Strona:Augustyn Thierry - Spiskowcy.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pojedynek?... Winszuję!... Z jakiejż to racji?
— Staję w obronie mego honoru... twojego, ojcze.
— Mojego honoru?!
Przy tych słowach hrabia Besnard wstał z fotelu.
— Mojego honoru? — powtórzył. Któż to ośmielił się na niego się targnąć?
— Wczoraj wieczorem w czasie balu w pałacu, jakiś człowiek miał odwagę do twojego nazwiska dodać te wyrazy: «rasa katów». Znieważył mego dziadka, ciebie, ojcze, nas wszystkich nareszcie! Napaść była publiczną, publiczną była odpowiedź... Spoliczkowałem go.
— I ty go chcesz zabić! — zawołała Marja-Anna.
Bardzo blady hrabia Besnard teraz z miłością spoglądał na syna. Ten jego Marcel, lekkomyślny, jak tylu innych, libertyn nawet, to prawda, ale odważny i lojalny. To okupywało jego błędy.
Starzec wyciągnął do niego rękę.
— Dobrześ zrobił, mój synu! Kult honoru jest jednym z obowiązków, jakie Bóg na nas włożył. W takich razach pojedynek jest konieczny, jest obroną rodzin, nazwiska, honoru!... Tutaj ludzie mają słuszność, nie prawo... Nazwisko oszczercy?
— Jakiś książę de Carpegna.
— Włoch!... Wszystko się wyjaśnia... Ile może mieć lat?
Syn badawczo spojrzał na ojca: wyraz twarzy starca przestraszył go. Przeczuwał tłumioną wściekłość w duszy ojca, a może tajemne życzenie pomszczenia się osobiście. Uznał za stosowne skłamać:
— Ile lat?... Mniej więcej w moim wieku... Zwyczajna kłótnia młodych ludzi.
— Przecież obraza miała miejsce? Wszak spoliczkowałeś go?
— Ba! — odpowiedział wesoło Marcel. Odparcie było może zbyt energiczne, i, jak śpiewają w wodewilach, «zbyt gwałtowne zaproszenie na śniadanie».