Skarb Wysp Andamańskich/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Skarb Wysp Andamańskich |
Podtytuł | powieść dla młodzieży |
Wydawca | Instytut Wydawniczy Bibljoteka Polska |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Graficzne Bibljoteka Polska |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Władek Krawczyk od tygodnia już bawił w domu rodziców. Ojciec i matka, stary Hindus kucharz i nawet mały, zawsze roześmiany Dżair po dziesięć razy conajmniej oglądali cenzurę chłopaka, gdzie widniały tylko same „bardzo dobre“ postępy. Władek czuł się na plantacji, jak w raju. Wstawał razem z ojcem o świcie i po śniadaniu szedł z nim do robotników. Znał ich wszystkich, bo pracowali tu od kilku lat. Byli to przeważnie Anglicy i kilku zaledwie Birmańczyków. Ludzie ci popełnili w przeszłości różne przestępstwa i, odbywszy w więzieniu wyznaczoną im przez sąd karę, zostali wkońcu wypuszczeni z ponurego gmachu w Hope-townie. Nie mieli oni jednak prawa opuścić wysp Andamańskich, ponieważ po więzieniu zmuszeni byli jeszcze przebyć tu dziesięć lat i dopiero nienaganne przez ten czas życie otwierało przed nimi drogę do ojczyzny. Zwykłe milczący, smutni i jakgdyby zgnębieni, pracowali starannie i pan Roman nie miał z nimi nigdy zatargów, ani kłopotów. Ludzie ci, po ciężkim, pełnym poniżenia pobycie w więzieniu, czuli się doskonale i spokojnie na plantacji w Middle-Hill. Pan Krawczyk był zawsze grzeczny dla nich i wyrozumiały, troszczył się o dobre i zdrowe pożywienie dla robotników i z całą sumiennością wypłacał zarobione przez nich pieniądze.
Władek przyglądał się pracy na plantacji, która rozrastała się i rozszerzała z każdym rokiem. Właśnie odbywała się druga zbiórka herbaty. Robotnicy zrywali młode, jasnozielone listki krzaków herbacianych i wrzucali je do wysokich koszów bambusowych. Inni nieśli je do długiego budynku, gdzie wysypywali zawartość kosza na ogrzewane prycze, i przykrywali każdą warstwy grubym filcem. Listki herbaty w ciągu kilku dni fermentowały, nabierając swoistego aromatu, który wzmacniano, dorzucając trochę płatków kwiatów o silnej i przyjemnej woni.
Po fermentacji sczerniałe liście zwijano ręcznemi przyrządami i suszono w osobnym przewiewnym budynku. W stojącym na samym końcu plantacji dwupiętrowym gmachu mieściła się sortownia i pakownia, skąd wychodziły już skrzynie, wewnątrz obite ołowiem i oklejone kilkoma warstwami papieru, aby wilgoć nie uszkodziła drogiego towaru, który miał odbyć daleką drogę morską aż do Londynu.
Na plantacji drzew pieprzowych robotnicy zapomocą szufelek, podobnych do długich grzebieni o rzadkich, wygiętych zębach, zrywali owoc, który odstawiano do suszarni, a potem do łuszczarni, gdzie czarne aromatyczne ziarna pozbawiano otulających je listków i gałązek.
Ojciec opowiadał Władkowi o nowych zamierzeniach pana Stewansa, który polecił panu Romanowi wytrzebić duży szmat dżungli i założyć na nim nową plantację herbaty i kardamonu.[1] Rządca szukał właśnie robotników, aby rozpocząć wyrąb lasu i karczowanie pni.
— Trudno tu o ludzi, a szczególnie w tym roku, gdy na północnym Andamanie rozpoczęto budowę stacji węglowej i latarni morskiej. Wszyscy wolni ludzie wynajęli się już i odpłynęli, — skarżył się pan Roman synowi, lecz po chwili zaśmiał się chytrze i dodał: — Ale jakoś dam sobie radę, bo widzisz, Władku, na naszych wyspach nikt dotychczas nie potrafił przyciągnąć czarnych Minkopi na roboty, ja jednak będę ich miał! Muszę ich mieć, bo chcę wykonać plan Stewansa, a potem, za jakie cztery lata, otrzymawszy premjum..., wyruszymy do Polski!
— Jakimże to sposobem zmusisz, ojcze, tubylców do pracy? — spytał zaciekawiony Władek.
Pan Krawczyk zapalił fajkę i zapytał:
— Znasz wszakże starego Baharanę, co przywiódł tu przed laty Dżaira i oddał go nam pod opiekę, powiedziawszy, że jest to sierota?
— Baharanę widzę zawsze, ilekroć idę z Dżairem na wybrzeże ośmiornic lub do puszczy. Chodzi wtedy za nami, jak cień, i nic nie mówi! — zaśmiał się chłopak. — Grzeczny jest ten stary! Witając nas i żegnając, klęka i czołem dotyka ziemi... chociaż, zdaje mi się, że ukłony te składa on przed Dżairem...
— Właśnie! Właśnie — przerwał mu ojciec. — Baharana prosił mnie, abym tego lata ze szczególną starannością strzegł chłopaka, jak źrenicę oka, obiecawszy mi za to sprowadzić trzystu swoich rodaków na roboty leśne.
— Dlaczego on tak bardzo troszczy się o Dżaira? — spytał poważnym głosem Władek.
— O ile zrozumiałem, Dżair jest synem jakiegoś wodza szczepu...
— Pocóż oni w takim razie oddali go nam? — dziwił się chłopak.
— Tego nie wiem, — potrząsając głową, powiedział pan Roman. — Zresztą — nic mię to nie obchodzi! Dżair czuje się z nami dobrze, a ja dostanę zato robotników — to grunt!
Zaśmiał się wesoło i wszedł wśród pracujących ludzi, dając rady i wskazówki i odpowiadając na ich pytania.
Władek, rozejrzawszy się dokoia, pobiegł ku domowi, wołając:
— Dżair! Dżair! Zabierz łuki i strzały — pójdziemy nad morze!
Wkrótce znaną im ścieżką schodzili obaj ze stromego urwiska nad brzeg morski. Trzymali w ręku długie łuki andamańskie i strzały o cienkich, zazębionych ostrzach. Na białym brzegu nikogo nie było. Mewy nawet, znużone skwarem, ukryły się po szczelinach w skałach. Zbiegłszy na brzeg, chłopcy przebrnęli niegłęboką lagunę, o dnie, porośniętem brunatnemi wodorostami. Nigdy tu nie widzieli ani ryb i krabów, ani żadnych innych żywych istot, ponieważ w szybko parającej i niezmiernie słonej wodzie nic żyć nie mogło, oprócz niektórych wodorostów morskich. Wyszedłszy na grzbiet koralowej rafy, koło której rozbijały się fale otwartego morza, chłopcy ujrzeli zwierzynę, po którą przyszli. Na krawędzi białych i różowych skał, zbudowanych przez miljardy drobnych żyjątek, polipów koralowych, usadowiło się kilka ośmiornic. Trudno byłoby zgadnąć, poco wynurzyły się z głębiny morskiej i wczołgały się na skały, rozgrzane palącemi promieniami słońca. Może czatowały na zdobycz, bo istotnie od czasu do czasu swemi rachomemi ramionami o kilkunastu przyssawkach chwytały i rozrywały nieopaczne kraby, gramolące się na skały, lub ryby, przepływające tuż pod brzegiem, czy też, być może, te brzydkie głowonogi o złych, bacznych oczach potrzebowały żaru słonecznego i, wygrzewając się, spały.
Chłopcy zaczaili się za dużą skałą, wyglądając największą ośmiornicę, gdy nagle rozległ się plusk wody i z poza załamania brzegu wymknęła się długa, lekka łódź tubylcza, rozpędzona dwiema parami wioseł. Na płaskim, wystającym nad wodą dziobie stał stary Minkopi z łukiem w ręku. Wyskoczył na brzeg i, co chwila przyklękając, zbliżał się do chłopców, mrucząc coś głuchym, chrapliwym głosem.
— Co on tam gada? — spytał niecierpliwie Władek.
— Stary Baharana mówi, że wielka ośmiornica wypełzła dziś na rafy, a potem wpadła na rekina! — objaśnił Dżair, a oczy mu błyszczały niezwykle. — Baharana będzie strzegł nas i bronił przed złą ośmiornicą...
Władek się skrzywił.
— Cóż to za polowanie z niańką?! — pomyślał.
Jednak na Baharanę nie było rady. Stary usiadł pod skałą i, trzymając łuk w ręce, śledził każdy krok chłopców, skradających się do drzemiących ośmiornic.
Władek wypuścił kilka strzał, zanim trafił sporego głowonoga, który przeszyty nawylot, zmieniał raz po raz zabarwienie, zwijał się i prężył, a ramiona jego, niby węże, czołgały się po ziemi i czepiały kamieni. Zato Dżair nie chybiał wcale. Strzały, wypuszczane przez niego, grzęzły w miękkich ciałach ośmiornic, chłopak zaś, wyrywając je, wrzucał zdobycz do worka. Baharana mrużył czarne oczy i uśmiechał się z dumą, aż wreszcie wydał cichy okrzyk i wskazał chłopakom na łódź. Z radosnym śmiechem skoczyli do niej obaj. Minkopi wiosłowali szybko i łódź popędziła wzdłuż brzegu. Na dziobie stał Baharana, wpatrzony w toń. Wkrótce podniósł rękę i łódź stanęła, kołysząc się cicho. Stary napiął łuk i, wymierzywszy, wypuścił strzałę w wodę. Znikła w głębinie, lecz po chwili woda zakotłowała się koło burty i jakaś duża ryba, przebita strzałą, zaczęła miotać się, jak wściekła, rozbryzgując wodę uderzeniem ogona. Niebawem uspokoiła się i wypłynęła, leżąc na boku. Jeden z tubylców zręcznym, szybkim ruchem wrzucił ją do łodzi. Była to czerwona makrela, mieniąca się różnemi barwami. Chłopcy klaskali w dłonie, wydając radosne okrzyki, bo lubili przyglądać się temu sposobowi połowu ryb przez mieszkańców Andamanów — najświetniejszych niewątpliwie na świecie łuczników.
Zaraz po południu powrócili do domu na obiad, naradzając się po drodze nad tem w jaki sposób uśpić czujność Baharany i bez niego wybrać się na łowy. O przygodzie tej Władek marzył przez rok cały. Obiecał bowiem profesorowi przyrody zdobyć jak najwięcej okazów dla szkolnego muzeum, a wiedział dobrze, że morze koło wyspy Kede i jej dżungle ukrywają w swej głębi całe skarby. Władek widział tu nieraz różne ryby, raki, muszle o przedziwnych barwach i kształtach; na skraju zaś puszczy, tuż za ostatniemi drzewkami pieprzowemi, — często przyglądał się chłopak olbrzymim pająkom, pięknym motylom i ptakom, śledząc chyże ruchy jaszczurek zielonych i różowych, kryjących się przed pościgiem wężów. W miejscach błotnistych wśród trzcin i drobnych zarośli spostrzegał nieraz leniwe pytony[2], plamiste i duże żółwie; nie potrafił jednak ani razu zbliżyć się do nich, gdyż broniło ich trzęsawisko, trudne do przebycia. Pragnął jednak poznać dżunglę, wszystkie jej cuda i tajemnice.