Soból i panna/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Soból i panna
Podtytuł Cykl myśliwski
Rozdział XI. Co komu sądzone
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1913
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.
CO KOMU SĄDZONE.

Po skończonem nabożeństwie niedzielnem w kościele parafialnym w Jużyntach wszedł proboszcz na ambonę. Kazanie mówił już przed sumą, teraz miał odczytać tylko ewangelię na niedzielę dzisiejszą, po polsku i po litewsku. Nikt po tej lekturze nie obiecywał sobie wzruszeń, zwłaszcza, że niejeden odczytał już ewangelię z książki do nabożeństwa, — a przecież uroczysty nastrój oczekiwania panował na twarzach mężczyzn, prąd ciekawości biegł przez łopatki kobiet.
W prezbyteryum było dość pusto. Panie z Jużynt, z powodu upału, były na mszy porannej: w ławce kolatorskiej siedział sam jeden Michał Rajecki. I w przeciwległej ławce, zajmowanej zwykle przez towarzystwo z Gaczan, nie było starego pana Leonarda Pucewicza, który zresztą rzadko z domu wyruszał, nawet do kościoła: siedział tam tylko Pakosz, vulgo kapitan, i ochmistrzyni z Gaczan, szlachcianka. Kilkanaście innych postaci męskich i kobiecych, z miejska przybranych, mieściło się jeszcze w prezbyteryum, zaznaczając przez zbliżenie do wielkiego ołtarza swą przynależność do miejscowej gentry. W drzwiach od zakrystyi, oparty jak karyatyda o futrynę, sztywny i wyzywający postawą stał Stanisław Pucewicz.
Ale cała wielka nawa była nabita głowami ludu, na prawo mężczyzn, na lewo kobiet, oba łany: szary i kwietny, rozdzielone środkowym, pustym korytarzem. Gdy klęczeli, zaledwie kogoś znajomego można było rozróżnić w zbitej mozajce głów, samodziałów męskich, jasnych chust i kwiatów osypujących kobiety. Dopiero, gdy na wysłuchanie ewangelii ruch się uczynił i krótki szum powstającego społem tłumu, zarysowała się na tle ogólnem wybitna grupa Trembelów. Byli tu pono wszyscy, starzy i młodzi, odznaczeni sążnistym wzrostem, a choć jedni nosili siwe włosy na głowach i takież na barach kurty, drudzy młode czupryny, a nawet tu i ówdzie czarny surdut, zwarta ich kupa tworzyła niby klan osobny, nacechowany rodowem podobieństwem i wyjątkową jakąś dzisiaj powagą. Józef Trembel, dziad ośmdziesięcioletni, stał na froncie familii, pochylony, ale krzepki jeszcze, bez kija, trzymając śnieżny, szczeciniasty podbródek w prawej dłoni, z prawym łokciem opartym na dłoni lewej. Jasne jeszcze, przemyślne oczy siwe wlepił w wielki ołtarz, jakby zdawał Bogu sprawę z rozkwitu swego potomstwa i zapytywał o przyszłe jego losy. Obok dziada najmłodszy z wnuków, także Józef, odznaczał się kędziorami tak jasnymi, że odbijały biało od czerstwej, dwudziestoparoletniej cery.

Puszczono mimo uszu, choć z zewnętrznem uszanowaniem, słowa ewangelii, oczekiwano z powszechnie ludzką ciekawością słów dotyczących bezpośrednio chwili. A przecież prawie wszyscy w kościele, oprócz może niemrawej młodzieży, wiedzieli już, co zostanie ogłoszone; czekali jednak z naprężoną uwagą wymówienia uroczystych słów z ambony, aby mieć to zadowolenie, że je łowią własnemi uszami. Słowa zaś miały być ważne i od pamięci ludzkiej nie słychane.
Jakoż po odczytaniu uświęconych tekstów proboszcz odchrząknął i uczynił dłuższą pauzę, zapewne z emocyi. Poczem wziął do rąk cienki zeszyt ze spisem osób, zabierających się do stanu małżeńskiego, i głosem donośnym, a wzruszonym przeczytał:
— Stanisław Norbert Pucewicz, kawaler, stanu szlacheckiego, zamieszkały w majątku Gaczanach, z Anielą Trembelówną, panną, stanu włościańskiego, zamieszkałą przy rodzicach we wsi Trembeliszkach. — Zapowiedź pierwsza.
Szmer jakoby modlitwy dziękczynnej wionął przez kościół i wszystkie spojrzenia skupiły się nagle w dwa ogniska, na miejsca, gdzie stali oboje narzeczeni. Stanisław w prezbyteryum wytrzymał te oględziny dumnie, oczu nie odrywając od wielkiego ołtarza. Janielka, stojąc w tłumie dziewcząt, poczuła dotkliwe zestrzelenie mnóstwa magnetycznych spojrzeń na swej główce i, pofalowawszy trochę szyją i łopatkami, upadła gwałtownie na kolana, czołem aż do posadzki. Za jej przykładem runęły ukwiecone wokoło niej rówieśnice i drużki, za niemi cały łan kobiecy. Ale chłopi Trembele stali kamiennie, hardo wpatrzeni w przyszłość, jak ich zapowiedziany koligat ze szlachty; niektóry pociągał tylko plecami, krzyżował ramiona lub dumnie odrzucał w tył głowę.
I nikt nie słuchał wychodzących dalej zapowiedzi, że Żwirblis ma się żenić z Makuszkówną, Pipinis z Żukielówną, Balczunas z Tumelanisówną... Były to wypadki polne, doroczne. Większa unia, ogłoszona poprzednio, zajmowała umysły, a chociaż była właściwie tylko prywatną ugodą dwojga ludzi, spółparafian, miała swą doniosłość ogólną, którą bez teoretycznych rozumowań odczuwała serdecznie gromada obecnych.

Skończył proboszcz swe urzędowanie na dzisiaj i poważnie schodził z ambony. Wtedy z gromady męskiej odezwał się czysty i donośny głos, intonujący pieśń zbiorową na zakończenie nabożeństwa:
— Pulkem unt kelu...[1].
Na wezwanie pieśni padł lud na kolana jednym gromkim pokotem. Zaraz podchwyciły pieśń głosy jednobrzmiące i wtórowe i w wyższej oktawie rozświegotane głosy kobiece. Melodya miękka, nasiąknięta polem i jakby lubością letniego wieczoru, przypominała melopeę żeńców; marzyła, omdlewała, to znów silniejszem buchnęła westchnieniem — aż usnęła — i lud jął się przesypywać z szurgotem ku wyjściu.
Gwarne było ożywienie na okólniku kościelnym, ograniczonym przez mur z pięknemi kapliczkami we wnękach. Zbiorowisko ludowe, krążące około Jużynckiego kościoła pod jaskrawem południem, wyjątkowo strojne, dyszało ogromną wesołością, nie miało wszelako nic charakteru tłumów jarmarcznych. Blizkość świątyni, estetyczny spokój litewskiego ludu, śpiewność głosów — tworzyły zespół harmonijny i malowniczy. Obcowali tu z sobą ludzie serdecznie, lecz nie hałaśliwie, ciesząc się pogodą łaskawą, licznem zgromadzeniem znajomych, no i wielkim wypadkiem parafialnym, zapowiedzianym z ambony.
Janielka Trembelówna, wychodząc w gronie dziewcząt z kościoła na słońce, mrużyła oczy z kilku powodów, między innymi może i dlatego, że popłakała sobie w kościele ze wzruszenia. Powieki jej nabrzmiały, a twarz silnym płonęła rumieńcem przy włosach bardzo jasnych; zdrową krew i len czesany niosła w ofierze narzeczonemu, który niebawem podszedł do niej i ujął jej rękę w obie swe dłonie.
Do tej pary połączonej już uroczyście zbliżali się krewniacy z oznakami radosnej, wstrzemięźliwej jednak gratulacyi. Stanisław podawał im kolejno rękę, którą oni przyjmowali i ściskali bez uniżoności, ale z poczuciem ceny tego uścisku. Niektórzy Trembelowie zaglądali Pucewiczowi głęboko w oczy, jakby badając, czy szlachcic nie pogardzi nadal ich towarzystwem, zabrawszy do wielkiego dworu najcenniejszą ich płonkę. Bo Janielka z urodzenia, z bogatego wiana, a nawet z postawy była pierwszą panną gospodarską w okolicy. Zarzucały jej nawet towarzyszki i krewne, że w obejściu się z niemi zadziera nosa, udaje panią. Teraz oglądały ją z zazdrosnym podziwem, stwierdzając, że miała do tego zasadę: sądzono jej być panią. Józef Trembel, dziad, odezwał się nawet głośno:
— Już kiedy rodziłaś się, Janielko, powiedziałem Dominikowi: tobie, synku, nie długa dola na świecie, a jej, małej, panowanie. Ot i dzisiaj prawda, przed samym Bogiem wszechmogącym.
Wspomniano zatem na chwilę, że ojciec Janielki, Dominik, od kilku już lat spoczywa pod ziemią. Miał piękny pogrzeb i kilka żałobnych nabożeństw; zapewne już w niebie świeci Pan nad jego duszą, bo chłop był zacny i pracowity. Dobrze i jemu — pomyślano — ale nam nie gorzej pod ziemskiem, radosnem słońcem. Nawet dziadowi Józefowi nie pilno było do chwały wiekuistej. Para zaś narzeczonych myślała i mówiła tylko o życiu ziemskiem, którego szczęśliwe przedłużenie stworzyć miała pospołu.
Michał Rajecki, wyszedłszy z kościoła, skierował się także do grupy ludzi szczęśliwych. Podał rękę narzeczonemu i staremu Trembelowi; innym ukłonił się okolnem uniesieniem kapelusza. I niebardzo wiedział, o czem mówić z tymi ludźmi, dla których żywił jednak serdeczną przychylność; zbyt odmienne były ich zajęcia, kultura, ideały... Nie miał bynajmniej przekonania, że ich życie jest gorsze, mniej warte dla wewnętrznego zadowolenia i dla społecznego pożytku, — owszem, może i lepsze z wielu względów, ale tak inne! Żeby z nimi żyć ściśle, trzeba albo schłopieć, albo ich przyciągnąć do swojej wyższej kultury — przypomniał sobie Michał zdanie starego Pucewicza. — — Jeżeli już wie o zaręczynach syna, musi być mocno rozdrażniony?
Jak odpowiedź na to zagadnienie wpadła propozycya Stacha:
— Cóż, Janielka, pojedziem zaraz na obiad do Gaczan?
Narzeczona skłoniła głowę potwierdzająco.
— I dziad Józef przyjedzie?
— Wszak możno...
— I Antosia? Piotr? — — Matka Dominikowa już musi być w Gaczanach — Ojciec mój oczekuje dwunastu osób.
Więc wszystko w porządku — pomyślał Rajecki — pan Leonard już się pogodził z zamiarami syna, jak dawniej nie protestował przeciw wyjściu córki za Bomsego... Tak — siły przeżyte usypiają; młode pędzą żywiołowo wzwyż, splatają się, rosną w przyszłość — — Nie trzeba im przeszkadzać. — Z dobrych, choć różnych, ziaren nie urodzą się chwasty. Można zasiać razem żyto z pszenicą — byleby razem dojrzały — —
Myślał tak na uboczu i nie mieszał się do rozmów. Był także trochę dotknięty tem, że go Stach nie prosił na dzisiejszy obiad do Gaczan. Czy będzie tam zabawnie, wątpił, lecz był ciekaw tego familijnego już zebrania z liczebną przewagą włościan. I jak zachowa się pan Leonard, człowiek zaśniedziały, ale przecie wytrawny i kulturalny? — Do Stacha, serdecznego przyjaciela, miał Michał inne też urazy: od pewnego czasu tak się rozamorował, że nie myślał nawet o polowaniu; a gdy się przyjaciele spotkali, Stach prawił teraz ciągle morały. — Po co to? — każdy ma swoją filozofię życiową — —
Rozejrzał się po okólniku, zabierając się do wyjścia; wszędzie przelewał się tłum, gęstszy lub rzadszy, w tej wielkiej ludowej sali niedzielnej. Ale jeden punkt pociągnął go magnetycznie — z pod muru świeciły dziwnie wyiskrzone oczy Warszulki. Uśmiechnął się do niej, dotknął kapelusza, ale zawahał się zbliżyć. Dziewczyna szła wolno wzdłuż muru, między innymi ludźmi, z pozorną swobodą skubiąc jakieś kwiaty, ale zatrzymywała się co kilka kroków, zwracając gorączkowe spojrzenie na weselną grupę, w której stał Michał; otrząsała potem główkę z bolesnych myśli, wlokła się dalej, pochylona, skubiąc kwiaty. Nietrudno było odgadnąć jej dramat wewnętrzny.

Zaczepić ją, rozmawiać wobec całej parafii — wydało się Michałowi czemś niby obowiązującem na przyszłość, ze względu na dzień zaręczynowy Pucewicza z Trembelówną, jakąś paralelą nawet niewłaściwą w pobliżu świątyni. Ale właśnie młody Józef Trembel, spostrzegłszy Warszulkę, podszedł do niej i zagadał. Oczy dziewczyny rozweseliły się widocznie; uczyniło się jej przyjemnie, że chociaż jeden człowiek porzucił dla niej orszak tryumfalny Janielki. I rozmawiała ze swym lekceważonym dotychczas konkurentem uprzejmie, jak nigdy. Wtedy i Michał uznał za stosowne zbliżyć się do rozmawiających.
— Czy zdrowa i żywa Warszulka? — zapytał po litewsku. — Dawno was nie widziałem.
— Dziękuje, paniczu. żywa póki co — odpowiedziała dziewczyna zalotnie i boleśnie, jak chore dziecko.
Józef Trembel popatrzył jasnemi, uczciwemi oczyma na Rajeckiego i, czy się bał z nim porównania, czy już wyczerpał swą pomysłowość do konwersacyi, oddalił się, z rękoma w kieszeniach.
— Dawno cię nie widziałem — powtórzył Michał, ale po polsku i zmieniając formę »wy« (tamsta), użytą wyjątkowo w obecności Trembela.
— A już dawno.
— Polowałem. I teraz wybieram się daleko, pod Kupiszki, na Szepetę.
— I nie słyszałam. Jeziora tam?
— Nie; ogromne mszary, takie, że nasze Ażubalskie to niby ta sadzawka za karczmą w porównaniu do Dusiackiego jeziora.
Warszulka zamyśliła się i rzekła troskliwie:
— A błota tam grzązka, jak w Ażubalach?
— Nie byłem, ale musi być tak samo.
— Tak panicz jeden nie jedź! Przez Ażubale tamtej niedzieli Pipiniukas[2] jak poszedł, tak i wtopił się w błocie.
— Ja już okiem rozpoznam, gdzie można iść, gdzie nie można — przechwalał się Michał — gdzie mech wysoki i jakakolwiek krzewina rośnie, można, a jeżeli trawa gładka, choć wody nie widać, trzeba się wystrzegać przepaści. Ja zresztą w chodakach sunę, jak na łyżwach.
— A Pipiniukas taki między łoziną wtonął. Czapka tylko została na wierzchu; tak jego i naleźli.
— Słyszałem... Biedny chłopak... ale i gawron był całe życie. Ja będę miał na Szepecie dobrego przewodnika, bo tam utonąć nie utonę, ale mógłbym się zabłąkać. Cztery mile kwadratowe mszaru!
— Ot, jeśliby panicz miał z sobą stryja mojego Łaukinia! On wszędzie utrafi. Tylko jego panicz nie bierz; on już człowiek taki: kiedy kogo lubi, dobry...
— A kiedy nie lubi, niebezpieczny — dokończył Michał. — Wiem, on na mnie złem okiem patrzy z powodu ciebie, Warszulko. Ale powiedz mnie, co jemu właściwie do nas?
— Ot tak... jemu kce się, żeby ja za mąż wyszła.
— To rzecz rodziców i twoja.
— Wiadomo, ale kiedy jemu co w głowę wlezie, nie wybijesz.
— I zawsze cię swata z tym białym Trembelukiem?
Michał wskazał głową na jasnowłosego Józefa Trembela, który, choć oddalił się, krążył nieopodal, a Warszulka otworzyła zdziwione oczy.
— Tak panicz wiesz?!...
— Opowiadali mnie. I on szedł za nami wtedy na wiosnę, kiedy to razem polowaliśmy na słonki.
— Stryj Łaukinis szedł, nie on.
— Może ten stryj w tobie kocha się? chce się z tobą żenić?
Warszulka wzruszyła ramionami:
— Pół wieku swego nie żenił się. Gdzież jemu dzisiaj?
— A ty, Warszulko, myślisz o mężu dla siebie? Dziewczyna aż okręciła się na piętach ze wzruszenia, a potem z zalotną chytrością w oczach odpowiedziała ubocznie:
— Kiedy ja brałaby męża, tak tylko... ochotnika.
— Więc Łaukinisa? dobry myśliwy.
— Cóż mnie on?! stryj i stary.
— To może Józefa Trembela?
— On i strzelać nie umie. Do sochy on, do kosy — niczego; ale nie ochotnik.
— Nie podoba ci się?
— On... człowiek dobry i bogaty; ośmnaście jemu dziesięcin po ojcu przyjdzie.
— No, więc kiedy on prosi?...
— Mało kto prosi!
Ostatnie słowa dziewczyny zadźwięczały głęboko i, choć uśmiechnęła się jaskrawo, piękne jej oczy zaszkliły się łzami, wpatrzone błagalnie w Rajeckiego.
On zaś, mając szybki wybór między męską sumiennością a kokieteryą, wybrał drogę pośrednią:
— Trzeba pomówić o tem, Warszulko. Którą ty drogą wracasz dzisiaj do domu?
— A już po za jezierze, po za jezierze[3] i dróżką przez łąki do Gaczan. A panicz na obiad jedziesz do Gaczan?
— Nie prosili mnie.
— Tak i cóż będzie?! — zawołało naiwnie dziewczę, myśląc oczywiście tylko o spotkaniu z Michałem gdzieindziej, niż na tym okólniku kościelnym.
— Może jutro?... wybiorę się o świcie na Gaczańskie jezioro. Jeszcze tam nie szukałem kaczek w tym roku. Przyjdź i ty, Warszulko.
— Jutro?... — westchnęła dziewczyna — od rana robota. Dzisiaj niedziela...
Gorąca fala krwi oblała twarze obojga młodych. Umawiali się o schadzkę tutaj, w tłumie znajomych, z których niejeden mógł coś usłyszeć — i pod kościołem. Ale krew młoda ma swe rozkazy tak despotyczne, że jeżeli opanować je można, ukryć niepodobna.
— Czekaj na mnie przy twojem jeziorze, pod olszyną, o zachodzie słońca — szepnął Michał i, ścisnąwszy ukradkiem rękę dziewczyny, odszedł.
Już też przyglądano się z wielu stron tej długiej rozmowie.
Tłum rzedniał na okólniku kościelnym, rozchodził się poza mury. Niektórzy, uprzywilejowani przez urodzenie i dostatki, przeszli przez boczną furtę do ogrodu proboszcza i nieśli dostojnie swe świąteczne szaty przez jedyną dróżkę tego ogrodu, między tłustemi grzędami, gdzie barwiły się przy ziemi bratki i stokrocie, nasturcye i nagietki, wyżej pachnące groszki i misternie wykrojone lwie paszcze, a sztywne georginie bujały tak wysoko, że przenosiły wzrostem ludzi, czyniąc konkurencyę niejednej wiejskiej elegantce przez swe zielone świeże suknie i głowy płomienne, rozgorzałe ponsowo w upale. Jedni wstępowali do proboszcza — najwyższa kategorya szlachty i włościan w surdutach — inni przeciągali tylko powoli przez odurzające zapachy ogródka, kierując się ku wyjściu na rynek miasteczka: niektórzy przystanęli sobie przed gankiem plebanii: wejść czy nie wejść? — a tymczasem pomyśleć trochę można o życiu słodko śniącem w pogodną niedzielę.
Ale przeważna część ludu z głównej bramy okólnika przed frontem kościelnym wysypała się na rynek, czyli plac nieforemny, zawarty między kościołem, plebanią, pocztą, karczmą i paru sklepami. Z powodu tych gmachów Jużynty są miasteczkiem i mają swe jarmarki. Dzisiejszą niedzielę zwyczajną można było porównać z najświetniejszą jarmarczną; pogoda, a może i wieść o zaręczynach Pucewicza z Trembelówną, ściągnęła dużo ludu, i las podniesionych do góry hołobli od kałamaszek zajmował połowę rynku. Setka zaprzężonych koników żmudzkich stała przy płotach, lub uwięziona między zwartym pomostem drobnych bryczek. Lud litewski unika dalekich podróży piechotą, mało jeździ konno; kałamaszka i fajka są mu ulubionemi towarzyszkami.
Nie kwapiono się wcale do szynku w karczmie; chyba, że kto zaszedł do kramu po »machorkę« do fajki, po karmelki Landrina dla dzieci, po gwoździe lub smarowidło, a wionęła woń smaczna od sąsiedniego szynkwasu, dawał się skusić na kieliszek wódki. Tylko Józef Trembel, spotkawszy Łaukinisa, stryja Warszulki, zaprosił go do izby weselnej za karczmą, postawił całą butelkę, częstował, ale i sam pił tęgo.

Warszulka marudziła długo w miasteczku, włócząc się z innemi dziewczętami, potem dała nurka między georginie w ogródku proboszcza i przypatrywała się przez nizki parkan, jak lud rozjeżdża się do domów. Odłączano po jednej kałamaszce ze zbitej tratwy i w obniżone hołoble wprowadzano konia pod duhę, która ujmowała mu szyję jak w dyby, przykuwając zarazem chomąto do hołobli. Coraz to nowa kałamaszka furknęła drobną, lecz szybką rysią po ulicy owianej gorącym pyłem. A właśnie ogier poniósł Bałtakisa, rwąc się do klaczy Żukiela, która poszła o minutę wcześniej i była już daleko na drodze; konie, dotąd uwiązane, zaczęły rżeć tu i ówdzie, szarpać się i pobrzękiwać rozkiełzanemi wędzidłami.
Zobaczyła potem Warszulka, jak Michał dosiadł pięknego wierzchowca i sfasowanym kłusem przeparadował po rynku, pośród przyjaznych ukłonów, pogodny taki, niepamiętny...
I znowu widowisko niepowszednie: szaraban z Gaczan zajechał w cztery konie; Stanisław siadł na kozieł obok woźnicy i sam ujął lejce, a na siedzeniu »pańskiem« zajęli miejsce stary Trembel i Janielka!
— Ot, wziąłby mnie mój panicz choćby za siebie na konia! — pomyślała Warszulka.
Ale musiała powracać piechotą — co było jej obojętne — i sama jedna — a to już napełniało jej serce żałością.
Poszła więc przez długą wieś szybko, aby wyminąć dziedzinę pyłu, a za wsią zboczyła z gościńca, ku jasnej, głębokiej wodzie Jużynckiego jeziora i szła już dalej »po za jezierze, po za jezierze«... A gdy gościniec oddalił się, wężem wpełzając w pagórki, dziewczyna, nie widząc już powozów weselnych, ani kałamaszek podrygujących, nie słysząc nic brzmiącego w południowym skwarze, osamotniona w świecie między siną wodą i próżnemi ludzi wzgórzami, przystanęła i wpatrzyła się w jezioro, które od stromego brzegu, za wązkim rąbkiem ze żwiru i muszelek, spadało w głębinę przezroczystą.
Usiadła; ledwie, że trzewików nie zanurzyła w wodzie, i patrzyła na podpływające do powierzchni rybki, na żółte i perłowe muszle patrzyła machinalnie. A główka jej pracowała nad rozwiązaniem zagadnień losowych.
— Co z nią będzie? co będzie?...
Marzy o swym królewiczu od roku... ej, gdzie tam! dużo dawniej. Widywała go przecie zdaleka, kiedy on ledwie cień wąsów miał nad czerwonemi ustami, a ona chodziła do pomocy przy zwózce zboża, zupełnie jeszcze młódka, tylko, że śmigła była wcześnie i mocna. — — Przy podawaniu snopów stała na wysokiej górze zboża pod cieniem szczytowych wiązań stodoły i chwytała raźnie z wideł ciężkie snopy, cała zasuta złotą słomą. A on, stojąc na dole, na klepisku, podpatrywał dziewczęta, wijące się u góry w roboczych obrotach. Spojrzał czasem i na nią — ciemno było pod szczytem stodoły — nie zauważył. Cisnęła raz na niego umyślnie snopem — nie zauważył. — — A kiedy poznali się przeszłego roku w leszczynie, odrazu pocałował — — I cóż będzie z tego pocałunku? — — Urok na nią rzucił, myślała odtąd tylko o nim, uczyła się dla niego, dla jego pamięci stroniła od zabaw i pokus — — A on? chodził za nią tamtego roku, i jeszcze tej wiosny, i znowu kiedy przyjechał na lato, piękne słowa mówił i takie delikatne — całował — a czego chciał? — wiadomo, jak każdy młody. Tylko on pan, i dobry i mądry, to musi lepiej wiedzieć, co z tego będzie? — — A panowie teraz i żenią się z chłopkami. Ot, Woronowicz, »dworzanin«, ekonom w Jużyntach, ma żonę nawet nie gospodarską córkę, a jaka pani! — i wiek szczęśliwie z sobą żyją. — — Pan Sołucha ma duży folwark i ożenił się ze swoją gospodynią, Agatką — prawda, że już lat pięć ona u niego na służbie, i dzieci czworo... A jeżeli sam pan Stanisław Pucewicz, dziedzic Gaczan, bierze za żonę Trembelównę, to już widać między największem państwem taka nastała moda...
Wtem w rozpalonej główce dziewczęcia powstała nowa wątpliwość z dziedziny społecznej: może Rajecki jeszcze większy pan od Pucewicza? Mówi jakoś inaczej, prawie tylko po polsku... i nos zawsze w chustkę uciera... Warszulka zauważyła to dawno i nosiła też przy sobie białą chusteczkę. — — Bogaty! wiadomo. Kto ich tam rozpozna, który bogatszy: Rajecki, czy Pucewicz? Obaj mają tyle ziemi, że samemu obrobić ani projektu! I kiedy za żoną wezmą jeszcze gospodarstwo, tylko kłopot większy. Wolałaby Warszulka być tak zamożną, jak Trembelówna, ale czuła instynktowo, że ta różnica posagów mało waży w wyborze dwóch okolicznych bogaczów.
— Za to ja ładniejsza od Janielki — uśmiechnęła się Warszulka do swego obrazu w wodzie, nachylając się nad wspaniałem, głębokiem lustrem. — Może ona trochę większa i szersza w biodrach, ale twarz jak piwonia czerwona. Mnie panicz mówił, że lubi bladą moją twarz, bo przy niej oczy piękniejsze, mówi, i bielsze zęby. — — A już kiedy do tańca, tak ja!
Pomyślała znowu smutniej, że, jeżeli jest ładna, to po chłopsku ładna; tyle tylko, że jej nic nie brakuje: gładka, zdrowa i do roboty zdatna. A co panicz mówi o jej oczach, ustach, to może tylko przez grzeczność? — — Gdzie jej się równać do tych panien białych, ściśniętych w pasie, ubranych w kapelusze, które powozami jeżdżą od dworu do dworu, albo do kościoła, albo chodzą po ulicy w Dyneburgu! — — Nagłą nienawiścią zapałała do swego chłopskiego stroju: tylko na głowie chusteczka jedwabna w kwiaty i ten sznurek korali — — Gdyby to się ubrać tak przynajmniej, jak panna ekonomówna z Nielubiszek!
Jeszcze posępniejsze przychodziły jej myśli. Pierwszy raz dzisiaj w rozmowie z nią wspominał coś panicz o małżeństwie, tylko nie o swojem, o jej zamążpójściu — — I od paru tygodni nie szuka z nią spotkania. Czy pokochałby inną? Nie słychać było, jako żywo — a izba folwarczna w Potyłcie, pełna kobiet, dobrą miała do tych spraw policyę śledczą. — Więc zamiary Jużynckiego panicza stawały się coraz bardziej zawikłaną zagadką. — Ale nareszcie dzisiaj wieczorem wszystko się wyjaśni: kazał czekać na siebie, zapowiedział wyraźnie, że o tych rzeczach będzie mowa. A rozmawiał tak przyjemnie, nie wstydził się długiej rozmowy w obecności świetnego zgromadzenia — a piękny był, najpiękniejszy ze wszystkich...
Zerwała się Warszulka w dalszą drogę.

∗             ∗

Słońce zaszło i niebo bez chmury nakrywało opalową, zarumienioną pół-sferą kraj bardzo cichy. Wody wązkiego między wzgórzami jeziora stężały w szybę polerowaną bez skazy, połyskującą patynowanem srebrem. Przy brzegu, pod nawisłą kępą czarnej olszyny, woda, zaciemniona już zupełnie, wpływała niby w grotę, ciągnącą oczy do wypatrywania jakichś widziadeł tanecznych i lubieżnych, bo noc przychodziła nadzwyczaj ciepła, spocona jeszcze od minionego upału i odurzająco wonna. Słodkim zapachem parowało jezioro, ostrzejszym olchy a kwitnąca na pagórku przybrzeżnym koniczyna wprost zawrotowym perfumem zaprawiała powietrze.
Wśród pola, powyżej kępy olszyny, oczekiwała Warszulka zapowiedzianego przyjazdu Jużynckiego panicza. Jasno jeszcze było od wieczornej łuny. Czy przyjedzie on na parskającym ochoczo gniadym koniu, na którym odjechał w południe z kościoła? Czy w tarantasie myśliwskim, żółtym, najmilszym z tarantasów? — Jeżeli na kołach — jedna tylko ta dróżka. Jeżeli konno, ho! — to może śmigać na przełaj albo przez koniczynę, albo i tem ścierniskiem między kopami świeżo zżętego żyta. — — W każdym razie ukaże się na grzbiecie wzgórza pod jasną łuną i tak z nieba zjeżdżać będzie do jeziora, do niej...
A już kiedy przybędzie i z konia zeskoczy i chwyci w ramiona — niech się dzieje, co on zechce! — —
Od południa do wieczora namysł w głowie Warszulki dojrzał do postanowienia. Podawała się w moc i w niewolę swego pana. Jakikolwiek będzie jej los: czy panować z nim, jako żona, w tych pięknych Jużyntach, czy włóczyć się za nim po świecie, jako służąca posłuszna každej zachciance — ona zgodzi się z losem. Bo przecie on jej nie weźmie na tydzień, dwa... i nie porzuci, jak Stefan Bałtakis zostawił Karusię Pipiniównę brzemienną, odchodząc do wojska. Nie zostawi jej i bez pocałunku, samej na ziemi, skoro tyle już od roku z sobą, o sobie mówili!
Jednak nie nadjeżdża, a już słońce pół godziny jak zaszło... A może przez ostrożność czeka, aż noc zapadnie?...
Żary uderzyły na dziewczynę, bo wieczór był parny, oczekiwanie zaś jeszcze gorętsze. Zachciało jej się wykąpać w jeziorze.
Pomyślała: daleko naokoło nie widać nikogo — a długaż to robota rozebrać się i buchnąć do wody? — raz, dwa — i dosyć. Jeżeliby nadjechał, gdy ona będzie w wodzie, usłyszy zdaleka, pośpieje wyskoczyć, ubrać się pod olszyną, a choćby i bosa pozostała, niewielka bieda! Wykąpie się zresztą pod drzewami, które tworzą szeroką zasłonę od pola.
Zbiegła pędem ku olszynie, rozzuła się szybko, następnie zrzuciła w trzy sekundy trzy zasadnicze szmatki, stanowiące jej ubranie, stanęła nad brzegiem rzeźbiona w miękkim marmurze, skromna w swej doskonałej nagości, i stopą najprzód pomacała wodę. Gdy poczuła, że woda nagrzana prawie jak powietrze, pobiegła raźnie w nurt, mącąc radosną bielą ciszę i polor jeziora. Zaraz rzuciła się wpław, gdyż dno uciekało w głąb pod stopą.
Płynęła nie według reguł natacyjnych, zagarniając wodę prawem ramieniem tak silnie, że każde zagarnięcie wynurzało nad powierzchnię jej ramię lewe i profil piersi, i posuwało potężnie naprzód płynne przebłyski jej kształtów po fali ciepłej i głaszczącej, jaka się czasem śni w noce letnie.

Płynęła tak niepomna niczego, zanurzona w rozkoszy mocnych pocałunków fali, aż poczuła toń zimniejszą na głębinie, zwróciła główkę i zmierzyła znaczne oddalenie od brzegu. Więc skierowała się napowrót, lecz nie do olszyny, tylko obok, na brzeg pusty. Mogła tam łatwiej być spostrzeżona, ale i sama spostrzedz Michała, gdyby nadjeżdżał. — — A niechby ją i zobaczył raz nieodzianą w te biedne chłopskie szatki! Uczuła instynktowo, że jest w swej nagości rozciągniętej na fali nieuchronnie ponętna, piękniejsza może od wszystkich okolicznych elegantek, tych nawet ze dworów. — Niech on ją tak zobaczy...
Gdy zawadziła znowu stopą o dno, stanęła i, wynurzając się do pół piersi, spojrzała na pola coraz ciemniejsze — — Głucho — ani widu, ani słychu.
Ścisnęło się jej serce od przymierającej w niem nadziei. Nie zobaczy on jej dzisiaj ani w kąpieli, ani ubranej?... Pomimo zanurzenia w wodzie uczuła gorące mrówki po całem ciele. — Jeszcze raz tam, do chłodnej toni środkowej, całym pędem młodych piersi i ramion! Rzuciła się znowu wpław gwałtownie, aż woda zaburzyła się, rozpruta niby dziobem polotnej z białemi wiosłami łodzi. — Ale na oglądanie tego cudu nie przybywał nikt z ludzi. Z za pagórka wysunął się tylko księżyc śniady, na lewo odęty, na prawo okrojony, księżyc podstarzały, i wejrzawszy pożądliwie w jezioro, gdzie niezwykłe odbywały się harce, roznamiętniał się coraz ogniściej.
Warszulka powróciła wreszcie do brzegu pod olchami, mocno dysząca — ledwie jej tchu starczyło na dopłynięcie. Wyszła z wody, podbiegła trochę wzwyż i stanęła na chwilę naga między drzewami, samotna Ewa w tym nocnym raju. Ani turkotu kół, ani rytmu kopyt — nic nie słychać było w pobliżu. — —
Uczuła zimno od parowania wody z rozgrzanego ciała, radaby była czem otrzeć się, choćby wytarzać się w trawie, lecz i trawa przemokła od rosy. Przypomniała, że ma w kieszeni spódnicy czystą chustkę, dobyła ją i jęła się ocierać, ale nagle podniosła ją do oczu, z których trysnęły gorące łzy — —
Odziała nareszcie ubranie na mokre jeszcze ciało i weszła wolno na szczyt wzgórza, z którego szerszy, lecz już nocny i mylny roztaczał się widok. Czuła już niezawodnie, że Michał nie przybędzie, chciała jednak wyczerpać ostatni brzask nadziei. I rozglądała się po polach, zdecydowana tu pozostać choćby do północy. Zamiast rozżalenia na ukochanego, zdjął ją o niego niepokój. On nigdy jeszcze nie chybił na schadzkę. — Jaka zaszła przeszkoda? co mu się stać mogło? — Boże miłosierny!
Wtem chwyciła uchem lekki tentent na polu żytniem. Nie koń to chyba, bo nie widać go nad kopami? — — może bardzo daleki galop? — cicha ziemia w nocy przenosi głosy i o wiorstę. — — Otworzyła oczy, usta, uszy — i serce nawet otwarte słuchało — — Wtem huknął blizki strzał.
— Jezus Marya!
Powstała z pod niedalekiej kopy żyta ciemna postać ze strzelbą, pobiegła przez rżysko, schyliła się, wyprostowała, i już spokojnie zaczęła się zbliżać, chrupiąc ciężkimi butami.

— Ej, Warszulka, nie chodź ty po nocy, bo ciebie »welnis«[4] rogiem ubodzie, tylko, że ja przeciw niemu mam święconą kulę w lufie.
— Stryj Łaukinis!
Lubiła dawniej Warszulka tego włóczęgę, bo ją zabierał z sobą na różne ciekawe łowy, ale w tej chwili uczuła do niego nienawiść. Pasmo rojeń najmilszych, choć trwożnych, przerywał jej natrętny opiekun, zdeklarowany przeciwnik tych rojeń. Podparła się hardo pod boki.
— A mnie czemu nie wolno kąpać się w jeziorze? To wam wstyd strzelać po nocy i jeszcze w niedzielę!
— A taki i w poniedziałek jeść trzeba — zaśmiał się Łaukinis cynicznie. — Pan Bóg nie zagniewa się za tego szczura — — potrząsnął zabitym młodym zającem. — Ot, gdyby większy zwierz z Jużynckiego dworu ściągnął tu do ciebie, Warszulko, tak możeby i większy grzech przyszło się popełnić. Tylko jaby jego jutro nie jadł, a na polu zostawił.
— Co wy?! zwaryowali?! — zabełkotała przestraszona dziewczyna.
— Może ty, Warszulko, ale nie ja. Ja dobrze wiem, kogo czekałaś; jego szczęście, że nie przyszedł!
— Zostawcie mnie! — oburzyła się dziewczyna — już wy pewno sam »welnis« i znać was nie chcę!
Stryj-kłusownik zbliżył się jeszcze bardziej do bratanki i potężną dłoń położył jej na ramieniu:
— Znać ty mnie musisz. — — Z Łaukinisów jesteś, a ja z nich najmocniejszy. Piękna ty i do nas należysz.
Warszulka spojrzała ze strachem na stryja, którego dzikie oczy ciążyły na niej dotkliwie.
— Widziałem, kiedy płynęłaś. Piękna ty i silna.
— To innych przepędzacie, a sami podpatrujecie mnie w kąpieli? Ot, kiedy opiekun!
— Wiadomo. Jeżeli ja komu ciebie oddam, tak już swojemu człowiekowi i na wiek. — — A paniczom z tobą bawić się nie pozwolę.
Warszulka miała już na ustach wyznanie, że jej zabawa z Jużynckim paniczem to całe jej życie i szczęście, że zakończyć się może pięknie, jak między Stanisławem i Janielką. Ulękła się jednak dzikiego stryja i zamilkła. Wzruszyła tylko ramionami.
Ale chytry wyga przejrzał dziewczęce serce i rzekł ponuro:
— On zdradziecki Polak; on się z tobą nie ożeni.
Drgnęła dziewczyna i, nie pożegnawszy się ze stryjem, rzuciła się szybko w drogę, ku domowi, prawie biegnąc.
— Radzę ja tobie nie zawrócić do Jużynt. Ja w nocy widzę, jak ryś — zawołał za nią Łaukinis.
Szła, gnana biczami przekleństwa, w tę noc przygotowaną na wesele dla szczęśliwych, na męczarnie dla upośledzonych. Gdyby deszcz smagał i biły pioruny, lżej byłoby nieść chłopską dole przez zasmuconą ziemię. Ale w cudownej nocy księżycowej każdy cień wyciągał miłosne ramiona, każdy zapach mroczył upojeniem — i to przeciwieństwo między panującą w przyrodzie rozkoszą a poziomym losem bezsilnego dziewczęcia wydało się Warszulce nieznośnem. Sięgnęła już pragnieniami po wyższe szczęście, nawykła do rojeń niedościgłych dla pospólstwa i we snach przestała być pospolitą. A tu ciężka łapa stryja-kłusownika trzyma ją przy znienawidzonej chłopskiej doli — gorzej jeszcze bo miła ręka panicza nie raczyła wyciągnąć się do niej szczerze i przychylnie, choćby na krótki uścisk, choćby na tę noc! — —
Gdyby kto chciał wyspowiadać Warszulkę z tego, co czuła podczas nieszczęsnego odwrotu z chybionej schadzki, nie wydobyłby z niej zapewne słów żadnych. Albo powiedziałaby krótko, że żyć jej niemiło i chce umrzeć.





  1. Padnijmy na kolana.
  2. Syn Pipinisa.
  3. Oryginalny prowincyonalizm, nie pochodzący ani ze staropolskiego, ani z rosyjskiego języka. »Po za jezierze, po za płocie« i t. d. znaczy: wzdłuż jeziora, wzdłuż płotu.
  4. Dyabeł litewski.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.