył za ojca Marcel i spuścił głowę na piersi.
— Tak, po raz drugi! — zawołał dawny prokurator jeneralny gwałtownie... gdyż on sam dwa razy zabił!... Oh! wiem, wiem; nędzne życie naszych żołnierzy w porównaniu z cenną egzystencją naszych obywateli, tych «doskonałych*», nie ma żadnej wartości?... Niech powstanie czerwcowe zniszczy całą naszą armję... Niech żyje! Wszak to byli katy!... Ale niechno się kto ośmieli dotknąć tych panów klubowych?!... Okropność!... Natychmiast mamy męczenników!... Jeśli na bulwarze Bonne-Nouvelle nieszczęsny regiment stanie się celem dla kul powstańczych, to w porządku rzeczy, to dobrze i pięknie!... Ale niech się ośmielą bronić ci biedni żołnierze i niech odpowiedzą pięknem za nadobne, to źle, to podle nawet!... Nie takie są moje zasady, a sumienie moje nie jest tak utworzone, ażeby zgodzić się z tem mogło... Scipione Savelli zabijał i został zabity.
Chciał wzburzyć naszą Francję: nasza Francja powinna go była pochłonąć. Nie dotykajcie się, panowie, arki świętej: jedno dotknięcie zabija! Zastosowałem do niego odwieczną logikę, ewangeliczny nawet odwet! Niczego nie żałuję, nie mam się z czego spowiadać, nie mam za co pokutować!...
— Dwa razy... dwa razy rozstrzelany! — powtórzył jeszcze raz Marcel.
— Mógłbym był, jak tylu innych, odegrać komedję Piłata Ponckiego — mówił Brutus Besnard — mógłbym był umyć ręce i powiedzieć: rada wojenna skazała go, rada wojenna odpowiedzialną być winna!... Tego nie chciałem. Ja sam gorąco domagałem się tej kary, ja sam nastawałem na jej wykonaniu: to ja, ja sam byłem sprawcą sprawiedliwości!... Oh, dobrze to wiedzą ci panowie, ci bracia i socjusze tajnych stowarzyszeń. Od dnia tego nienawiść ich zionęła na mnie: rzucano mi obelgi, wymyślano mi prawie otwarcie! Ale cóż mnie mogą obchodzić ich kąsania, kiedy sumienie nic mi nie wyrzuca i nigdy i najmniejszej nie zadało mi rany! Od pięciu lat, w każdej chwili korzę się przed Bogiem, a nigdy, ani jednego razu Bóg mi nie powiedział: krew przeciw tobie woła i świadczy!... O, nie, ja niczego nie żałuję!
Starzec zamilkł, ale i Marcel nic nie powiedział.
Wyciągając rękę do krucyfiksu, starzec ujął krzyż, i, trzymając go przed Marcelem, odezwał się:
— Nie przecz teraz, żeś skłamał. Pojedynek wasz jest walką na śmierć: ja to czuję, ja to wiem! Przed wieczorem jeszcze stać się może, że ten, który moje nosi nazwisko, którego miłość moja otacza, dziecko moje, moje biedne dziecko padnie w obronie honoru swego ojca!... A więc, oto przed Panem moim, przed Sędzią, który sędziów rozgrzesza, lub karze... patrz... na krzyżu jego kładę rękę i powtarzam: spełniłem obowiązek... nie żałuję niczego!
Cisza panowała w pokoju... Słowa uroczystej przysięgi zawisły w powietrzu. Powolnym krokiem Marcel Besnard zbliżył się do ojca, przykląkł, ujął jego ręce i złożył na nich pocałunek:
— Przebacz mi, ojcze... i ja także wątpiłem!
Hrabia Besnard oburącz schwytał głowę syna i całował ją nerwowo.
— Idź teraz, mój synu, spełnij twój względem mnie obowiązek tak, jak ja swój spełniłem względem ojczyzny!... I niech mnie Bóg sądzi!
Młody człowiek powstał. Twarz miał radośną, oczy jego błyszczały.
— Bóg już nas wszystkich osądził, mój ojcze! Wrócę zwycięzcą!... Teraz muszę śpieszyć!... Obowiązek woła.
Hrabia Besnard odprowadził syna do progu i tutaj po raz ostatni go uściskał.
— Pamiętaj — mówił, przyciskając go do piersi, — że, jeśli umrzesz, ja umrę także! Ale gdy drzwi się za Marcelem zamknęły, biedny «hrabia Brutus» musiał się aż oprzeć o ścianę: siły go nagle opuściły. Dreszcze przebiegały stare jego członki i wstrząsały ciałem, pot kroplisty wystąpił na czoło... Zdawało mu się, że cały pokój, że wszystkie sprzęty kręcą się dokoła... z początku bardzo wolno, później prędzej... coraz prędzej... nareszcie z szaloną szybkością.
— Savelli! — wymówił — Savelli!... Ah! Savelli...
Starzec padł na podłogę bez przytomności.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gilbert Augustin Thierry i tłumacza: anonimowy.