Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jak źrenicę oka, obiecawszy mi za to sprowadzić trzystu swoich rodaków na roboty leśne.
— Dlaczego on tak bardzo troszczy się o Dżaira? — spytał poważnym głosem Władek.
— O ile zrozumiałem, Dżair jest synem jakiegoś wodza szczepu...
— Pocóż oni w takim razie oddali go nam? — dziwił się chłopak.
— Tego nie wiem, — potrząsając głową, powiedział pan Roman. — Zresztą — nic mię to nie obchodzi! Dżair czuje się z nami dobrze, a ja dostanę zato robotników — to grunt!
Zaśmiał się wesoło i wszedł wśród pracujących ludzi, dając rady i wskazówki i odpowiadając na ich pytania.
Władek, rozejrzawszy się dokoia, pobiegł ku domowi, wołając:
— Dżair! Dżair! Zabierz łuki i strzały — pójdziemy nad morze!
Wkrótce znaną im ścieżką schodzili obaj ze stromego urwiska nad brzeg morski. Trzymali w ręku długie łuki andamańskie i strzały o cienkich, zazębionych ostrzach. Na białym brzegu nikogo nie było. Mewy nawet, znużone skwarem, ukryły się po szczelinach w skałach. Zbiegłszy na brzeg, chłopcy przebrnęli niegłęboką lagunę, o dnie, porośniętem brunatnemi