Skarb Wysp Andamańskich/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Skarb Wysp Andamańskich
Podtytuł powieść dla młodzieży
Wydawca Instytut Wydawniczy Bibljoteka Polska
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne Bibljoteka Polska
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator St. Brzęczkowski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
F. A. OSSENDOWSKI

SKARB
WYSP
ANDAMAŃSKICH
POWIEŚĆ
DLA MŁODZIEŻY
WARSZAWA

INSTYTUT
WYDAWNICZY
BIBLJOTEKA
19 POLSKA 35


WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE

OKŁADKA I UKŁAD
GRAFICZNY
ST.
BRZĘCZKOWSKIEGO

DRUK
ZAKŁADÓW
GRAFICZNYCH
BIBLJOTEKA
POLSKA
W
BYDGOSZCZY
W TYTULE:
BRYGANTYNA KORSARZA DIEGO DANA






ROZDZIAŁ
PIERWSZY
NA POKŁADZIE KRÓLOWEJ ELŻBIETY

Powierzchnia zatoki Bengalskiej[1] wydawała się białą. Nic dziwnego, bo był marzec, jeden z najbardziej upalnych miesięcy w południowej części półwyspu Indochińskiego i wysp, rozrzuconych wzdłuż jego pobrzeży. Promienie słońca odbijały się od nieruchomego zwierciadła morskiego, a lekkie opary nadawały wodzie i powietrzu biały, mętny odcień. W takie to skwarne południe mały statek angielski, sapiąc dychawicznie, płynął z Rangunu[2] na południe. Na czarnym dziobie okrętu widniał napis „Queen Elisabeth“[3]. Stare, zakopcone pudło, jakiem był ów parowiec, zupełnie niesłusznie nosiło tak szumną nazwę — „Królowa Elżbieta“! Nad pokładem majtkowie rozpięli brudne, połatane płótno, aby nieliczni pasażerowie mogli odpocząć w cieniu. Koło burty, wprost na deskach, siedziało kilku Birmańczyków[4] o twarzach bronzowych i żółtych zawojach na głowie. Jedni z nich, nieruchomym wzrokiem patrząc na płaskie fale, rozbiegające się z pod dziobu parowca, palili długie bambusowe fajki, inni — żuli „betal“ — mieszaninę tabaki, kory cynamonowej i aromatycznych korzeni — i co chwila wypluwali za burtę gęstą, czerwoną, niby krew, ślinę.
Trzech Europejczyków w rozpiętych na piersiach koszulach, pykając cygara, rozsiadło się na składanych krzesełkach drewnianych. Przyglądał im się z ciekawością oparty o burtę chłopak, zapewne czternastoletni. Opalony na bronz, miał szaro-niebieskie, wesołe oczy, a z pod ronda płóciennego hełmu wybijał mu się płowy kosmyk włosów.
Od samego rana nie spuszczał on z oka trzech ponurych, milczących pasażerów. Nie podobali mu się bowiem od pierwszego rzutu oka, a gdy jeden z nich, odchylając rękaw koszuli, obnażył ramię, chłopak spostrzegł na niem serce, jakieś litery i głowę psa, wytatuowane granatową farbą. Baczny na wszystko, zauważył niebawem, że milczący pasażerowie mieli rewolwery, ukryte w tylnych kieszeniach spodni.
— „Królowa Elżbieta“ wiezie pocztę i pieniądze dla urzędników w Singapurze[5] — przypomniał sobie chłopak, — więc może te okrutnie ponure draby zamierzają ograbić statek?
Rozmyślania jego i domysły przerwał stary bosman. Klepnął chłopaka przyjaźnie i, ogarniając go ramieniem, powiedział:
— Przyglądasz się rekinom, bracie?
— Rekinom?... — powtórzył mały pasażer, podnosząc oczy na marynarza.
Ten pyknął fajkę i mruknął, jakgdyby od niechcenia, bo tylko takim tonem żeglarze całego świata mówią o drapieżcach morskich, swoich zaciętych wrogach:
— Zbliżamy się do Wysp Kokosowych,[6] ulubionego miejsca żarłaczy... O wilku mowa... Masz już jednego!
O jakieś pięćdziesiąt metrów od burty płynęła cała flotylla żeglarek. Barwne zwierzątka morskie, połyskując muszlą, wiosłowały długiemi mackami. Nagle skurczyły się, poszarzały i znikły tak szybko, jakgdyby rozpuściły się w ciepłej wodzie. Jednocześnie tam, gdzie przed chwilą żeglowały te piękne głowonogi, zjawiła się wnet trójkątna płetwa jakiejś dużej ryby. Cięła ona bez plusku gładką powierzchnię morza, a gdy wynurzyła się tuż przy parowcu, chłopak ujrzał ciemno-szarego rekina. Potwór długo płynął obok burty, nie spuszczając swych małych, złych ślepi ze stojących na pokładzie ludzi, aż wkońcu przewrócił się do góry białawym brzuchem, ukazując olbrzymią paszczę zębatą, śmignął ciemnym cieniem na głębinie i zniknął pod kadłubem parowca.
— Zapewne kucharz wrzucił resztki jedzenia do morza — uśmiechnął się bosman, — żarłacz pozbiera je, a potem będzie płynął za rufą, czekając na nową porcję!
Umilkł i, puszczając dym, patrzał na białą, lśniącą taflę morza. Chłopak nie przerywał milczenia. Przyglądał się nadlatującym mewom — białym i szarym. Ptaki krzyczały jękliwie i szybowały na skrzydłach, wygiętych niby sierpy. Zwiastowały ląd, chociaż dokoła widniało tylko morze, jakgdyby oddychające spokojnie pod blado-niebieską kopułą nieba.
— Pocóż to płyniesz, przyjacielu, na Andamany?[7] — zadał pytanie bosman.
— Do rodziców — na wakacje, aż do lipca! — radosnym głosem odpowiedział chłopak.
— Ach — tak! — kiwnąwszy głową, mruknął marynarz. — Czy pochodzisz z kolonji czy też z Anglji?
Chłopak zaśmiał się wesoło i odparł:
— Nie jesteśmy Anglikami! Rodzice przyjechali tu z Polski, ale ja urodziłem się w Szanchaju[8] i w tym roku skończę szkołę w Rangunie.
— Fju-ut! — gwizdnął bosman. — Polska — to... Gdynia... Byłem tam przed trzema laty z ładunkiem bawełny. Ależ — to djablo daleko! Jakżeż to się stało, że jakieś wiatry zaniosły was aż na Andamany? Opowiedz-no, chłopcze, bo to musi być niebylejaka historja!
Młody pasażer spoważniał nagle.
— Niebylejaka to przygoda — zgadliście bosmanie, ale w opowiadaniu — krótka! — odparł. — Podczas wojny z Niemcami Moskale kazali wieśniakom polskim porzucić ojczyznę i przenieść się w głąb Rosji. Rodzice, wyjechawszy, w poszukiwaniu pracy zabrnęli aż do Mandżurji. Tam pracowali na angielskiej plantacji bobów — soja, a właściciel, niejaki mister Stewans, zabrał ich ze sobą do Szanchaju, gdzie ja przyszedłem na świat... No, a teraz ojciec i matka gospodarzą na plantacji herbaty i drzew pieprzowych na Środkowym Andamanie, bo pan Stewans ma tam swoje tereny... Oto już i — wszystko, bosmanie!
Marynarz podrapał się w głowę i odburknął:
— A no — prawda, że to — i wszystko... zdaje mi się jednak, że tę drogę z Polski do Andamanów mogli przebyć tylko bardzo mocni, pracowici i uczciwi ludzie. Jak myślisz, chłopaku?
Zapytany wzruszył ramionami i twardym głosem odpowiedział:
— Tacy już są moi rodzice...
— A cóż ty robisz?
— Kończę szkołę w Rangunie, a potem pojadę na dwa lata do Kalkuty[9] do szkoły rolniczej, abym mógł pomagać ojcu i zastąpić go w razie potrzeby... Zresztą pan Stewans da mi posadę w Assamie na plantacjach herbaty, gdyż tak przyrzekł, a jego słowo — murowane!
— No-no-no! — kręcąc głową, dziwił się bosman. — Ależ dzielni z was ludzie! Opowiem o was swoim chłopcom, bo oni to chwytają się wszystkiego, ale jakoś im nie idzie...
Chłopak podniósł oczy na mówiącego i cichym głosem zauważył:
— Mój ojciec twierdzi, że podejmować się należy tego tylko, co człek może zrobić, a więc tego, co umie i lubi.
Bosman westchnął i, nabijając fajkę, zamruczał:
— Twój stary dobrze mówi, bo...
Dalszą rozmowę przerwał im ostry gwizdek z mostku kapitańskiego. Marynarz kiwnął głową chłopakowi i pobiegł na rufę. Dzwonek wybijał zmianę wachty.



ROZDZIAŁ
DRUGI
DZIWNA ROZMOWA

Chłopak, przechyliwszy się przez burtę, z zaciekawieniem przyglądał się rekinowi, bo drapieżnik znowu dogonił statek i zupełnie spokojnie płynął tuż obok. Siedząc ruchy żarłacza, mały Polak spostrzegł niedużą rybę, płynącą o kilka metrów przed rekinem. Zdawało się, że coś węszy, wypatruje i tropi, a każdy jej ruch ze ścisłością niezwykłą powtarzał sunący za nią olbrzym zębaty.
Chłopak uśmiechnął się, przypomniawszy sobie bardzo zajmujące opowiadanie swego profesora przyrody. Pan John Bark, który w życiu swojem odbył dużo dalekich podróży, był ulubieńcem całej szkoły, bo nikt nie potrafił tak pięknie i porywająco opowiadać. Otóż ten to właśnie profesor Bark wykrył niezmiernie ciekawy szczegół z życia rekinów, żyjących w ciepłych morzach, szczególnie zaś w Oceanie Indyjskim. Badania Barka dowiodły, że żarłacze, tygrysy, młoty i inne gatunki rekinów posługują się pewnym rodzajem ryb zupełnie tak samo, jak myśliwy — wyżłem lub ogarem. Ryby te, przezwane „pilotami“, płynąc przed rekinem, wykrywają dla niego zdobycz, uprzedzają o niebezpieczeństwie, wskazują drogę wśród raf i mielizn, a nawet leczą i czyszczą swego potężnego i groźnego sojusznika, zwalniając go od przyczepionych do jego skóry ryb-przyssawek, robaków, krabów, głowonogów i wodorostów. Rekin sumiennie płaci za te przysługi, oddając pilotowi część swego pożywienia. Rybacy malajscy opowiadają o tych rybach dziwne, niewiarogodne wprost rzeczy i otaczają je czcią, złączoną z lękiem. Z tych wspomnień szkolnych wyrwała chłopaka wybuchająca nagle sprzeczka pomiędzy siedzącymi wpobliżu pasażerami o ponurych, brodatych twarzach.
— Powiadam ci, Willy, że było to przy zachodnich rafach Kede[10], o kilometr od przylądka „Czerwonych Skał“!
— Szczekasz, brachu, na wiatr! — zamruczał, śmiejąc się złośliwie, inny i splunął na pokład. — Uciekaliśmy wtedy przed dozorcami z Zatoki Palmowej... No, ale cóż ty na to powiesz, Piotrze?
Trzeci z siedzących długo milczał, mrużąc oczy i poruszając wargami, jakgdyby coś żuł ustawicznie.
— Gadaj-że, stary Murray! — niecierpliwili się towarzysze. — Rozumiesz przecież, że skoro powstaje spór o miejsce, gdzie wrzucono skrzynię, to całe przedsiębiorstwo w łeb może wziąć! Nu-że, Piotrze!
Murray wstał i wyprostował się. Miał szeroką pierś i niezwykle długie, małpie ręce. Bezbarwne włosy opadły mu na niskie, pofałdowane czoło. Twarz skurczyła się nagle i wąskie wargi odsłoniły duże, żółte zęby. Trząsł się ze śmiechu, aż zaczął rzucać słowo po słowie...
— Głupcy jesteście... oszukał was stary Horn!... Wrzucił on do morza na rafy pustą skrzynię... a w Zatoce Palmowej[11] — inną, ale również pustą... Cha-cha!
— Czyś oszalał?! — krzyknęli towarzysze. — Widzieliśmy sami, jak Horn zamknął skarb w skrzyni...
Murray wciąż się śmiał, rozkoszując się przerażeniem, malującem się na twarzy Willy. Wreszcie odsłonił rękaw koszuli i pokazał wytatuowane na ramieniu znaki, mruknąwszy:
— Oto jest plan, ale tylko ja jeden odcyfrować go mogę...
— Piotrze Murray!... — warknął groźnie mały, kwadratowy Willy.
— Bacz, abyś nie pożałował tych żartów — dorzucił drugi i nieznacznie dotknął wiszącego na pasie noża.
Murray znowu się zaśmiał i, klepnąwszy towarzyszy po ramieniu, powiedział pojednawczym tonem:
— Nie groź mi kozikiem, Lucky, bo tem mnie nie zastraszysz!... Nie mam zamiaru oszwabić was, bo przecież nie poto wybraliśmy się na te przeklęte wyspy?... Ale powiadam wam, że głupi jesteście, bo Horn omamił was i mnie, wrzucając do morza puste skrzynie, gdy tymczasem drobna część skarbu leży sobie spokojnie w oponie samochodowej w innem miejscu... Znajdziemy go! Dostaniemy i resztę... oby tylko ten przebiegły lis — Folkhaw nie urzędował już w porcie, ale myślę, że poszedł już chyba na emeryturę...
— Folkhaw! — powtórzyli dwaj inni, a w oczach ich miotać się zaczął strach.
— Poshichajcie, chłopcy! Gdyby na nasze nieszczęście ten pies siedział jeszcze w Hopetownie[12], powiemy mu, że nigdzie nie mogliśmy znaleźć zarobku, więc powracamy na Andamany, aby pracować na plantacjach. Zrozumiano?
Willy i Lucky w milczeniu skinęli głowami i z jakąś trwogą wpatrzyli się w daleki horyzont.
Wysłuchawszy tej rozmowy, chłopak zamyślił się.
— Coby to mogło znaczyć? — zadawał sobie pytanie. — Skarb? Skrzynia, wrzucona do morza na rafach? Stary Horn? Kto jest ów Falkhaw? Chyba że nie komisarz policji w porcie, tak zawsze grzeczny i uprzejmy? Ale ten Horn, ten Horn... pamiętam skądś to nazwisko...
Na pokład wyszedł biało ubrany Hindus i, uderzając w mosiężną tacę — „gong“, nawoływał:
— Obiad podany! Obiad podany!
Birmańczycy — kupcy, siedzący na pokładzie, trzej ponurzy pasażerowie, jakiś duchowny holenderski, dwie panie — żony oficerów z Singapuru i mały Polak skierowali się do messy[13], gdzie służba roznosiła już talerze.



ROZDZIAŁ
TRZECI
W PORCIE BLEIR

Tego samego dnia, dobrze już po zachodzie słońca, gdy na niebie gasły ostatnie szkarłatne jego promienie, parowiec zbliżał się do głębokiej zatoki, nazywanej „Portem Bleir“. Na północnym jej brzegu znajduje się Hope-town, największa osada na Budżingidżi — południowej wyspie Wielkich Andamanów. Niskie domki osady otaczają półkoliste zagłębienie zatoki i pną się na zbocza niewysokich gór, okrytych lasem palmowym i jasno-zielonemi zaroślami bananów.
Cała wyspa tonie w dżungli i tylko w środkowej jej części piętrzą się nagie skały. Ciągną się one po dnie oceanu od górskiego łańcucha Arakanu[14] w Birmanji, i z Andamanów przerzucają się na Sumatrę,[15] przecinając całą wyspę grzbietem Barissan. Tuż koło przystani za wysokim murem stoi długi, ciężki gmach o wąskich, zakratowanych oknach. Już sam wygląd ponurego budynku świadczy o tem, iż mieści się w nim więzienie. Istotnie, władze angielskie w Indjach przed kilku laty jeszcze wywoziły do portu Bleir najniebezpieczniejszych zbrodniarzy.
„Królowa Elżbieta“, lawirując wśród podwodnych skał, oznaczonych świecącemi się „bojami“,[16] rycząc, podpływała do zatłoczonej przystani. Stanęła wreszcie, zgrzytnęła łańcuchem kotwicy i, podciągnięta grubemi cumami, przytuliła się do drewnianej ściany portu.
Pasażerowie, znużeni podróżą morską, w pośpiechu zbiegali po chodniku na ziemię.
— Stój! — rozległ się nagle rozkazujący okrzyk komisarza policji. — Kogo ja widzę?! Ba! Piotr Murray, Grzegorz Lucky i Wiljam Barber? Co wy tu robicie? Przecież nie zatęskniliście chyba za więzieniem, boć przesiedzieliście w niem osiem lat? Pocóż tu zawitaliście?
Pytania te i uwagi skierowane były do trzech brodatych pasażerów „Królowej Elżbiety“. Jeden z nich, dotknąwszy ronda hełmu i uśmiechając się sztucznie, zamruczał:
— Wieczór dobry, panie Folkhaw! Wita nas pan zbyt radośnie... doprawdy. Poco tyle hałasu i tyle słów naraz? W Indjach po więzieniu źle nam się powodziło. Postanowiliśmy powrócić na Budżingidżi i szukać uczciwej pracy u kolonistów, bo tu nie będą zapewne tak wybredni, jak dżentelmeni z Kalkuty, Bombaju i Kolombo.
Komisarz słuchał, podejrzliwie wpatrując się w ponure twarze dawnych aresztantów. Wreszcie machnął ręką i powiedział z naciskiem:
— Jeżeli tak, to — dobrze, ale jeżeli będzie inaczej, to poślę was na wypoczynek na wyspę Żmij...[17]
Urwał nagle i tylko bardzo wyraziście zacisnął silne szczęki.
Wstrzymany na chwilę potok ludzki, płynący nietylko z pokładu parowca, ale i z jego wnętrza, ruszył znowu.
— Władku, Władeczku! — zabrzmiał nagle donośny okrzyk, który pokrył zgiełk głosów i jazgot łańcuchów windy, wyciągającej towary z rumów okrętowych.
Chłopak, schodzący z pokładu, jednym susem przeskoczył barjerę i padł w objęcia barczystego mężczyzny w białem ubraniu i żółtych butach z cholewami.
— Ojcze! Ojcze! — szeptał, tuląc się do szerokiej piersi jego.
Ojciec całował go i głaskał po głowie, zaglądając chłopakowi w oczy i uśmiechając się radośnie.
Rozmawiając, zbliżali się do małego hoteliku, trzymając się za ręce.
— Jutro o świcie odpływa motorówka do Kede — oznajmił ojciec.
— To znaczy, że przed południem będziemy już w Middle-Hill! — zawołał chłopiec. — Ucieszy się matczysko najdroższe!
— Wygląda ciebie z niecierpliwością i tęskni! — uśmiechnął się ojciec. — Twój przyjazd — to przecież święto dla nas!
Chłopak pocałował go w rękę i postawił walizkę na stopniach tarasu. Po chwili zaśmiał się cichutko i, patrząc na ojca, szepnął radośnie:
— W domu dopiero pokażę wam cenzurę! Ho-ho! Będzie na co popatrzeć!
Z hotelu wybiegł w tej chwili służący — Hindus i, zabrawszy walizkę, prowadził gości do wnętrza lekkiego, czystego budynku, gdzie już zapalono lampy, gdyż mrok zapadał szybko.



ROZDZIAŁ
CZWARTY
W DRODZE DO DOMU

Nazajutrz przed południem duża łódź motorowa przybijała do brzegu wyspy Kede, drugiej w archipelagu Wielkich Andamanów. Zwarta, ciemna dżungla, opleciona lianami i kwitnącemi pnączami dochodziła niemal do samej wody. Pod drzewami stała trzcinowa chatka, o strzesze z liści palmowych, a dwóch nagich tubylców — małych, czarnych, o włosach kędzierzawych, pełniło służbę na przystani, uwiązując motorówkę do pala, w nocy zaś zawieszając palącą się latarnię na wysokim maszcie. Od chatki biegły dwie świeże koleiny, przecięte kołami wozu. Była to lekka kałamaszka, zaprzężona w dwa szare byki-zebu o sterczących na karku garbach. Na koźle siedział mały, czarnoskóry chłopak w białem ubraniu i słomkowym kapeluszu i, spoglądając na podpływającą łódź, błyskał białemi zębami w radosnym uśmiechu.
— Wlad! Wlad! Young Sahib![18] — pokrzykiwał chrapliwym głosem.
Motorówka przywiozła istotnie Władka i jego ojca — pana Romana Krawczyka, którego wojna z polskiej roli z pod Zegrza rzuciła na daleką wyspę, gdzie rozbijały się fale Oceanu Indyjskiego. Panu Krawczykowi powodziło się dobrze. Pracowitość jego, ścisłość w wykonaniu zleceń, uczciwość i spokojny, zdrowy rozum sprawiły, że przygodny narazie pracodawca, angielski plantator Stewans, stał się szczerym przyjacielem rodziny polskiej. Anglik cenił wysoko zdolności i charakter pana Romana i ufał mu tak bardzo, że uczynił go jedynym rządcą plantacji na wyspie Kede. Stewans miał tam rozległe tereny, zajęte krzakami najlepszych gatunków herbaty i drzewkami pieprzowemi. Przyjeżdżał tu raz w roku z Kalkuty, przywożąc upominki dla pani Stefanji, matki Władka. Pani Krawczykowa pomagała mężowi, i, chociaż nic mu nie mówiła i nie skarżyła się bynajmniej na los, tęskniła jednak do kraju i płakała po nocach. Gdy nastał czas oddania Władka do szkoły angielskiej, troska jeszcze bardziej gryźć poczęła serce kobiety. Patrząc na męża załzawionym, niespokojnym wzrokiem, mówiła:
— Hej, zapomni Władeczek mowy naszej i te Angliki przerobią go na swoją modłę...
Sam pan Roman myślał o tem i obawiał się również, wiedząc, że tymczasem tylko mowa polska przywiązuje chłopaka, urodzonego w Chinach, w napół angielskim Szanchaju, do dalekiej, nigdy przezeń nie oglądanej ojczyzny. Ale, widać, krew polska ma tę właściwość, że pali się w niej wrodzona, niegasnąca miłość do ziemi ojczystej, bo Władek nie zapomniał rodzimego języka, z dumą i radością czytał w pismach angielskich wieści z Warszawy i Gdyni i po kilka razy wertował książki, które na prośbę pana Romana przysyłano mu z konsulatu polskiego. Stało się wkrótce tak, że angielscy koledzy chłopaka, wcale nie interesujący się przedtem losem nowego państwa, jakiem była dla nich powstająca po wojnie Rzeczpospolita Polska, wiedzieli teraz cośniecoś o Bolesławie Chrobrym, o bitwie pod Lignicą i Grunwaldem, o Chodkiewiczu, Czarnieckim i Żółkiewskim, o Janie Sobieskim, pogromcy Turków i obrońcy Wiednia, o Kościuszce i powstaniach przeciwko Moskalom, wreszcie o marszałku Piłsudskim, znakomitym mistrzu Paderewskim i młodej, a zwycięskiej już, armji polskiej. Lubili słuchać Władka i wszyscy bez wyjątku przyjaźnili się z nim. Przepadali też za nim koledzy Hindusi i Birmańczycy, ale mieli do tego inne powody. Zaczęło się to od zwykłego śród chłopców zajścia. Jeden z kolegów Władka — wysoki, silny, wysportowany Anglik, syn pułkownika, dowódcy oddziału kawalerji w Rangunie, potrącił umyślnie małego Hindusa, syna pewnego radży[19] z Jamethin,[20] a posłyszawszy z jego strony wyrzut, uderzył słabszego i młodszego od siebie chłopaka. Władek ujął się wówczas za Hindusem i już miał rozpocząć bójkę z ciskającym się nań Anglikiem, gdy ten — wściekły i blady z gniewu, krzyknął:
— Taki porządny chłopiec i broni małpy! Hańba!!
Władek wzruszył ramionami i odpowiedział:
— Nie widzę tu żadnej małpy! Stanąłem w obronie małego Hindusa...
— Hindus — to nie człowiek! — wrzasnął Anglik.
Władek zaśmiał się i odparł natychmiast:
— Powiedz o tem swemu kapelanowi na lekcji religji, a potem powtórz to samo profesorowi przyrody!
Cała klasa ryknęła śmiechem, a jeden z kolegów zawołał:
— Jack[21] nie powie, bo od pastora dostałby za to najgorszy stopień, a od przyrodnika — drugi taki sam!
— No, to świetnie! — ucieszył się Władek. — Widzę zatem, iż wiecie wszyscy, że Hindus jest człowiekiem!
Zapalczywy Jack pomyślał chwilkę, a potem parsknął śmiechem i, przeprosiwszy Hindusa, mocno potrząsnął rękę Władkowi.
— Spryciarz z ciebie, ale jesteś morowy kolega, sprawiedliwy! — szepnął mu do ucha.
Bronzowe chłopaki uznali również małego Polaka za sprawiedliwego kolegę i — gotowi byli pójść za nim w ogień i wodę; starsi w inny sposób ocenili czyn Władka, bo dyrektor szkoły pochwalił go wobec całej klasy, a pułkownik i radża zaprosili chłopaka na obiad i byli dla niego niezwykle uprzejmi, traktując go jak dorosłego „dżentelmena“.[22]
Wyskoczywszy na brzeg „swojej“ wyspy, „dżentelmen“ pozdrowił czarnych tubylców i pobiegł do wózka, wołając:
— Jak się masz, mały Dżair? Urosłeś, widzę, i dostałeś nowy kapelusz? Bardzo ci w nim pięknie!
Mały woźnica, błyskając zębami i białkami oczu, powtarzał raz po raz:
— Young Sahib! Young Sahib!
— Cóż-to? — zdumiał się chłopak. — Zapomniałeś, czy co, że mam na imię Wład, a wcale nie sahib?
— Wlad!... Wlad! — szeptał Dżair, nie spuszczając zachwyconego wzroku z wesołej twarzy Władka, a z jego czarnych oczu kapały łzy.
W kwadrans potem szare zebu[23] ciężkim kłusem ruszyły w stronę dżungli. Droga — ledwie widzialna i rzadko uczęszczana — biegła przez pewien czas brzegiem morza. Koła zgrzytały na muszlach i odłamkach korali, wyrzuconych przez fale w godzinach przypływu. Wkrótce jednak wózek wtoczył się pomiędzy dwie ściany wysokich drzew i coraz bardziej zagłębiał się w dżungli. Jechali w półzmroku, gdyż przez gęste korony drzew nie przebijał się ani jeden promień słońca. Duszne i parne powietrze zmuszało podróżników do milczenia, ponieważ oddech stawał się trudniejszy i bardziej przyśpieszony. Zebu pochrapywały i prychały, wymachując ogonami. Całe chmury moskitów, bąków i drobnych muszek czerwonych cięły im skórę, zalepiały oczy i wdzierały się do uszu i nozdrzy. Zresztą dokuczały one także i ludziom, a stawały się coraz natarczywsze.
— Włóż siatkę, Władku, bo tak cię pożądlą te przebrzydłe muchy, że matka nie pozna ciebie! — poradził pan Roman, wyciągając z torby kawał lekkiej, przezroczystej tkaniny.
Owinąwszy nią głowę i szyję, Władek rozglądał się dokoła. Znał tę drogę przez dżunglę, ale zawsze ciekawiła go. Gdzieś wysoko nad ziemią krzyczały, przelatując z gałęzi na gałąź, ptaki barwne — papugi zielone i różowe, jaskrawo upierzone drozdy i inne — małe i duże. Z korzeni, ciągnących się w haszczach paproci i trzcin, z pluskiem wpadały do bagna żółwie, a przez drogę śmigały jaszczurki. W dżungli nie spotkali nikogo. Raz jeden tylko mignęła w gąszczu kniei ciemna, zwinna sylwetka tubylca. Przemknął niby widmo nieuchwytne. Skakał z korzenia na korzeń, czepiał się zwisających lian i gałęzi, przenosił się, niby ptak, nad trzęsawiskiem, aż zniknął za ścianą bambusów.
— Jak się miewają w tym roku biedacy Minkopi? — spytał chłopak, dotykając ramienia ojca.
Pan Roman pokiwał głową i odparł ze smutkiem w głosie:
— Źle się dzieje z tubylcami Andamanów! Coraz szybciej wymiera ten biedny, ciemny szczep. Niema na to rady! Znam lekarza z Hopetownu, bardzo porządnego i dobrego człowieka. Chciałby on pomóc im, leczyć i przyzwyczaić do walki z chorobami, ale Minkopi nie ufają nikomu, unikają białych ludzi, kryją się w dżungli i wymierają coraz bardziej. Podobno pozostało ich zaledwie 2000 głów. Jeżeli tak dalej pójdzie — to za jakie trzydzieści lat nie pozostanie już ani jednego!
Umilkli znowu, ale Władek, przypomniawszy sobie coś nagle, zapytał znów:
— Tatusiu, kto to był... Horn?
Pan Krawczyk ze zdziwieniem spojrzał na syna i zawołał:
— Skąd ci przyszło do głowy to nazwisko?!
— Słyszałem je na statku przedwczoraj... opowiem ci o temszczegółowo w domu, — odparł.
Pan Roman, marszcząc czoło, gdyż starał się dokładnie ożywić w pamięci okoliczności i wypadki, związane z nazwiskiem Horna, zaczął opowiadać:
— Był tu przed naszym przyjazdem gubernator — Edward Horn. Słynął ze swej surowości i był postrachem dla posyłanych tu więźniów, Minkopi, urzędników i białej ludności. Pewnego razu kazał odnaleźć i przyprowadzić do siebie wodza tubylców. Jomaga — tak się nazywał ów wódz — długo się ukrywał, aż wreszcie schwytano go i stawiono przed Hornem. Co się tam potem stało — tego nikt dokładnie nie wie. Jomaga przepadł bez śladu, a gubernatora oddano niebawem pod sąd za to, że własnoręcznie wypuścił z więzienia trzech niebezpiecznych aresztantów. Wytropiono ich wkrótce i osadzono ponownie za kratkami, gubernatora zaś przywieziono na wyspę Żmij w porcie Bleir, gdzie mieści się najsurowsze więzienie karne, skąd już nikt nie wychodzi. Co do Horna, to, podobno, po roku już zakończył tam życie.
— Ale cóż takiego zrobił ten Horn? — dopytywał się Władek.
— Tego nikt nie wie na Andamanach. Sprawę jego otacza tajemnica, tembardziej, że natychmiast po aresztowaniu Horna zmieniono tu wszystkich urzędników, policję, straż celną, a nawet pastora i lekarza, — odpowiedział ojciec.
Wózek wytoczył się znów na brzeg morza. Słońce wylewało strugi światła na drobny i biały, jak mąka, piasek i na zarośla banjanów.[24] Z konarów ich spadała cała sieć korzeni powietrznych. Jedne z nich wisiały swobodnie i kołysały od powiewu lekkiej bryzy,[25] dobiegającej od morza, inne, dotarłszy do ziemi, umocowywały się już w niej, tworząc nowe piony. Długie, płaskie fale nie dosięgały brzegu. Zderzywszy się ze wznoszącemi się z dna morza rafami koralowemi, które, niby mur, broniły dostępu do wyspy, słabły nagle i, przelewając się przez tę przegrodę, z głośnym pluskiem wpadały do laguny, nad którą szybowały mewy.
Władek, ujrzawszy brzeg, trącił czarnego chłopaka i powiedział:
— Będziemy strzelać do ośmiornic, jak w zeszłym roku!
— O, sahibie, jest dużo ośmiornic, bardzo dużo! — zawołał Dżair, błysnąwszy oczami, i, zwróciwszy twarz do Władka, dodał szeptem: — Stary Baharana widział wielką ośmiornicę, taką, co porywa kozy, a nawet zebu!
— Poszukamy jej! — krzyknął chłopak i zdjął siatkę, gdyż poczuł świeży podmuch od morza — najlepszą obronę przed moskitami i inną latającą plagą.
Droga zaczęła się piąć tymczasem na zbocza pagórków, okrytych krzakami tamaryndowemi[26] i niską poroślą palmową. Wózek wtoczył się wkrótce na płaszczyznę. Z jednej strony urywała się ona nad morzem pionową niemal ścianą, z drugiej dochodziła do dżungli z piętrzącemi się nad nią skałami. Całą płaszczyznę przecinały prawidłowe szeregi krzaków herbaty, a za niedużym potokiem, płynącym przez plantację, ciągnęły się szeregi szaro-zielonych drzewek pieprzowych. W wąskim końcu równiny widniały drewniane zabudowania o czerwonych dachach.
— Middle Hill! — krzyknął radosnym głosem Władek i, zeskoczywszy z wózka, pomknął naprzełaj, gdyż ujrzał matkę, stojącą na tarasie przed domkiem.



ROZDZIAŁ
PIĄTY
WYBRZEŻE OŚMIORNIC

Władek Krawczyk od tygodnia już bawił w domu rodziców. Ojciec i matka, stary Hindus kucharz i nawet mały, zawsze roześmiany Dżair po dziesięć razy conajmniej oglądali cenzurę chłopaka, gdzie widniały tylko same „bardzo dobre“ postępy. Władek czuł się na plantacji, jak w raju. Wstawał razem z ojcem o świcie i po śniadaniu szedł z nim do robotników. Znał ich wszystkich, bo pracowali tu od kilku lat. Byli to przeważnie Anglicy i kilku zaledwie Birmańczyków. Ludzie ci popełnili w przeszłości różne przestępstwa i, odbywszy w więzieniu wyznaczoną im przez sąd karę, zostali wkońcu wypuszczeni z ponurego gmachu w Hope-townie. Nie mieli oni jednak prawa opuścić wysp Andamańskich, ponieważ po więzieniu zmuszeni byli jeszcze przebyć tu dziesięć lat i dopiero nienaganne przez ten czas życie otwierało przed nimi drogę do ojczyzny. Zwykłe milczący, smutni i jakgdyby zgnębieni, pracowali starannie i pan Roman nie miał z nimi nigdy zatargów, ani kłopotów. Ludzie ci, po ciężkim, pełnym poniżenia pobycie w więzieniu, czuli się doskonale i spokojnie na plantacji w Middle-Hill. Pan Krawczyk był zawsze grzeczny dla nich i wyrozumiały, troszczył się o dobre i zdrowe pożywienie dla robotników i z całą sumiennością wypłacał zarobione przez nich pieniądze.
Władek przyglądał się pracy na plantacji, która rozrastała się i rozszerzała z każdym rokiem. Właśnie odbywała się druga zbiórka herbaty. Robotnicy zrywali młode, jasnozielone listki krzaków herbacianych i wrzucali je do wysokich koszów bambusowych. Inni nieśli je do długiego budynku, gdzie wysypywali zawartość kosza na ogrzewane prycze, i przykrywali każdą warstwy grubym filcem. Listki herbaty w ciągu kilku dni fermentowały, nabierając swoistego aromatu, który wzmacniano, dorzucając trochę płatków kwiatów o silnej i przyjemnej woni.
Po fermentacji sczerniałe liście zwijano ręcznemi przyrządami i suszono w osobnym przewiewnym budynku. W stojącym na samym końcu plantacji dwupiętrowym gmachu mieściła się sortownia i pakownia, skąd wychodziły już skrzynie, wewnątrz obite ołowiem i oklejone kilkoma warstwami papieru, aby wilgoć nie uszkodziła drogiego towaru, który miał odbyć daleką drogę morską aż do Londynu.
Na plantacji drzew pieprzowych robotnicy zapomocą szufelek, podobnych do długich grzebieni o rzadkich, wygiętych zębach, zrywali owoc, który odstawiano do suszarni, a potem do łuszczarni, gdzie czarne aromatyczne ziarna pozbawiano otulających je listków i gałązek.
Ojciec opowiadał Władkowi o nowych zamierzeniach pana Stewansa, który polecił panu Romanowi wytrzebić duży szmat dżungli i założyć na nim nową plantację herbaty i kardamonu.[27] Rządca szukał właśnie robotników, aby rozpocząć wyrąb lasu i karczowanie pni.
— Trudno tu o ludzi, a szczególnie w tym roku, gdy na północnym Andamanie rozpoczęto budowę stacji węglowej i latarni morskiej. Wszyscy wolni ludzie wynajęli się już i odpłynęli, — skarżył się pan Roman synowi, lecz po chwili zaśmiał się chytrze i dodał: — Ale jakoś dam sobie radę, bo widzisz, Władku, na naszych wyspach nikt dotychczas nie potrafił przyciągnąć czarnych Minkopi na roboty, ja jednak będę ich miał! Muszę ich mieć, bo chcę wykonać plan Stewansa, a potem, za jakie cztery lata, otrzymawszy premjum..., wyruszymy do Polski!
— Jakimże to sposobem zmusisz, ojcze, tubylców do pracy? — spytał zaciekawiony Władek.
Pan Krawczyk zapalił fajkę i zapytał:
— Znasz wszakże starego Baharanę, co przywiódł tu przed laty Dżaira i oddał go nam pod opiekę, powiedziawszy, że jest to sierota?
— Baharanę widzę zawsze, ilekroć idę z Dżairem na wybrzeże ośmiornic lub do puszczy. Chodzi wtedy za nami, jak cień, i nic nie mówi! — zaśmiał się chłopak. — Grzeczny jest ten stary! Witając nas i żegnając, klęka i czołem dotyka ziemi... chociaż, zdaje mi się, że ukłony te składa on przed Dżairem...
— Właśnie! Właśnie — przerwał mu ojciec. — Baharana prosił mnie, abym tego lata ze szczególną starannością strzegł chłopaka, jak źrenicę oka, obiecawszy mi za to sprowadzić trzystu swoich rodaków na roboty leśne.
— Dlaczego on tak bardzo troszczy się o Dżaira? — spytał poważnym głosem Władek.
— O ile zrozumiałem, Dżair jest synem jakiegoś wodza szczepu...
— Pocóż oni w takim razie oddali go nam? — dziwił się chłopak.
— Tego nie wiem, — potrząsając głową, powiedział pan Roman. — Zresztą — nic mię to nie obchodzi! Dżair czuje się z nami dobrze, a ja dostanę zato robotników — to grunt!
Zaśmiał się wesoło i wszedł wśród pracujących ludzi, dając rady i wskazówki i odpowiadając na ich pytania.
Władek, rozejrzawszy się dokoia, pobiegł ku domowi, wołając:
— Dżair! Dżair! Zabierz łuki i strzały — pójdziemy nad morze!
Wkrótce znaną im ścieżką schodzili obaj ze stromego urwiska nad brzeg morski. Trzymali w ręku długie łuki andamańskie i strzały o cienkich, zazębionych ostrzach. Na białym brzegu nikogo nie było. Mewy nawet, znużone skwarem, ukryły się po szczelinach w skałach. Zbiegłszy na brzeg, chłopcy przebrnęli niegłęboką lagunę, o dnie, porośniętem brunatnemi wodorostami. Nigdy tu nie widzieli ani ryb i krabów, ani żadnych innych żywych istot, ponieważ w szybko parającej i niezmiernie słonej wodzie nic żyć nie mogło, oprócz niektórych wodorostów morskich. Wyszedłszy na grzbiet koralowej rafy, koło której rozbijały się fale otwartego morza, chłopcy ujrzeli zwierzynę, po którą przyszli. Na krawędzi białych i różowych skał, zbudowanych przez miljardy drobnych żyjątek, polipów koralowych, usadowiło się kilka ośmiornic. Trudno byłoby zgadnąć, poco wynurzyły się z głębiny morskiej i wczołgały się na skały, rozgrzane palącemi promieniami słońca. Może czatowały na zdobycz, bo istotnie od czasu do czasu swemi rachomemi ramionami o kilkunastu przyssawkach chwytały i rozrywały nieopaczne kraby, gramolące się na skały, lub ryby, przepływające tuż pod brzegiem, czy też, być może, te brzydkie głowonogi o złych, bacznych oczach potrzebowały żaru słonecznego i, wygrzewając się, spały.
Chłopcy zaczaili się za dużą skałą, wyglądając największą ośmiornicę, gdy nagle rozległ się plusk wody i z poza załamania brzegu wymknęła się długa, lekka łódź tubylcza, rozpędzona dwiema parami wioseł. Na płaskim, wystającym nad wodą dziobie stał stary Minkopi z łukiem w ręku. Wyskoczył na brzeg i, co chwila przyklękając, zbliżał się do chłopców, mrucząc coś głuchym, chrapliwym głosem.
— Co on tam gada? — spytał niecierpliwie Władek.
— Stary Baharana mówi, że wielka ośmiornica wypełzła dziś na rafy, a potem wpadła na rekina! — objaśnił Dżair, a oczy mu błyszczały niezwykle. — Baharana będzie strzegł nas i bronił przed złą ośmiornicą...
Władek się skrzywił.
— Cóż to za polowanie z niańką?! — pomyślał.
Jednak na Baharanę nie było rady. Stary usiadł pod skałą i, trzymając łuk w ręce, śledził każdy krok chłopców, skradających się do drzemiących ośmiornic.
Władek wypuścił kilka strzał, zanim trafił sporego głowonoga, który przeszyty nawylot, zmieniał raz po raz zabarwienie, zwijał się i prężył, a ramiona jego, niby węże, czołgały się po ziemi i czepiały kamieni. Zato Dżair nie chybiał wcale. Strzały, wypuszczane przez niego, grzęzły w miękkich ciałach ośmiornic, chłopak zaś, wyrywając je, wrzucał zdobycz do worka. Baharana mrużył czarne oczy i uśmiechał się z dumą, aż wreszcie wydał cichy okrzyk i wskazał chłopakom na łódź. Z radosnym śmiechem skoczyli do niej obaj. Minkopi wiosłowali szybko i łódź popędziła wzdłuż brzegu. Na dziobie stał Baharana, wpatrzony w toń. Wkrótce podniósł rękę i łódź stanęła, kołysząc się cicho. Stary napiął łuk i, wymierzywszy, wypuścił strzałę w wodę. Znikła w głębinie, lecz po chwili woda zakotłowała się koło burty i jakaś duża ryba, przebita strzałą, zaczęła miotać się, jak wściekła, rozbryzgując wodę uderzeniem ogona. Niebawem uspokoiła się i wypłynęła, leżąc na boku. Jeden z tubylców zręcznym, szybkim ruchem wrzucił ją do łodzi. Była to czerwona makrela, mieniąca się różnemi barwami. Chłopcy klaskali w dłonie, wydając radosne okrzyki, bo lubili przyglądać się temu sposobowi połowu ryb przez mieszkańców Andamanów — najświetniejszych niewątpliwie na świecie łuczników.
Zaraz po południu powrócili do domu na obiad, naradzając się po drodze nad tem w jaki sposób uśpić czujność Baharany i bez niego wybrać się na łowy. O przygodzie tej Władek marzył przez rok cały. Obiecał bowiem profesorowi przyrody zdobyć jak najwięcej okazów dla szkolnego muzeum, a wiedział dobrze, że morze koło wyspy Kede i jej dżungle ukrywają w swej głębi całe skarby. Władek widział tu nieraz różne ryby, raki, muszle o przedziwnych barwach i kształtach; na skraju zaś puszczy, tuż za ostatniemi drzewkami pieprzowemi, — często przyglądał się chłopak olbrzymim pająkom, pięknym motylom i ptakom, śledząc chyże ruchy jaszczurek zielonych i różowych, kryjących się przed pościgiem wężów. W miejscach błotnistych wśród trzcin i drobnych zarośli spostrzegał nieraz leniwe pytony[28], plamiste i duże żółwie; nie potrafił jednak ani razu zbliżyć się do nich, gdyż broniło ich trzęsawisko, trudne do przebycia. Pragnął jednak poznać dżunglę, wszystkie jej cuda i tajemnice.



ROZDZIAŁ
SZÓSTY
NIEZNANI PRZYBYSZE

Pewnego wieczora, gdy cała rodzina Krawczyków i mały Dżair siedzieli w domu, wszedł stróż — Hindus i oznajmił, że dwóch nieznajomych chce się widzieć z rządcą. Pan Roman wyszedł na taras. Dobiegły wkrótce odgłosy rozmowy i po chwili Krawczyk powrócił do pokoju.
— Dwaj Anglicy wynajęli się do rąbania lasu. — Przyjąłem ich. Będą kierowali tubylcami, gdy Baharana przyprowadzi mi swoich Minkopi.
Po kolacji, gdy rodzina udawała się już na spoczynek, pan Roman podniósł nagle głowę i jął nadsłuchiwać. Wkrótce przekonał się, iż ktoś usiłuje otworzyć okiennicę.
— Któżby to mógł być? — zdumiał się Krawczyk i szybko wybiegł na dwór. W ciemności ujrzał czarną postać, zaczajoną pod oknem. W świetle latarni elektrycznej poznał Baharanę.
— Tss! — zasyczał stary. — Pozwól mi wejść do domu, sahibie...
— Co się stało? — spytał pan Roman, gdy obaj weszli do izby.
Stary Negritos[29] drżał na calem ciele i przerażonemi oczami rozglądał się dokoła.
— Mów-że, Baharana, i nie bój się! — uspokoił go Krawczyk, kładąc mu rękę na ramieniu. — Wiesz przecież, że nie pozwolę cię skrzywdzić, bo jesteśmy przyjaciółmi.
— Tak, tak! — kiwnął głową stary tubylec. — Baharana i biały człowiek — dwaj przyjaciele! Biały — sprawiedliwy i dobry człowiek! Ja nie o siebie się boję... Niebezpieczeństwo zawisło nad Dżairem...
— Coś ty bredzisz, stary?! — zaśmiał się pan Roman. — Chłopak zdrów jest i wesół!
Baharana opuścił głowę i zamyślił się. Widocznie szukał słów, aby wyrazić swoją myśl, bo stary Minkopi z trudem mówił po angielsku. Wreszcie pochylił się ku Krawczykowi i szepnął:
— Na plantację przybyli ludzie Horna... źli, bardzo źli ludzie!
— Ludzie Horna? Ależ Horn przed kilku laty umarł? — zawołał zdumiony pan Roman.
Baharana potrząsnął głową i szepnął znowu:
— Horn umarł, ale ci, którzy porwali nam wielkiego wodza Jomagę, są na twojej plantacji, sahibie...
Krawczyk zrozumiał, że stary ma na myśli przybyszów, którzy dopiero tego wieczora wynajęli się do pracy. Sprawę tę należało wyświetlić, bo, chociaż pan Roman słyszał o niej kilkakrotnie, nie interesował się jednak szczegółami.
— Opowiedz mi, Baharana, o Jomadze i o tem dlaczego porwano go.
Stary wskoczył z miejsca i, zasłaniając sobie usta i oczy rękami, szeptał w przerażeniu:
— Nie! Nie! Nie!
Krawczyk ze zdumieniem przyglądał się Negritosowi.
— No, to nie mów! — powiedział wreszcie. — Objaśnij jednak, czego chcesz ode mnie?
Baharana padł na kolana i, czepiając się nóg jego, powtarzał jękliwym głosem:
— Strzeż Dżaira! Strzeż małego Dżaira!
Pan Roman wzruszył ramionami i odparł:
— Opiekujemy się chłopakiem jak rodzonym synem! Nie rozumiem jednak, co mu grozić może?
Negritos wstał i ręką potrząsnął nad głową:
— Strzeż go przed białymi ludźmi, którzy dziś przyszli na plantację... Strzeż, a nie pożałujesz tego... Mówi ci to Baharana!
Wypowiedziawszy te słowa uroczystym głosem, zaczął się kłaniać i cofać ku wyjściu. Po chwili bez szmeru wyślizgnął się z pokoju. Pan Roman długo siedział, przypominając sobie rozmowę ze starym tubylcem, aż wkońcu mruknął do siebie:
— W tem coś jest... Muszę wreszcie dowiedzieć się prawdy!
Nazajutrz od rana rządca sprowadził do biura obydwu przybyłych Anglików. Mówili mało, odpowiadając na pytania krótkiemi, urywanemi zdaniami. Gdy pokazali Krawczykowi swoje dokumenty, pan Roman zapytał ich:
— Widzę, że byliście karani więzieniem w Hope-townie...
Spuścili oczy i nic nie odpowiedzieli.
— Czyż mogę wobec tego polegać na was? — zadał nowe pytanie.
— Tak! Pragniemy spokojnego życia — mruknęli razem.
— Czy znaliście gubernatora Horna?
Anglicy podejrzliwie przyjrzeli się pytającemu.
Po chwili milczenia Willy Barber mruknął prawne opryskliwie:
— Każdy więzień musi, chcąc czy nie chcąc, znać gubernatora wysp...
— Nie o to pytam! — przerwał mu Krawczyk. — Chciałbym wiedzieć, co łączyło was z Hornem?
Nie patrząc na rządcę, namyślali się nad odpowiedzią. Odezwał się znów Barber:
— Przypadek!... Zwialiśmy z więzienia w tym właśnie dniu, gdy gubernator coś tam nabroił...
— Oskarżyli nas o to, że pomagaliśmy Hornowi w porwaniu... — zaczął drugi, lecz umilkł nagle.
— W porwaniu Jomagi? — poddał pan Roman. — Któż to był ów Jomaga?
Barber, chrząknąwszy w kułak, zamruczał:
— Podobno — król czarnoskórych tubylców — Minkopi... ale Lucky głupio powiedział, że oskarżono nas o udział w sprawie Horna... Czyżby gubernator posługiwał się więźniami z Hope-townu? Głupie to gadanie!
Nic już więcej nie potrafił pan Roman wyciągnąć z obydwu nowych robotników. Uprzedziwszy ich, że żąda sumiennej pracy i nienagannego postępowania, odesłał ich do swego pomocnika. Gdy wychodzili do biura, wpadł Władek. Spojrzawszy na nieznajomych, nie poznał ich. Na okręcie widział ich z brodami i długiemi, oddawna niestrzyżonemi włosami, teraz zaś obaj mieli głowy i brody ogolone. Porządne białe bluzy i spodnie, wciśnięte w żółte buty, nowe hełmy i czerwone chusty na szyjach zmieniły ich do niepoznania. Władek, obrzuciwszy ich spojrzeniem, przeszedł spokojnie i zaczął rozmowę z ojcem. Prosił o pozwolenie osiodłania zebu, by mógł wraz z Dżairem pojechać ku ciepłym źródłom Diba, bijącym ze zboczy krateru nieczynnego już wulkanu.
— Obiecałem profesorowi przywieźć wapienne stalaktyty, zwisające ze skał Diby, — objaśnił Władek.
— Możesz jechać, synku, ale bez Dżaira... chłopak musi pozostać w domu. Mam na to swoje powody.
Władek zasmucił się. Lubił wesołego Dżaira, bo czarnoskóry chłopak umiał tak pięknie opowiadać o Andamanach i znał stare bajki swego szczepu. Nie było jednak rady, więc Władek, wsiadłszy na zebu, ruszył w drogę. Nie była to właściwie droga, lecz wąski wąwóz, a raczej szczelina w skałach, zarośnięta krzakami i wysoką trawą. Zawiła, załamująca się raptownie droga ta pięła się zboczem grzbietu górskiego aż na sam szczyt Diby. Zebu przedzielał się przez krzaki, płosząc ptactwo i jaszczurki.
Nagle zachrapał głośno i cofnął się w przerażeniu. Władek ledwie nie spadł z siodła przy tak gwałtownym ruchu wierzchowca i z zaciekawieniem szukał powodu niepokoju byka. Wkrótce zrozumiał wszystko. Na płaskim kamieniu leżała żmija. Długie na metr, ciemno granatowe jej ciało zdobiły żółte pasy poprzeczne. Chłopak poznał jadowitą i odważną „bungara-pamę“ — postrach nagich i bosych Minkopi, włóczęgów leśnych. Żmija poruszyła się nagle i uniosła głowę. Patrzyła jednak nie na zebu i siedzącego na jego grzbiecie jeźdźca, lecz w stronę krzaków. W pewnej chwili jakgdyby zamierzała ukryć się w zwaliskach kamieni, lecz natychmiast błyskawicznym ruchem zwróciła się w inną stronę i, podniósłszy głowę, groźnie rozwarła paszczę.
Chłopak zamarł, zapatrzony w zagadkowe ruchy „pamy“. Żmija tymczasem kręciła głową i niespokojnie rozglądała się wokół. Z trawy tymczasem jednym susem wypadło zwinne zwierzątko, okryte brunatnem futerkiem. Zdawało się, że pędzi wprost na żmiję, lecz, gdy pama, wyprężywszy się cała, rzuciła ku napastnikowi swe długie ciało, aby dosięgnąć go jadowitemi kłami, mały drapieżnik zatrzymał się nagle i uskoczył nabok. Żmija, nie mając przed sobą celu, ciężko upadła na ziemię, ale w tej samej chwili śmignął brunatny grzbiet zwierzątka, a jego ostre zęby wbiły się w kark jadowitego płazu. Żmija zdążyła tylko smagnąć ogonem po ziemi i — znieruchomiała. Zwycięzca wlókł ją już w gąszcz traw.
— Niech żyje ichneumon![30] — wyrwał się Władkowi okrzyk zachwytu. Tyle razy słyszał opowiadania o walce małego drapieżnika — mangusty, czyli ichneumona, z wężami i żmijami, czytał nawet porywający opis takiej bitwy w powieści wielkiego pisarza angielskiego, Rudyarda Kipplinga, a teraz widział to wreszcie sam na własne oczy. Podobało mu się to śmigłe, odważne i mądre zwierzątko, chociaż matka Władka zastawiała na nie sidła, gdyż wślizgiwało się do kurnika i zagryzało indyki i perliczki.
Władek ruszył w dalszą drogę, przecinając nagie osypisko ze zwisającemi nad niem białemi skałami. Po zboczach ich spływały małe strumyki mętnej wody, a na krawędziach płyt potworzyły się długie sople stalaktyków. Pozostawiwszy zebu pod skałami, chłopak wdrapał się na ich szczyt. Ponury krajobraz roztaczał się przed nim. Okrągła, naga i głęboka kotlina była niegdyś kraterem wulkanu Diba. Zagasł już wprawdzie oddawna, ale jeszcze z głębiny góry wyciekały źródła gorącej mętnej wody i tworzyły jeziorko na dnie kotliny. Z wody osadzały się sole wapienne, wypełniając coraz bardziej lejkowate zagłębienie. W jednem miejscu jezioro znalazło sobie ujście i niewielkim potokiem zbiegało po łagodnem zboczu, tam i sam spadając kaskadami z kamiennych płyt, gdzie potworzyły się całe słupy z nacieków wapiennych.
Władek przyjrzał się martwej, okrytej oparami powierzchni jeziora, odbił kilka najpiękniejszych stalaktytów i już zamierzał powrócić do swego wierzchowca, gdy wzrok jego padł na bezkresną, szafirową taflę Oceanu. Piękny był w swojej roziskrzonej szacie i jakgdyby podnosił i opuszczał lazurową pierś. Chłopak nagle zmrużył oczy i zaczął wpatrywać się w to miejsce, gdzie koralowe rafy odbiegały długim cyplem od przylądka Czerwonych Skał. Płynął tam trzymasztowy szkuner[31]. Jacyś ludzie zwijali żagle w pośpiechu i spuszczali łódź na wodę.
— Nigdy nie widziałem tu takiego okrętu! — zdziwi się Władek. — Co tu robią ci ludzie?
Usiadł na skałach i wpatrywał się w szkuner i szalupę, odbijającą już od jego burty. Dopłynąwszy do skał koralowych, nagle stanęła. Władek dojrzał trzech ludzi, siedzących w łodzi. Spuszczono do wody długą drabinę, po której zaczęła schodzić i powoli pogrążać się w morzu jakaś niezwykle gruba postać.
— Przecież to nurek! — domyślił się chłopak, i, wytężywszy wzrok, spostrzegł okrągły hełm na głowie człowieka i odbiegającą od niego rurę do pompowania powietrza.
Władek łamał sobie głowę nad tem czego mogliby tu szukać jacyś nieznani ludzie i nagle przypomniał sobie rozmowę, słyszaną na pokładzie „Królowej Elżbiety“, gdy trzech pasażerów o zupełnie niepociągającej powierzchowności rozprawiało o jakichś skrzyniach, wrzuconych do morza wpobliżu Czerwonych Skał i o samochodowej oponie, zawierającej „skarb“.
— Zapomniałem opowiedzieć o tem rodzicom! — pomyślał i zaczął szybko schodzić ze zboczy Diby. Po chwili jechał już dawną drogą, przyglądając się dwum orłom morskim, krążącym nad brzegiem.
— Zapewne fale wyrzuciły jakąś dużą rybę! — mignęła mu myśl, chociaż ostry wzrok jego nic nie mógł wykryć na płaskim, białym brzegu. Orły, pokrążywszy jeszcze chwil kilka, odleciały ku górom, gdzie miały, zapewne, gniazdo, ukryte w miejscu niedostępnem. Wkrótce latały znowu i zataczały coraz szersze koła, wzbijając się coraz wyżej i wydając ostry, przenikliwy skwir.
— Ach! — zawołał Władek. — Stare uczą młode orzełki sztuki latania!
Istotnie tuż nad górami krążyły małe orlęta, niewprawnie jeszcze i częstotliwie machając skrzydłami. Kreśląc w powietrzu nierówne koła, to opadały, to wzbijały się wysoko, porwane nagłym podmuchem wiatru.
Powróciwszy do domu, Władek opowiedział ojcu o nurku, pracującym koło przylądka, i o zauważonych na statku pasażerach. Pan Roman zaniepokoił się tą wiadomością i, kazawszy niezwłocznie przygotować wózek, pojechał z synem w stronę Czerwonych Skał. Zastali tam ośmiu ludzi; jeden z nich nie zdążył jeszcze zwlec z siebie gumowego ubrania nurka.
Niemłody już, bardzo uprzejmy Anglik wymienił swoje nazwisko — Kindley — i objaśnił Krawczyka, że wraz z towarzyszami został posłany przez stację morską w Kalkucie dla badań naukowych wpobliżu Andamanów, na dowód czego pokazał mu papiery urzędowe i różne ciekawe zwierzęta, które zdążyli już schwytać. Władek z zainteresowaniem oglądał ogromne kraby, langusty i jeże morskie, biało-fioletowe muszelki „kauri“, które w różnych miejscowościach Azji i Afryki do naszych czasów zachowały urok talizmanów i wartość monety obiegowej. Pan Roman przy tej sposobności przypominął sobie, że polscy górale tatrzańscy zdobią sobie kapelusze takiemi muszelkami. Wiadomość ta bardzo zainteresowała Anglików. W koszu, gdzie składano zdobycz nurka, leżało sporo dużych, barwnych muszel, wodorostów o długich, twardych, jak skóra liściach, drobnych raków i ciemno-szarych robaków morskich, okrytych brodawkami.
— Boże! Jakież to brzydkie stworzenia! — wzdrygnął się chłopak.
Jeden z nieznajomych zaśmiał się wesoło i odpowiedział:
— Jest to „trepang“ — ulubiony przysmak Chińczyków!
— Jak długo zamierzacie, panowie, przebywać w tych okolicach? — zapytał pan Krawczyk Kindleya, który, jak mu się zdawało, kierował całą wyprawą naukową.
— Mieliśmy zamiar spędzić tu dwa miesiące, lecz, na szczęście, zupełnie przypadkowo udało się nam znaleźć w porcie Bleir wprawnego nurka w osobie pana Murray... to skróci znacznie nasz tu pobyt, — odpowiedział uczony.
Władek przypatrzył się nurkowi, a, gdy spojrzenia ich skrzyżowały się, barczysty, brodaty człowiek nagle spuścił oczy. W tej chwili Władek poznał go.
— Tatusiu! — szepnął, pociągnąwszy ojca za rękaw. — Ten Murray płynął ze mną statkiem z Rangunu...
— Czy nie mylisz się, synku? — zdumiał się pan Roman.
— Nie, ojcze! Ma on na prawem ramieniu głowę psa, serce i kilka liter, wytatuowanych granatową farbą, — powiedział przyciszonym głosem.
Brodaty, ponury człowiek o długich rękach wyswobodził się wreszcie z ciężkiej, gumowej powłoki i wtedy Krawczyk spostrzegł znaki na tatuowanem ramieniu Murraya.
— Masz rację, to — ten sam! — mruknął do syna i głośno już spytał nurka. — Zdaje mi się, że pan niedawno przybył do nas z Rangunu?
Murray zacisnął wargi i, spluwając, odpowiedział:
— Istotnie... Wsiadłem na okręt w porcie Rangunu, ale jadę zdaleka...
— A gdzież są towarzysze pana? — dopytywał się Krawczyk.
Nurek podniósł ramiona i, potrząsnąwszy głową, zamruczał:
— Rozstaliśmy się w Hope-Townie... Zapewne szukają pracy, tak samo, jak i ja...
Rozmowa się urwała, bo pan Roman uważał za niewłaściwe zadać jeszcze jedno pytanie, które wisiało mu na końcu języka, a mianowicie o nazwiska towarzyszy Murraya.
Pożegnawszy nowych znajomych, Krawczykowie odjechali.
Nurek ciężkim, nieprzychylnym wzrokiem patrzał na oddalający się szybko wózek i ruszał wargami, jakgdyby wstrzymując przekleństwa.
Pan Roman jechał zamyślony. Czuł, że otacza go jakaś tajemnica, której rozwikłać nie był w stanie. Postanowił o podejrzeniach swoich nie mówić Władkowi, aby chłopak przez nieostrożność nie popsuł sprawy, która wydawała się zaniepokojonemu Krawczykowi zbyt poważna.



ROZDZIAŁ
SIÓDMY
RĄBEK TAJEMNICY

Baharana przez kilka dni kręcił się po plantacji, jak cień włócząc się za chłopakami.
Władek z Dżairem cały czas teraz spędzali w puszczy. Pracowali tam już Minkopi, pod kierownictwem nowoprzybyłych robotników, rąbiąc olbrzymie latanje[32], figowce, drzewa mangrowe[33] i żelazne[34]. Pod siekierami ich padały stare mahonie[35] i twarde, jak kamień, piony hebanów[36]. Inni palili zarośla bambusów, tamaryndów i palm krzaczastych lub wykopywali z ziemi pnie i korzenie. Zebu wyciągały grube kloce drogich drzew, a robotnicy na plantacji rozkładali je na słońcu, aby wyschły i stały się zdatne do rozpiłowania na deski.
Chłopcy pokrzykiwali radośnie, bo różne ciekawe rzeczy odkrywała przed ich oczami dżungla, padająca pod siekierami Minkopi. Chodząc wśród Negritosów, Władek pewnego razu posłyszał urywek rozmowy:
— Przekradnę się dziś w nocy na brzeg i latarką zasygnalizuję, że chłopak mieszka w Middle Hill...
Władek nie zauważył, kto to powiedział, gdyż kilku naraz Anglików pracowało w tem miejscu, przygotowując się do rozsadzania dynamitem najgrubszych pni. W tej samej chwili podbiegł do niego Dżair i szepnął:
— Wład, stary Baharana usnął! Możemy teraz iść sami na brzeg i strzelać do ośmiornic...
— Doskonale! — zawołał Władek i przyjaciele, skacząc przez stosy porąbanych gałęzi i szczap, pobiegli ku domowi po łuki i strzały. W pół godziny potem, zaczajeni za skalami nadbrzeżnemi, przyglądali się wypełzającym na piasek głowonogom. Czarne, brunatne i żółtawe podobne były do dzwonów, od których odbiegało osiem chwytnych nóg — macek, okrytych ssawkami. Duże, złe oczy, umieszczone na szczycie ciała, patrzały nieruchomo i groźnie. Tego dnia ośmiornice zdradzały jakiś dziwny niepokój i niezwykłą u nich czujność. Gdy Dżair wypuścił pierwszą strzałę, a ta, zrywając się z cięciwy, gwizdnęła przeciągle, wszystkie ośmiornice, trzymające się kilkoma mackami kamienistej krawędzi, silnym ruchem, niby kamień z procy, wyrzuciły swe ciała w powietrze. Migały nad wodą jedna po drugiej, jak jakieś potworne pająki. Po chwili jednak wypełzały z wody inne i usadawiały się na ich miejscach na skałach koralowych. Chłopcy ustrzelili już kilka ośmiornic i zaczęli zbierać je do worka, gdyż mięso tych stworzeń morskich, o ile są młode, poszukiwane jest, jako pożywny i smaczny pokarm.
Władek, idąc krawędzią brzegu, urywającego się nagle nad tonią, widział pod wodą barwne, do kwiatów podobne korale, lilje morskie[37], aktynje[38] i meduzy[39], przyczepione do skał. Woddali płynęła niebiesko-różowa fizalja[40], wypuściwszy skręty swych parzących macek. Stadko złocistych rybek pręgowanych, żerujących tuż pod powierzchnią morza, uganiało się za śmigającemi co chwila raczkami. Nagle rozległ się głośny plusk i wnet po nim rozpaczliwy krzyk Dżaira.
Władek obejrzał się natychmiast i w jednej chwili zrozumiał, co się stało.
Dżair, chodząc tuż nad wodą, natrafił na czatującego pod brzegiem rekina, który spostrzegł widocznie chłopaków zdaleka i podpłynął niepostrzeżenie, posuwając się za nimi tuż pod zwisającą nad morzem skałą.
Drapieżna ryba, wyczekawszy dogodną chwilę, ciosem potężnego ogona zrzuciła Dżaira do wody.
Chłopak zanurzył się w niej z głową.
Władek spostrzegł trójkątną płetwę rekina, całym pędem zbliżającego się do swej ofiary. Już zaczął się przewracać brzuchem do góry, czyniąc to zawsze przy napadzie ostatecznym, gdy w tej samej chwili Władek z krzykiem i pluskiem skoczył do wody i porwał małego Negritosa za gęste, kędzierzawe włosy.
Spłoszony drapieżnik dał nura i odpłynął nieco, lecz, rozejrzawszy się, przeszedł wnet do ataku.
Znowu zjawiła się nad wrodą jego płetwa, tnąca, niby czarny sierp, gładkie zwierciadło morza. Już błysnął bielą brzuch potwora i ukazała się jego rozwarta paszcza o straszliwych zakrzywionych kłach.
Kilkanaście zaledwie metrów oddzielało napastnika od szamocących się w morzu chłopaków, gdy Władek prawą ręką uczepił się wreszcie nierówności koralowej skały, z całej siły poderwał Dżaira, a sam, ze zwinnością kota wdrapał się na krawędź brzegu i pociągnął ku sobie czarnego chłopaka. Rekin, aż otarł się paszczą o skały, plusnął ogonem i znikł w głębinie. Chłopcy, ciężko oddychając, milczeli. Dżair płakał rzewnie i drżał na całem ciele, a ze strachu stał się szary. Władek ścierał krew z palców, podrapanych o ostre kamienie.
Pierwszy przemówił Dżair głosem tak niezwykłym, że Władek ze zdumieniem podniósł na niego oczy. Mały Minkopi stał przed nim z wyciągniętą ręką i poważnym, uroczystym głosem mówił rzeczy dziwne:
— Ja — Dżair, syn Betara, wnuk wielkiego Jomagi, wodza szczepów andamańskich, ja — przyszły wódz mego ludu, uznaję ciebie, białego przyjaciela, za brata swego, a lud mój poważać ciebie będzie i bronić, jak ty obroniłeś mnie, gdy omal żem nie zginął.
Władek, nie mogąc wyjść z podziwu, patrzał na Dżaira, nie rozumiejąc jeszcze znaczenia jego słów. Wreszcie uśmiechnął się i, wyciskając wodę z ubrania, zapytał żartobliwie.
— Mały Dżair jest wodzem Minkopi? Nic o tem nie wiedziałem!
Czarny chłopak usiadł obok i szepnął:
— Tego nie wolno mówić nikomu... do czasu... ale niebawem już... będę wodzem i otrzymam należące do mnie skarby...
— Nie rozumiem ciebie — mruknął Władek. — Opowiedz mi, a przyrzekam ci zachować tajemnicę!
Dżair przysunął się bliżej i, chociaż na całym brzegu nie było nikogo, opowieść swoją rozpoczął prawie szeptem:
— Zły człowiek, — gubernator Horn — napadł niegdyś na mego dziada Jomagę, zabrał mu jego skarby, samego zaś porwał. Wódz nigdy już nie wrócił do dżungli na wyspie Kede. Syn jego Betara pojechał do wice-króla Anglji ze skargą na gubernatora. Anglicy skazali Horna na karę więzienia, ale zrabowanego skarbu odnaleźć nie mogli. Ojciec mój umarł z rozpaczy... Teraz ja będę wodzem. Gdy dorosnę, odnajdę skarby, należące do wodzów mego szczepu!
Władek słuchał w milczeniu. Gdy Dżair skończył, spytał go nagle:
— A co robił ze swojemi skarbami Jomaga?
— Ukrywał je przed ludźmi i bronił!
— Czy Jomaga miał piękny dom, dobre ubranie?
— Nie! Mieszkał, jak wszyscy Minkopi, w małej chatce wgłębi dżungli, zdala od białych...
Władek uśmiechnął się zlekka i znowu pytał:
— Wiem, że Minkopi często chorują i umierają, żyją nędznie, jak dzikie zwierzęta. Powiedz-że mi, Dżair, czy wasz wódz dopomagał im, czy sprowadzał lekarzy, czy starał się złagodzić czemkolwiek ciężkie życie swego szczepu?
Dżair ze zdumieniem wpatrywał się w mówiącego.
— Nie! — szepnął. — Jomaga nie robił tego...
Władek podniósł głowę i powiedział surowym głosem:
— W takim razie Jomaga nie był mądrym człowiekiem i dobrym wodzem! Posłuchaj tylko! Jakbyś nazwał bogacza, który jest głodny i nie ma porządnego ubrania?
Dżair błysnął zębami i zawołał bez namysłu:
— Głupcem!
— Powiedzmy! — zgodził się Władek. — No, a teraz, co myślisz o bogatym wodzu, patrzącym spokojnie na nędzę swego ludu?
— Jest to marny, zły wódz! — krzyknął zapalczywie czarny chłopak i natychmiast dodał: — Ja będę rządził inaczej!... Cały skarb swój podzielę pomiędzy Minkopi!
Władek pokiwał głową i, klepnąwszy Dżaira po ramieniu, powiedział:
— Zamiar — szlachetny, chociaż zrobić to trzeba w inny sposób... no, ale na to będzie jeszcze czas, gdy dorośniesz i co najważniejsze — gdy odzyskasz swoje bogactwa, mały wodzu!
Dalszą ich rozmowę przerwał krzyk, dobiegający od strony brzegu. Obejrzeli się i zobaczyli Baharanę, pędzącego ku nim co tchu. Stanąwszy przed Dżairem, kłaniał mu się do ziemi, ale jednocześnie robił chłopakowi gorzkie wyrzuty. Dżair przerwał mu rozkazującym głosem i długo coś mówił do niego, wskazując na morze i na Władka. Baharana zrozumiał wreszcie, co zaszło na pustynnem wybrzeżu ośmiornic, i rozpłakał się. Długo kiwał się i łkał, wycierając łzy z pomarszczonej twarzy, zgodnie z obyczajem wyspiarzy ozdobionej głębokiemi bliznami, aż wkońcu usiadł przed Władkiem i teraz jemu zkolei począł się kłaniać raz po raz, mrucząc niezrozumiałe słowa podzięki czy błogosławieństwa.
Po tej wzruszającej ceremonji powracali razem do domu. Słońce zapadało już za morzem. Mewy, jękliwie pokrzykując i powolnie machając skrzydłami, odlatywały na nocleg ku górom. Zbliżała się noc.



ROZDZIAŁ
ÓSMY
NAPAD

Pewnej niedzieli, gdy Minkopi, pracujący na wyrębie puszczy, korzystając z wolnego dnia, odeszli do swoich wiosek w dżungli, Baharana zajrzał do biura pana Krawczyka. Stary Minkopi prosił o pozwolenie zabrania Władka i Dżaira do wioski tubylczej na cały dzień. Pan Roman zgodził się chętnie i kazał dla nich osiodłać trzy zebu.
Wkrótce chłopcy jechali ścieżką leśną, którą prowadził ich Baharana. Zebu szły wolno, gdyż korzenie, bagna i zbiegające z gór strumyki tamowały ruch; zwisające zaś liany, gąszcz krzaków i zwały kamieni zmuszały jeźdźców do dalekich nieraz objazdów.
Z haszczy raz po raz z głośnem chrząkaniem wypadały spłoszone czarne dziki, z przeraźliwym krzykiem zrywały się pięknie opierzone argusy[41], na które chciwie spoglądał Baharana — łowiec leśny. Władek schwytał po drodze kilka olbrzymich, barwnych motyli, myśląc o tem jak bardzo ucieszy się profesor John Bark, gdy umieści w swoich zbiorach rzadkie okazy granatowych „Machaonów“[42], niebieskich „morpho“[42], zielonych i czarnożółtych „ornitopter“[42]. Skradając się do dużej, żółtej ćmy, ukrytej w szczelinie drzewa mangrowego, chłopcy spostrzegli olbrzymiego, okrytego czarnem włosiem pająka, który schwytał małą, czerwoną jaszczurkę.
— O, patrz, Dżairze! — zawołał Władek. Jest to największy z pająków — Mygale. Nazywają go też „ptasznikiem“, bo podobno, napada nawet na drobne ptaki. Musimy zabrać tego bandytę do blaszanki!
Długo jednak wywijał się chłopakom kosmaty pająk, ale wkońcu zmuszono go wejść do blaszanki, gdzie został natychmiast zamknięty. Podróżnicy ruszyli dalej i po dwu godzinach ciężkiej drogi, pocięci przez komary i bąki, dojechali do wioski.
Na obszernej polanie, oddawna wypalonej w gąszczu dżungli, stało około pięćdziesięciu chatek trzcinowych, o szpiczastych, stożkowatych strzechach.
Tłum tubylców wybiegł na spotkanie przybywających gości. Zobaczywszy Dżaira, Negritosi padli na kolana i złożyli przed chłopakiem głęboki pokłon. Baharana przemówił do rodaków, poczem tubylcy wydali radosne okrzyki i, otoczywszy Władka, przyklękli przed nim.
— Minkopi witają „brata wodza“! — szepnął Dżair, zaglądając przyjacielowi w oczy.
Długo trwały okrzyki na ich cześć, a nawet — muzyka, gdyż tubylcy zaczęli bić w bębenki i grać na fujarkach. Na odgłos tych najprostszych na świecie instrumentów muzycznych, wszyscy Minkopi otoczyli kołem przybyłych i zaczęli tańczyć. Właściwie nie można było tego nazwać tańcem. Mężczyźni i kobiety, trzymając się za ręce, szli powolnym, miarowym krokiem, poczem robili nagły zwrot i z poważnemi minami kroczyli w odwrotnym kierunku. Na okrzyk Baharany Negritosi przerwali taniec. Przyniesiono natychmiast maty, splecione z bambusu, i usadowiono na nich gości. Po chwili zaczęto znosić poczęstunki. Z wielkich wydrążonych wewnątrz bań nalewano mleko kokosowe[43] i wino palmowe[44] do miseczek z łupin orzechów; na wzorzystych plecionkach z włókien latanij i rafij[45] podawano biały ryż, posypany cynamonem, imbirem i polany brunatnym sokiem trzciny cukrowej; kawałki pieczonego mięsa dzika i kur przynoszono na rożnach z gałązek drzewa żelaznego; w koszach widniały różnokolorowe owoce: złociste banany, zielono-różowe mangi,[46] fioletowe figi i różne orzechy. Uczta trwała długo, bo Negritosi, chociaż mali i szczupli, posiadali znakomite apetyty.
Widząc, że tubylcy zaczęli obficie popijać wino palmowe, śpiewać zbyt głośno, a ten i ów z nich zrywał się nawet do tańca, Baharana skinął na chłopaków i wraz z nimi niepostrzeżenie wycofał się z tłumu. Szli teraz przez wioskę i zaglądali do chat.
Władek nigdy nie widział wsi tubylczej i z ciekawością oglądał te lekkie, z bambusów i trzcin sklecone budowle, niewymownie nędzne i brudne. Około chat wałęsały się czarne, szczeciniaste świnie o długich ryjach i ogromnych, zwisających uszach. Kury szukały pożywienia wśród cuchnących odpadków; łaciaste, chude kotki, siedząc na trzcinowych strzechach, czatowały na drobne ptaszki, a nie gardziły też czarnemi żukami i motylami.
Przed domkami stały drewniane moździerze dla rozcierania ziaren na mąkę i dla wytłaczania oliwy z owoców palm olejnych. Pod strzechami wisiały i suszyły się wydrążone tykwy — jedyne naczynia Minkopi, umiejących nadawać im przeróżne kształty.
Wnętrza chatek wywarły na Władku przykre wrażenie. Ciemne i brudne, pod stożkowatą powałą trzcinowej strzechy zasnute były czarnemi płachtami pajęczyn; jaszczurki pełzały po ścianach; myszy śmigały wśród śmieci i słomy, okrywającej klepisko z gliny. Chłopak nie spostrzegł tam ani stołów, ani zydli. Pośrodku chatki leżało kilka kamieni, gdzie widniała gruba warstwa popiołu, gdyż w nocy palono tu ognisko, aby dymem jego odpędzać moskity, a nawet zakradające się tu nieraz żmije.
Pod ścianą leżała kupa brudnej, cuchnącej słomy — ohydne legowisko mieszkańców.
W głębi chaty na półce bielały jakieś kości. Władek, przyjrzawszy się uważnie, dojrzał cały ich stos, a także szereg czaszek ludzkich. Dżair, spostrzegłszy, że przyjaciel ze zdumieniem przygląda się tym smutnym resztkom ludzkim, zbliżył się do niego i objaśnił:
— Są to kości ojców, matek, braci, sióstr, dzieci i tych wszystkich w rodzinie, którzy zmarli...
— Poco Minkopi przechowują te kości? — spytał Władek.
— Duchy zmarłych pozostają wtedy w domu, pomagają i doradzają żyjącym — poważnym głosem powiedział chłopak.
Władek skinął głową, gdyż przypomniał sobie, że niektóre dzikie szczepy wierzą w nieśmiertelność duszy ludzkiej i w możliwość przywiązania jej do domu, umieszczając w nim kości nieboszczyka. Czytał gdzieś nawet, że Negritosi zakopują zwłoki zmarłych do ziemi, a gdy w grobie pozostaną same tylko kości, zabierają je do swoich chat, kładą pod kamieniami na polach lub noszą przy sobie, jako amulety, wierząc, że dusze wszystkich krewnych i przodków opiekują się i pomagają żyjącym członkom rodziny.
Te szczątki ludzkie miały jednak bardzo przygnębiający wygląd, więc Władek czemprędzej wycofał się z chaty i odetchnął z ulgą, ujrzawszy zalane słońcem drzewa mangowe, banany i palmy kokosowe z wiszącemi na nich orzechami.
Chłopcy i Baharana wyszli poza obręb wsi. Władek zobaczył tu drobne pola tubylców, gdzie w miejscach suchych dojrzewało proso, na zalanych zaś wodą zielenił się ryż. Jednak pożywienia tubylcom dostarczało przedewszystkiem morze, następnie — dżungla i dopiero już potem — ziemia orna. Dokoła chat piętrzyły się całe stosy kości rybich i przeróżne muszle. Puszcza andamańska obfituje w owoc drzewa chlebnego, banany, mangi i — mięso, gdyż Minkopi — wprawni łucznicy — zawzięcie i z powodzeniem polują na dziki, ptactwo, a nawet na duże nietoperze, wiewiórki, ichneumony i drapieżne koty tygrysiaste, szerzące zniszczenie wśród drobiu biednych, ciemnych Negritosów.
Gdy chłopcy w towarzystwie Baharany przyglądali się pięknym drzewom mahoniowym, wysokim na pięćdziesiąt lub może więcej metrów, od strony wioski dobiegły ich przeraźliwe krzyki, głuche huczenie bębnów i piskliwy jazgot fujarek.
— Co się tam dzieje? — spytał Władek.
Baharana kiwnął ręką i szepnął coś do Dżaira. Czarny chłopak zaśmiał się i powiedział:
— Minkopi cieszą się z mego przyjazdu i... ucztują!... Palmowe wino i piwo z prosa uderzyły im do głów. Zapewne zaczęli znów tańczyć...
Jednak wrzawa stawała się coraz głośniejsza. Baharana zaczął nadsłuchiwać niespokojnie, aż wreszcie krzyknął strwożonym głosem:
— Powracajmy do wsi! Prędzej! Prędzej!
Ruszyli biegiem, pędząc wąską ścieżką. Gdy przebiegali przez małą polankę, gwizdnęła nagle strzała i utkwiła w ramieniu starego Negritosa. Baharana, nie zatrzymując się, wyrwał ją i krzyknął:
— Do dżungli!
Czepiając się ljan i potykając się na wystających korzeniach, pędzili teraz naprzełaj ku wiosce. Chłopcy nie zauważyli nawet, jak prześcignęli Baharanę. Stary pozostał za nimi i coraz bardziej zwalniał biegu. Wreszcie przystanął, przycisnął ręce do piersi i, wydawszy przeciągły jęk, runął na ziemię.
Władek z Dżairem wpadli tymczasem na placyk, gdzie ucztowali Minkopi. Zupełnie inaczej wyglądał teraz tłum tubylców. Negritosi stali w szeregu uzbrojeni w łuki. Jakiś stary wojownik biegał przed nimi i machał rękami. Miał na piersiach, ramionach i plecach wytatuowane różne rysunki: słońce, faliste linje, wyobrażające zapewne fale morskie, ryby, drzewa, strzały i kółka. Resztę ciała okrywała mu warstwa ciemno-czerwonej farby. Stary Minkopi wykrzykiwał chrapliwie:
— Kalabon![47] Kalabon!
Wydawszy ten okrzyk, zaczynał wywijać nad głową maczugą z opalonego w ogniu pnia drzewa żelaznego i powtarzał wyjącym głosem:
— Kalabon! Kalabon!
Po każdym okrzyku jego jeden z tubylców odchylał się gwałtownie wtył, naciągał cięciwę łuku i wypuszczał strzałę.
— Kalabon... — wyjąkał Dżair, a w głosie jego zabrzmiała taka trwoga, że Władek z niepokojem popatrzył na przyjaciela.
— Co to znaczy Kalabon? — spytał szeptem.
— Patrz, tam... tam... — drżącym głosem wybełkotał chłopak i ruchem głowy wskazał wysoki pień mahoniu, widocznie, dawno już zrąbanego, bo zdążył już zmurszeć i popękać.
Władek, spojrzawszy we wskazanym kierunku, zadrżał i zrozumiał wszystko. Stał tam człowiek, przywiązany do drzewa. Czarnoskóry, małego wzrostu, jak wszyscy Negritosi, miał włosy kędzierzawe, ułożone w kilka podłużnych pasm — od czoła aż do tyłu głowy. Twarz jego — dziką i groźną — okrywało tatuowanie na policzkach, nosie i brodzie. Ciało połyskiwało grubą warstwą jakiejś tłustej mazi.
Minkopi strzelali do niego z łuków. Każdy z tych celnych łuczników mógłby pierwszą odrazu strzałą przebić serce jeńca, lecz chcieli zapewne męczyć go jak najdłużej, gdyż tymczasem groty wbijały się tylko w drzewo, lekko zaledwie ocierając się brzechwami o ciało. Wkrótce jednak rozległ się przeraźliwy okrzyk starego Negritosa. Kobiety, stojące nauboczu, zawtórowały mu ponurem wyciem i zaczęły wygrażać pięściami i zakrzywionemi niby szpony palcami. Głośniej warczały bębny i zgrzytliwiej jazgotały fujarki bambusowe.
— Kalabon! — ryknął jeden z Minkopi i wypuścił strzałę. Ugrzęzła w drzewie, przebiwszy ucho nieszczęśliwego jeńca.
Władek zrozumiał, że stanie się zbrodnia zamordowania bezbronnego człowieka. Schwyciwszy Dżaira za rękę, pobiegł z nim do pnia z uwiązanym do mego człowiekiem.
— Przemów do swoich ludzi! — rzekł rozkazującym głosem do przyjaciela. — Każ im przestać strzelać i zapytaj, co im złego zrobił ten biedak?
Dżair z oburzeniem spojrzał na Władka.
— Ależ to Kalabon! — warknął gniewnie.
— Kalabon — czy nie Kalabon — nikt nie ma prawa zabijać człowieka! — krzyknął Władek. — Jeśli zawinił — niech oddadzą go władzom. Sąd rozpatrzy jego winę i wyda wyrok...
Dżair powiedział coś staremu tubylcowi, dowodzącemu tłumem Minkopi, a ten stał jak wryty i, wytrzeszczywszy oczy, patrzał na młodocianego wodza. Czarny chłopak mówił tymczasem do Władka:
— Ty nie wiesz, że Kalaboni są naszymi wrogami i nie mają prawa opuszczać gór Szalati... Ten człowiek musi zginąć, bo schwytano go na naszej ziemi!
To powiedziawszy, podniósł głowę i tupnął nogą. Władek jednak nie zwrócił na to żadnej uwagi.
— O Kalabonach opowiesz mi w domu, ale zabić kogokolwiek w mojej obecności nie pozwolę! Rozumiesz, Dżair?
Ponieważ mały Minkopi stał przed nim w milczeniu, a oczy mu błyskały gniewem, Władek klepnął go po ramieniu i dorzucił z naciskiem:
— Prosi cię o to przyjaciel, który uratował ci życie!
Dżair spuścił oczy i po pewnej walce z samym sobą krzyknął donośnym głosem. Był to rozkaz, gdyż tubylcy natychmiast odwiązali jeńca i odeszli od niego, kładąc łuki na ziemi. Kalabon obejrzał się dokoła, jakgdyby niedowierzając wspaniałomyślności wrogów, ale po chwili już jednym susem wpadł do gęstego podszycia dżungli i zniknął w haszczach, jak kamień, wrzucony do morza. Władek tymczasem oglądał się niespokojnie na wszystkie strony, szukając oczyma Baharany.
— Gdzież jest nasz stary? — spytał wreszcie Dżaira.
Ten zaczął go szukać w tłumie, a, nie znalazłszy, kazał tubylcom odnaleźć Baharanę. Minkopi wyruszyli natychmiast na poszukiwanie zaginionego i wkrótce przynieśli go.
Zdawało się, że już nie żył. Oczy miał zamknięte, nie oddychał, a rana na ramieniu nabrzmiała mu i zsiniała. Jakaś kobieta pochyliła się nad nim i, przyłożywszy mu ucho do piersi, słuchała długo, mrucząc coś i płacząc. Wszyscy tubylcy patrzyli na nią i, w oczekiwaniu jej wyroku, również płakali. Andamańczycy płaczą przy każdem wzruszeniu i tylko wściekłość nie powoduje u nich łez. Kobieta po długiem badaniu rannego powiedziała coś sąsiadkom. Pobiegły natychmiast ku chatom, a Dżair mruknął do Władka:
— Baharana został trafiony zatrutą strzałą! Na szczęście nie był to jad „Tszinty-negu“...[48] Może jeszcze uratują go ziołami...
W pół godziny potem kobiety przykładały mu już do rany jakieś zioła i wlewały do ust gorący napój o ostrej woni. Po godzinie zabiegów Baharana odzyskał przytomność, a nawet siły, bo usiadł i mętnym wzrokiem jął się oglądać z niepokojem. Ujrzawszy Dżaira i Władka, uśmiechnął się radośnie i chciał wstać, lecz zachwiał się na nogach i ledwie nie upadł. Chłopcy wsadzili go na zebu i, idąc obok, podtrzymywali go. Wkrótce wjechali na ścieżkę, prowadzącą ku Middle-Hill.
— Jak tylko przyjedziemy na miejsce, rodzice zrobią ci dobry opatrunek i wyleczą zupełnie! — uspakajał Baharanę Władek. — Spieszmy się tylko, bo już mrok zapada i w domu będą się niepokoili o nas...
Nie uszli jednak połowy drogi, gdy ściemniało zupełnie. W powietrzu z cykaniem i głośnym szelestem skrzydeł latały duże jak koty nietoperze. Skądś zdaleka dobiegały jękliwe nawoływania mew.
— Nigdy nie słyszałem, żeby mewy krzyczały w nocy... — pomyślał zdumiony tem Władek.
Głosy mew zbliżały się tymczasem. Rozlegały się już z różnych stron. Jedne dobiegały z pod koron drzew, inne znów — z gąszczu krzaków.
— Mewy w dżungli?... — łamał sobie głowę Władek i chciał powiedzieć o swojem zdumieniu przyjacielowi, gdy nagle z poza drzew wypadły jakieś czarne cienie, zatrzymały się na chwilę, a potem rzuciły się na idących. Rozległy się przerażone krzyki odprowadzających swego wodza tubylców, tupot uciekających, przeciągłe gwizdnięcie kilku strzał.
W następnej chwili ktoś rzucił się na Władka i, nim się on opamiętał, schwycił go za gardło, zdusił i obalił na ziemię. Jacyś głośno sapiący ludzie uwiązali go do drąga i, oparłszy końce jego na ramionach, ponieśli jeńca, w niezrozumiały wprost sposób wymijając w ciemności pnie, wykroty i grząskie bagniska.
Chłopak, oprzytomniawszy nieco, zaczął się rozglądać, kręcąc głową na wszystkie strony. Mrok był tak gęsty, że Władek z trudem mógł dojrzeć idącego tuż przy jego głowie Negritosa, który trzymał na ramieniu drąg. Władek pochwycił nawet ostry zapach potu — zwykły dla mieszkańców wysp Andamańskich, gdyż chronią oni swe ciała od żądeł moskitów maścią, złożoną z zielonkawej gliny, roztartej z tłuszczem żółwim. Niby widma majaczyły w ciemności potężne konary drzew, ale było to — wszystko, co mógł zobaczyć przywiązany do drąga chłopak. Uszu jego zato dobiegały odgłosy cichej, chrapliwemi głosami prowadzonej rozmowy i plusk wody pod stopami kilkunastu ludzi.
— Dżair! Dżair! — krzyknął nagle Władek i, chociaż czyjaś ręka natychmiast zacisnęła mu usta, nadsłuchiwał.
— Jestem związany — dobiegła z nieznacznej odległości odpowiedź Dżaira. — Porwali nas Kalab...
Głos chłopca urwał się nagle. Ludzie, niosący swych jeńców, dodali kroku. Władek, uważny na wszystko, zrozumiał wkrótce, że napastnicy poczęli się wspinać na zbocza gór. Puszcza zaczęła rzednąć, bo tam i sam poprzez konary drzew przeglądały już skrawki nieba, usianego gwiazdami. Kalaboni uważali się tu widocznie bezpieczni, gdyż głosy ich stały się śmielsze i weselsze. Władek raz po raz pochwytywał z rozmów tubylców nazwę gór Szalati. Nie myślał o grożącem mu niebezpieczeństwie, gdyż przedewszystkiem zajmowała go myśl, poco go porwano i co zamierzają z nim zrobić?
— Przecież nie zabiją mnie, bo i — za co? — zadał sobie wreszcie pytanie i ostatecznie się uspokoił.
Nie uspokoiła się tylko ciekawość jego, więc z niecierpliwością oczekiwał dalszego ciągu tej niezwykłej przygody. Martwiła go jedynie myśl o rodzicach, którzy będą się niepokoić, a mama niezawodnie będzie nawet rozpaczać.
— No, ale oni to już odnajdą nas i wykupią z niewoli! — uśmiechnął się Władek i wyprężył się cały. Skrzywił się jednak natychmiast, bo przy tym ruchu krępujące go powrozy mocniej wżarły mu się w ciało. Chłopiec syknął z bólu i zacisnął zęby.
Już dobrze po północy Kalaboni zatrzymali się i złożyli jeńców na ziemi. Władek, obejrzawszy się, spostrzegł leżącego wpobliżu Dżaira. Mały wódz miał całą głowę omotaną jakąś szmatą.
— Pewno zakneblowano mu buzię, bo milczy... — domyślił się chłopak i zaczął rozmyślać nad tem gdzie przynieśli ich Kalaboni.
Wkrótce nie miał już wątpliwości, że znajduje się wysoko w górach. Nie widział tu żadnych budowli. Zdało mu się w pewnej chwili, że gdzieś woddali błysnęła tafla morza. W mroku przebiegały ciemne sylwetki Kalabonów. Widocznie przygotowywali się do czegoś, bo zdradzali pośpiech i niepokój. Po chwili na pobliskim szczycie buchnęły płomienie. W ich świetle Władek widział wyraźnie tatuowane twarze i wymalowane na czerwono piersi i biodra Kalabonów, ostatnie drzewa dżungli i obszerną łąkę, z tkwiącemi w różnych miejscach odłamkami skał. Gdy ogień, rozpalony na jednej z gór, zagasł, Kalaboni gdzieś znikli. Władek, przekonawszy się, że nikogo wpobliżu niema, cichym głosem zapytał:
— Dżair, słyszysz mnie?
— U-hu, u-hu... — wybełkotał czarny chłopak.
— Masz zatkane usta?
— U-hu! U-hu — dobiegła odpowiedź.
— Nie możesz wyrzucić tego knebla?
Zamiast odpowiedzi rozległo się głośne sapanie, pociąganie nosem i prychanie Dżaira. Trwało to dość długo, a Władek nie przerywał przyjacielowi, rozumiejąc, iż stara się wypchnąć to, co mu wtłoczono do ust. Wreszcie rozległ się zachrypnięty i zdyszany głos chłopca.
— Mogę już mówić... Porwali nas Kalaboni...
— To już wiem! — odpowiedział Władek. — Ale poco i dlaczego porwali?
— Kalaboni są wrogami Minkopi, którzy wyparli ich na najwyższe góry...
— Czy często robili napady?
— Jomaga i mój ojciec nieraz odpierali Kalabonów i ścigali ich aż do gór Szalati...
— Hm... — mruknął Władek. — To niedobrze... Ale nie widzę Baharany! Czy nie wiesz, co się z nim stało?
Dżair westchnął ciężko i przez łzy wyjąkał:
— W chwili napadu trzymałem starego za rękę, gdy obsunął się nagle i spadł z siodła... Nie wiem, może ktokolwiek z Kalabonów pchnął go nożem lub włócznią...
Przerwał swoje opowiadanie, ponieważ zaczął głośno szlochać.
— Przestań, gdyż to nie pomoże! — upomniał go Władek i, posłyszawszy czyjeś kroki, szepnął:
— Milcz, bo ktoś się zbliża...
Ledwie padły te słowa, z ciemności wyłoniły się jakieś postacie. Zbliżyły się szybko i, pochyliwszy się nad leżącym Władkiem, przytknęły mu do ust jakieś naczynie. Chłopak poczuł smak mleka koziego, a czując oddawna głód i pragnienie, pił chciwie. Dano mu potem kilka kawałków pieczonej ryby i placek ryżowy. W ten sposób nakarmiono potem i Dżaira. Władek, usiłując przebić wzrokiem czarny mrok, zdołał dojrzeć, iż były to kobiety. Miały na sobie jakieś zapaski, a na szyjach pobrzękiwały im muszle, zawieszone na sznurkach. Nakarmiwszy jeńców, odeszły w milczeniu. Chłopcy więc znowu pozostali sami. Władek rozpoczął przerwaną rozmowę.
— Opowiedz mi o tych Kalabonach, może coś wreszcie wykombinuję, — rzekł do przyjaciela.
Dżair zgrzytnął zębami i sapnął gniewnie.
— Kalaboni — to złe, wściekłe psy! — mruknął i zaczął płakać.
— Ha, że są wściekłe, to na własnej skórze wypróbowałem, ale... to mleko kozie było dobre, może tylko odrobinę zamało wleli go we mnie — zażartował Władek. — Opowiadaj jednak — i nie chlip tak żałośnie, jakgdybyś nie był wodzem, tylko pospolitym Minkopi, który płacze z radości i ze zmartwienia, z bólu i z przyjemności, płacze, gdy jest głodny i robi to samo, gdy się naje; łzy mu ciekną, kiedy jest znużony, i beczy, gdy nic nie robi. Ty jesteś wodzem, więc nie powinieneś płakać! Gadaj-że, bracie!
Dżair uspokoił się nieco i rozpoczął swe opowiadanie.



ROZDZIAŁ
DZIEWIĄTY
WYSPA MORDERCÓW

— W dawnych czasach wszystkie te wyspy należały do królewskiego rodu Tamaran, z którego pochodzę, — mówił Dżair. — Było to rozległe państwo, gdyż oprócz czterech dużych wysp Czariar, Kede, Budżingidżi i Duneba, należało do niego jeszcze 48 mniejszych wysp i wysepek, zamieszkałych przez sto tysięcy Minkopi, wprawnych myśliwych, rybaków i poławiaczy korali i pereł. Był to lud spokojny i dobry, który nie znał wojny i zbrodni...
— Czyżby? — zdumiał się Władek. — W szkole czytałem, że Minkopi ciągle się kłócili i walczyli z byle błahego powodu...
— Tak! — szepnął Dżair. — Stało się to jednak dopiero znacznie później... wtedy, gdy zaczęły zaglądać do nas okręty białych ludzi... Przez długi czas omijały one nasze wyspy, gdyż morze wpobliżu nich groziło niebezpieczeństwem. Sam przecież widziałeś, że otaczają je rafy koralowe i zaledwie kilka wąskich i zawiłych przejść znaleźli żeglarze pomiędzy skałami... Pewnego razu do tej zatoki, gdzie obecnie wybudowano Hope-town, zawinęła brygantyna[49] portugalska, a gdy odpływała, na brzegu pozostało kilku marynarzy, którzy zbiegli z okrętu. Przewódca ich nazywał się Diego Anda...
Dżair przerwał opowiadanie i poruszył się gwałtownie.
— Co ci jest? — zapytał Władek.
— Sznury tną mi ręce, a nogi cierpną, bo wcale nie mogę niemi poruszać — żałosnym głosem odparł chłopak i syknął z bólu.
— Tylko nie waż się beczeć, bo powiem twoim Minkopi, że jesteś baba, nie mężczyzna, który zamierza stać się wodzem! — zaśmiał się Władek.
Dżair pociągnął mocniej nosem, lecz nie zapłakał. Wysapawszy się, ciągnął dalej przerwane opowiadanie:
— Ów Anda był to bardzo zły człowiek! On to doradzał Minkopi, aby napadali na przepływające wpobliżu wysp okręty białych ludzi, zabijali marynarzy i rabowali towary, złożone w rumach brygantyn i fregat, które morze wyrzucało na rafy.
— A to ci zbój! — oburzył się Władek. — Zamiast pomagać tonącym, to on mordował rozbitków?!
— Właśnie, taki był ten Portugalczyk, Diego Anda! — zawołał Dżair. — Moi przodkowie, rządzący wyspami, sprzeciwiali się, jak mogli, lecz Anda miał swoich ludzi, uzbrojonych w broń palną, i zagarnął władzę nad całym krajem. Ród Tamaranów, ród królewski, zmuszony był do ucieczki i ukrył się na południowych wyspach Nikobarskich.
Dżair umilkł, przypominając sobie słyszaną od Baharany opowieść o dawnych dziejach swego szczepu, i od czasu do czasu syczał z bólu.
— Gadajże, bo to strasznie ciekawe, no, i czas nie będzie się nam dłużył! — popędzał go Władek.
— Diego tymczasem napadał na okręty i zgromadził na wyspie wielkie skarby. Wieści o bandytach morskich, za jakich niesłusznie uważano Minkopi, rozeszły się po całym świecie. Żeglarze hiszpańscy, portugalscy, holenderscy, angielscy i francuscy zdaleka omijali otoczone rafami wyspy rozbójnika Andy, skąd później powstała ich nazwa, aż pewnego razu, gdy Minkopi pod wodzą Portugalczyka wzięli do niewoli załogę dwóch okrętów, które burza zapędziła ku naszym brzegom, biali ludzie całego świata postanowili ukarać straszliwych mieszkańców wysp...
— Ach, przypominam sobie, przypominam! — przerwał mu Władek. — W starych atlasach wasze wyspy nazywano „Wyspami Morderców“..
— Tak istotnie było! — potwierdził mały Minkopi. — Skończyło się to jednak wkrótce, bo kilka okrętów angielskich i hiszpańskich zgromadziło się koło wysp Nikobarskich, aby wspólnie napaść na Andamany. Poprowadził białych ludzi dziad mego dziada Jomagi — Betsura Tamaran, gdyż znał wszystkie przejścia wśród skał podwodnych. Anglicy i Hiszpanie w nocy potajemnie wysadzili na brzeg zbrojne oddziały i z kilku naraz miejsc napadli na Minkopi...
Dżairowi załamał się głos. Długo nie mógł chłopak opanować wzruszenia, aż wreszcie ciągnął znowu:
— Poległa wtedy połowa wszystkich Minkopi, a z nimi razem i Diego Anda. Ci, co pozostali przy życiu, poddali się i uznali Betsurę za swego wodza. Tylko jedna część tubylców nie chciała ulec i cofnęła się na góry Szalati. Wodzowie nasi walczyli z nimi prawie całe sto lat, dopóki nie stanęła umowa, że „ludzie z gór“ czy Kalaboni, pozostaną tam na zawsze i nie będą mieli prawa przekraczać potoków Ilgi i Mikasy, płynących przez dżunglę do morza. Wybrzeże pomiędzy temi potokami należy wyłącznie do Kalabonów. Nigdy Minkopi nie wdzierali się na ziemię „ludzi gór“, oni natomiast czynili często napady, zatrutemi strzałami zabijając naszych łowców w dżungli i na morzu.
Władek podniósł nagle głowę i, syknąwszy „cyt“! — zamienił się w słuch, gdyż dobiegły go jakieś znajome głosy. Wkrótce przypomniał je sobie. Pokrzykiwały budzące się mewy, mające swe gniazda na skalistych zboczach Szalati, stromo urywających się nad oceanem.
— Niebawem świtać zacznie... — zauważył Władek. — Ciekaw jestem, co też ci Kalaboni zamierzają zrobić z nami?
Zamyślił się sam nad tem pytaniem, lecz nagle, przypomniawszy sobie coś, spytał żywo:
— Mówiłeś, Dżair, że Minkopi trudnią się też połowem pereł? Nigdy o tem nie słyszałem! Gdzież się znajdują ławice perłowe?
Dżair milczał długo, ale wkońcu, jakgdyby z niechęcią i ociągając się, mruknął:
— Na starych rafach koło północnego brzegu wyspy Kede... Ale to — tajemnica i niewolno zdradzić jej nikomu! Rozumiesz? Ród mój posiadał wielki skarb w perłach. Część jego ojciec mego dziada pożyczył wodzom Hindusów, walczących o wolność. Anglicy zaś wywieźli zato mego pradziada i nigdy go tu już nie widziano... Połowę naszego skarbu, posiadanego jeszcze przez Jomagę, zrabował gubernator Horn...
Władek słuchał tak uważnie, że zapomniał o tem, iż jest jeńcem dzikich Kalabonów i że powrozy wcinają się coraz mocniej w jego omdlałe ręce i nogi.
— Hej tam! — wyrwał mu się wreszcie wesoły okrzyk. — Poco troszczyć się o to, co przepadło! Musimy zgromadzić nowe skarby i użyć ich na dobry, mądry cel! Skoro wiemy, gdzie się potworzyły ławice mięczaków perłowych, to wydobędziemy te bogactwa...
Dżair narazie nic nie odpowiedział i dopiero po chwili odezwał się szeptem:
— Niewolno nawet wspominać o tem! Po zniknięciu Jomagi bronią ławic... złe duchy, a każdy, kto opuszcza się na dno — ginie...
Władek zamierzał wyśmiać zabobonny strach przyjaciela, lecz w tej samej chwili z przeraźliwemi krzykami i jękiem zerwała się z gór cała chmara mew. Słychać było wyraźnie łopot ich skrzydeł i lekki szmer powietrza, ciętego przez ptactwo, rozpoczynające swój lot. Jednocześnie, jakgdyby na komendę, na wschodzie rozdarł się mrok i przez jego czarną płachtę błysnęła cieniutka, szkarłatna kreska.
— Swit!... — mruknął Władek. — Leż teraz spokojnie i milcz, Dżair, a pamiętaj, że nie opuszczę ciebie, pókim żyw...
W kilka minut potem z poza skał wyjrzał tubylec i, przekonawszy się, że jeńcy leżą na dawnem miejscu, zniknął znowu. Wkrótce cały tłum Kalabonów w ponurem milczeniu wyległ na łąkę i zbliżył się ku związanym chłopakom. Tubylcy o groźnych twarzach, zniekształconych głębokiemi bliznami, otoczyli ich. Na rozkaz wodza odwiązano ich od drągów, zrzucono pęta z nóg i ze skrępowanemi rękami postawiono przed nim. Władek, z trudem trzymając się na zdrętwiałych nogach, przyglądał się temu wrogiemu zbiegowisku dzikusów. Wtem opasły Kalabon, wydający rozkazy, podniósł rękę i urywanym, szczekającym głosem rozpoczął przemówienie.



ROZDZIAŁ
DZIESIĄTY
W NIEWOLI U KALABONÓW

Kalabon mówił długo, zapalając się coraz bardziej. Mówca tupał, podskakiwał, sapał, wymachiwał rękami i robił groźne miny, aż wkońcu, jak prawdziwy Andamańczyk, zaczął wylewać potoki łez. Cały tłum, otaczający jeńców, jął płakać razem ze swoim wodzem.
Władek, rzecz prosta, nie zrozumiał ani słówka z całego przemówienia, więc, gdy Kalabon umilkł wreszcie, spojrzał na Dżaira pytająco. Postawa czarnego chłopaka i wyraz jego twarzy uderzył i w zdumienie wprawił Władka. „Mały wódz“ stał wyprostowany, z podniesioną głową, a na twarzy miał wyraz skupiony, dumny i stanowczy. Mimowolne uczucie szacunku dla niego ogarnęło Władka.
— Co mówił ten grubas? — szepnął.
Dżair spojrzał na przyjaciela spokojnym i twardym wzrokiem.
— Kalaboni żądają ode mnie, abym się zrzekł tytułu wodza szczepów andamańskich, w razie zaś odmowy grożą mi śmiercią — odpowiedział chłopak. — Ty zaś, sahibie, wolny jesteś i możesz odejść... Zaraz zdejmą z ciebie pęta i Kalaboni doprowadzą cię do góry Diba, skąd widać już „wybrzeże ośmiornic“... którego ja nigdy już nie zobaczę!
Tymczasem wódz, zabawnie podskakując, zaczął coś wykrzykiwać, powtarzając jedno, i to samo.
— Wymaga ode mnie zgody na swe żądanie — objaśnił Dżair i, postąpiwszy krok naprzód, krzyknął: — Senga! Senga!
Władek zrozumiał, że „mały wódz“ dał odpowiedź odmowną.
Kalaboni natychmiast przerwali płacz i, dotykając rękami głów, zgrzytali zębami, co miało wyrażać gniew i groźbę. Grubas tupnął nogą i, patrząc na białego jeńca, zapytał go o coś.
— Kalabon pyta ciebie, sahibie, czy przyrzekasz, że nikomu nie powiesz, co mnie spotkało? Jeżeli złożysz przysięgę, zostaniesz puszczony na wolność, w przeciwnym zaś razie podzielisz mój los... śmierć...
Powiedziawszy to, Dżair schwycił przyjaciela za rękę i szepnął:
— Daj im to przyrzeczenie i ratuj się, bo Kalaboni są okrutni!
Władek w jednej chwili powziął postanowienie. Potrząsając płową czupryną, zawołał:
— Dżair, mały wódz Minkopi jest moim przyjacielem, więc nie opuszczę go w nieszczęściu! Cokolwiek jednak uczynicie z nami, — będzie to zbrodnią, a o nas upomną się biali ludzie, których nie wstrzymają wasze góry. Pomyślcie o tem dobrze, zanim odważycie się na zbrodnię!
Tłum Kalabonów zahuczał niecierpliwie. Żądano od wodza objaśnienia słów białego jeńca.
Dżair z roziskrzonemi oczyma donośnym głosem powtórzył oświadczenie Władka, a skończywszy, szepnął z wybuchem:
— Dziękuję i nigdy ci tego nie zapomnę, nigdy!
Odpowiedź białego chłopca zmieszała i zaniepokoiła dzikusów. Zaczęli się naradzać. Jeńcom zdawało się nawet, że pomiędzy Kalabonami wszczęła się sprzeczka. Trwało to dość długo, aż wreszcie rozległ się chrapliwy głos wodza. Kilku Negritosów, popychając przed sobą chłopaków, odprowadziło ich do małej jaskini, gdzie rozwiązano im ręce. Dwóch Kalabonów z włóczniami stanęło na straży. Wkrótce kobiety przyniosły tykwę z wodą i koszyk z bananami. Gdy odeszły, straż przywaliła wejście do jaskini grubemi klocami drzewa. Chłopcy nadsłuchiwali długo, aż wreszcie Dżair szepnął:
— Kalaboni odeszli...
— Hm... — mruknął Władek — zabiłem im klina, powiedziawszy, że biali im tego płazem nie puszczą! Nastraszyli się zapewne i teraz nie wiedzą, co mają robić.
Pomyślawszy chwilę, dodał:
— Ależ piękną mamy przygodę! Jeżeli jakoś się im wywiniemy, będzie co opowiadać kolegom w Rangunie!
Dżair porwał nagle rękę przyjaciela i przycisnął ją do warg.
— Cóżeś oszalał, czy co? — zawołał zmieszany Władek i wyrwał mu rękę.
— Dziękuję, dziękuję! — powtarzał mały wódz. — Nigdy ci tego nie zapomnę i, jeżeli nie umrę wkrótce, odwdzięczę ci się!
— Daj mi spokój z wdzięcznością swoją, przyjacielu, i nie zawracaj mi głowy, bo ona mi jest potrzebna do czegoś zupełnie innego!
— Głowa? — zapytał czarny chłopak.
— A zapewne! — zaśmiał się Władek. — Musi ona coś obmyśleć, aby zwiać od Kalabonów.
Obszedł całą jaskinię i obejrzał każdy jej zakątek. Miała dziesięć kroków wzdłuż i tyleż prawie wszerz. W sklepieniu widniał nieduży otwór, skąd wpadało światło. W głębi stały pęki ściętych bambusów i leżał zwój powrozu, splecionego z włókien kokosowych. Władek długo przyglądał się skrawkowi jasnego nieba, przeświecającego przez otwór, a potem przeniósł wzrok na długie, mocne bambusy i na sznur.
— Hm... — mruczał w zamyśleniu i marszczył czoło.
Po chwili znowu zaczął chodzić po jaskini i raz po raz zadzierać głowę, jakgdyby wpatrując się w niebo. Spojrzał na Dżaira, bo posłyszał lekki chrzęst nadgryzanych bananów. Nagle poczuł głód.
— Dobre? — spytał, podchodząc do przyjaciela.
— Uhm... — wymamrotał Dżair, bo miał usta pełne słodkiego miąższu.
Władek obrał dwa banany i zjadł je z zadowoleniem. Popiwszy wodą, zaczął znowu chodzić i myśleć. Coś, widać, postanowiwszy, podszedł do zamykających wejście kloców i przez szparę rozglądał się uważnie na wszystkie strony.
— O ile mogłem zauważyć — nikogo niema wpobliżu — pomyślał i zaczął przystawiać lekkie bambusowe tyki do ściany, która dochodziła do otworu w sklepieniu. Scyzorykiem odciął dwa spore kawały sznura i związał trzy bambusy razem. Dżair ze zdziwieniem śledził tę czynność przyjaciela, lecz Władek skinął na niego i szepnął mu do ucha:
— Będę stał na czatach przy wejściu, a ty wdrapiesz się po bambusach, ostrożnie wytkniesz głowę w otwór i rozejrzysz się po okolicy! Muszę wiedzieć, co się tam dzieje...
Stanąwszy przy szparze pomiędzy klocami, patrzył i słuchał. Dżair, przyzwyczajony do włażenia na palmy, szybko sunął wgórę, czepiając się gładkich bambusów. Był tak lekki i zwinny, że nie skrzypiały nawet. Po chwili ześlizgnął się na ziemię i szepnął:
— Sahibie, tam na płaskim szczycie góry siedzą kołem Kalaboni i naradzają się...
— Cóż jeszcze?
— Widziałem też białego człowieka... ma długą brodę i na ramieniu jakieś znaki...
— Czy znaki te mają granatową barwę? — spytał Władek.
— Nie spostrzegłem, sahibie...
— To bardzo źle, bracie, sprawa jest zbyt poważna, żeby tak lekkomyślnie się zachowywać! Właź znowu i patrz dobrze! Muszę wiedzieć, jakie to są znaki i jaka jest ich barwa! — rozkazującym głosem powiedział Władek i znowu zaczaił się przy wejściu.
Dżair zsunął się niebawem na ziemię i oświadczył:
— Dojrzałem niebieskie rysunki psa, serca i jeszcze czegoś, chociaż nie mogłem dobrze rozpatrzeć, bo daleko...
— No, tak! — mruknął Władek. — W całej tej dziwnej sprawie macza palce czcigodny pan Piotr Murray, tajemniczy nurek z przylądka Czerwonych Skał... Obawiam się, że wkrótce będzie zmuszony wypoczywać na Wyspie Żmij, jak to obiecał tym dżentelmenom komisarz Folkhaw....Ale gdzież są ci dwaj? Dżair, czy spostrzegłeś tylko jednego białego człowieka? Jednego — powiadasz?... Sądzę, że i tamci zawitają tu niebawem... W każdym razie dopóki ich tu niema, nic nam nie grozi...
— A co będzie potem, gdy tamci przyjdą? — spytał strwożonym głosem mały Negritos.
— A bo ja wiem? — wzruszył ramionami Władek. — W każdym razie dowiemy się... Wtedy pomyślimy, co robić...
To mówiąc, rozwiązał bambusy, kawałki sznura ukrył pod bluzą, a tyki postawił osobno od innych za załamaniem jaskini.
— Może się to nam przydać, gdy Kalaboni wyniosą stąd resztę bambusów i sznur... — pomyślał i, usiadłszy, zaczął obierać banan. Oczy kleiły mu się i głowa co chwila opadała na pierś. Położył się na ziemi i usnął natychmiast po bezsennej, pełnej niezwykłych wrażeń nocy. Dżair poszedł niebawem za jego przykładem. Nie wiedzieli, jak długo spali, gdy obudził ich łomot odrzucanych kloców przy wejściu do jaskini. Siedząc na podwiniętych nogach, czekali. Do jaskini wszedł wódz Kalabonów, a za nim brodaty Murray i dwóch jego towarzyszy, którzy wynajęli się do pana Krawczyka na drwali. Wszyscy przyglądali się małym więźniom.
Pierwszy przemówił Murray, zwracając się do Władka:
— Zwolnimy ciebie, jeżeli podpiszesz nam papier, że zmyliłeś drogę w dżungli, a my znaleźliśmy ciebie i wskazaliśmy ci ścieżkę do Middle-Hill. Musisz przysiąc na głowę ojca, że nikomu ani słowa nie piśniesz o całej przygodzie!
Władek namyślił się nad odpowiedzią, aż, uśmiechając się, zawołał z udaną radością:
— Znaczy to, że panowie zamierzają zwolnić nas z rąk Kalabonów? Dziękujemy bardzo i o tem chętnie opowiem wszystkim. Rodzice moi będą wam wdzięczni, pan Stewans też i pan Folkhaw w Hope-townie również!
Murray spojrzał na towarzyszy, a jeden z nich wybuchnął:
— Ten szczeniak drwi sobie z nas! Gadaj bez wykrętów, przyjmujesz nasze warunki, czy nie?
— Owszem, — zgodził się Władek — ale wtedy tylko, jeżeli razem ze mną zwolnicie małego Minkopi.
— Nie troszcz się o czarnego, dbaj raczej o swoją skórę! — warknął Murray.
— Dbam o obie skóry — czarną i białą, bo za nie odpowiadać będziecie przed sądem angielskim — poważnym głosem odpowiedział chłopak, a wszyscy wyczuli wyraźnie upór jego i rzuconą pogróżkę.
Murray z towarzyszami odeszli i zaczęli się naradzać. Trwało to długo. Wkońcu do jaskini wszedł Wiljam Barber i oznajmił:
— Sam jesteś winien, mały! Oddajemy ciebie Kalabonom, a co oni z tobą i tym czarnym psiakiem zrobią, to już ich rzecz, nie nasza. Good-bye![50]
Władek nic nie odpowiedział, lecz pomyślał, że woli mieć do czynienia z Kalabonami, niż z dawnymi mieszkańcami ponurego gmachu w Hope-townie.
W godzinę potem kilku Negritosów wyprowadziło chłopców z jaskini i zaczęło schodzić z nimi stromem zboczem góry. W pewnem miejscu, gdzie widniał wąski otwór jakiejś głębokiej groty, Kalaboni znienacka popchnęli jeńców ku jej czarnej czeluści. Ziemia urwała się nagle pod nogami chłopaków...



ROZDZIAŁ
JEDENASTY
W PIERSI GÓR

Spadek był szybki i bolesny. Chłopcy, tocząc się po ziemi, co chwila zawadzali o kamienie i uderzali się o nierówności stromego zbocza. Władka, który skaleczył sobie głowę o coś twardego, zamroczyło na kilka minut. Gdy oprzytomniał, ujrzał w półmroku pochylonego nad sobą Dżaira. Czarny przyjaciel płakał rzewnemi łzami i rękawem bluzki ścierał krew z twarzy Władka. Chłopiec usiadł i błędnym jeszcze wzrokiem rozglądał się wokół, słuchając jęków i żałosnych nawoływań Dżaira:
— Sahib! Sahib!...
Władek zrozumiał wreszcie, że, zepchnięto ich do głębokiej podziemnej jaskini. Obejrzał się poza siebie i zobaczył stromą drogę, którą tu przybyli, obijając się o kamienie, o czem świadczyły wymownie pokaleczone ręce Dżaira i w kilku miejscach podrapana i skrwawiona twarz. Zresztą tępy ból wszystkich kości i sącząca się z poza ucha krew dowodziły, że przebyta przed chwilą droga długa była i niebezpieczna. Gdzieś daleko, na wysokości może 50 metrów majaczyła w mroku wąska szczelina, przez którą strącono ich do podziemia.
Władek jął zbierać myśli do kupy, a, gdy uporządkował je wreszcie, ogarnęło go przerażenie. Nie wątpił ani chwili, że wrzucono ich tu na śmierć. Mogli się zabić, z tak znacznej wysokości spadając po stromym spychu; na szczęście, uniknęli tego, ale cóż z nimi będzie dalej?
— Umrzemy z głodu!.. — mignęła mu straszna myśl i jeszcze więcej przeraziła go. Milczenie panowało w podziemiu. Ciemno tu było zupełnie niemal i tylko jakieś słabe, ukośne światło — szare i niepewne — padało na jedną ze ścian i, odbijając się od jej białej płaszczyzny, rozpraszało nieco mrok.
Mimo przerażenie, ogarniające Władka coraz bardziej, rozglądał się dokoła uważnie. Wreszcie wstał i, stąpając ostrożnie, zaczął chodzić po obszernej jaskini, pochylając się nad zasypaną odłamkami skał ziemią i dotykać ścian. Zdawało się, że szuka czegoś, bo chwilami pochylał się, brał coś do rąk i starannie oglądał.
Mózg chłopca powoli wyzwalał się z pętów strachu, w dzielnem zaś sercu zapalała się chęć walki o życie. W pewnym momencie ukląkł i podniósł znaleziony pomiędzy kamieniami jakiś długi, zardzewiały przedmiot. Badał go długo i uważnie, a potem, położywszy na skale, kamieniem jął odbijać, grubą, chropawą warstwę rdzy, aż błysnęła metalowa powierzchnia.
— Żelazo... — mruknął głośno. — Przed nami byli tu ludzie. Byli, ale bardzo dawno...
Stał zamyślony, patrząc na skulonego, płaczącego Dżaira i kombinując coś.
— Słuchaj, mały, — powiedział, podchodząc do niego, — gdy słońce zapadać zacznie, będzie tu ciemno, jak w grobie. Musimy dotrzeć tam, skąd można widzieć słońce i niebo... Gdzieś powinna być jakaś dziura, bo światło sączy się tu przez nią. Chodź!!
Poszli. Stawiali ostrożne kroki, macając grunt pod nogami i nadsłuchując co chwila. W końcu jaskini ujrzeli długą, ciemną szczelinę, przez którą przebijały się promienie słońca. Zatrzymali się tu w niepewności, a Władek zaczął myśleć na głos:
— Tam, za tem przejściem znajduje się zapewne inna grota... z niej to wpada światło, odbite od ściany... Może znajdziemy tam jakiś otwór, skąd widać niebo, a może nawet... wyjście z tych podziemi?
Dżair milczał i, przyciskając się do przyjaciela, dygotał cały. Władek rozmyślał dalej:
— Przecież nie możemy pozostać tu i, jak jakieś głupie owce, zginąć z głodu? Jesteśmy ludźmi, więc musimy walczyć... Ale jeżeli spotka nas tam jakieś niebezpieczeństwo? Co tam może być? Zwierzę czy człowiek...
Umilkł i zaczął myśleć. Po chwili potrząsnął głową i rzekł stanowczym głosem:
— Musimy się uzbroić, Dżair! Spieszmy się!
Mały Minkopi patrzał bezradnie na przyjaciela, a łzy płynęły mu z oczu.
— Nie chlip, bo to nic a nic nie pomoże! Masz tu kawał sznura, którym związywałem bambusy u Kalabonów... Zrobimy sobie „bolasy“, — ulubioną broń Patagończyków[51], o czem opowiadał nam nasz profesor John Bark...
Wydobywszy z zanadrza dwa kawałki sznura, Władek podał jeden Dżairowi, do drugiego zaś zaczął przywiązywać spory kamień.
— Przydałyby się nam krótkie, a mocne kije, no, ale i bez nich się obejdziemy ostatecznie. Zakręciwszy takim kamieniem, z łatwością można nawet bykowi rozwalić łeb! Popatrz tylko!
Z temi słowy Władek zaczął wymachiwać sznurem, a uwiązany na jego końcu kamień aż zawarczał w powietrzu.
— No, — mruknął — teraz możemy iść...
Na kolanach prześlizgnęli się przez wąską szczelinę i ostrożnie wytknęli głowy, rozglądając się po jaskini — jeszcze większej niż poprzednia i znacznie już widniejszej.
Władek przekonał się, że światło dochodziło tu zapewne z następnej groty, znacznie wyżej położonej. Zaczął rozmyślać nad tem, jakby się tam można było dostać, gdyż gładkie ściany wznosiły się niemal pionowo.
— A przecież musimy się tam dostać! — zamruczał przez zęby, idąc wzdłuż ścian. Nagle stanął, jak wryty, i przyglądał się czemuś z zaciekawieniem.
— Coby to mogło znaczyć? — myślał i, odwróciwszy się, skinął na przyjaciela.
— Widzisz tu, niemal zupełnie startą już, strzałę na skale? — zapytał Dżaira. — Ktoś narysował ją czerwoną gliną... Co ma znaczyć ten znak?
Mały Minkopi milczał, więc Władek jeszcze raz obiegł całą grotę, dotykając kamiennych jej ścian i zaglądając do każdej szczeliny.
— Nic! — mruczał. — Niema nigdzie żadnego przejścia... a tymczasem ta strzała niezawodnie wskazuje drogę... Może istniała niegdyś, ale skały się obsunęły i przywaliły ją?...
Usiadł wreszcie i zamyślił się, co chwila zwracając wzrok ku tajemniczej strzale, która zaciekawiała go i drażniła. Dżair przytulił się do niego i milczał. Siedzieli tak długo. Zdawaćby się mogło, że usnęli, bo nie ruszali się wcale. Władek zerwał się nagle z miejsca, a po chwili, zrzuciwszy bluzę i dopomagając sobie scyzorykiem, zaczął rozrywać ją na cienkie paski. Podarł też bluzę Dżaira i wraz z nim zaczął pleść sznur. Gdy był gotów, uwiązał do niego kamień i po kilku nieudanych próbach udało mu się zadzierzgnąć pętlę na cypelku, wystającym ponad krawędzią górnej groty. Umocowawszy sznur należycie, kazał Dżairowi, jako lżejszemu, wdrapać się po nim i zajrzeć, co się tam znajduje. Zwinny chłopak, jedną ręką trzymając się sznura, drugą opierając się o nierówności ściany i dopomagając sobie nogami, dotarł wkrótce do krawędzi, rozejrzał się po grocie i nagle — z krzykiem przerażenia ześlizgnął się zpowrotem, bełkocząc:
— Tam... tam... leży martwy człowiek!... czaszka... kości...
Władek, zawahawszy się przez chwilę, podszedł do sznura i zaczął wdrapywać się ku krawędzi groty. Wkrótce dotarł jej skraju i zniknął w głębi. Przekonał się niebawem, że chłopak miał słuszność. Niemal na samym środku ogromnej groty prawie zupełnie okrągłej, niby kopuła jakiejś świątyni, leżał kościec człowieka. Na nagiej czaszce przechowały się jeszcze resztki skóry z czarnemi, kędzierzawemi włosami.
— Tubylec!... — pomyślał Władek i dodał w duchu: — Ten biedak nie jest już dla nas niebezpieczny!
Zaczął badać grotę. Pod samem sklepieniem, na jednej jego stronie widniał dość długi, ale wąski otwór, przez który wlewały się promienie słońca. Chłopak ujrzał nawet skrawek nieba i wydał radosny okrzyk, który, pochwycony przez echo, długo tłukł się pod wysokiem sklepieniem skalnem.
— Musimy wydostać się tędy! — powiedział głośno, patrząc na jedyną drogę do wolności. Wkrótce spochmurniał jednak, bo aby wznieść się tak wysoko, musieliby mieć chyba skrzydła. Kuliste sklepienie pieczary nie miało bowiem żadnych wystających skał, przestrzeń zaś, dzieląca ziemię od otworu, była tak znaczna, że, podarłszy całe nawet ubranie, nie mogliby chłopcy upleść dostatecznie długiego sznura. Stanąwszy na urywającym się progu groty, Władek kazał Dżairowi drapać się do niej, pomagając mu powolnem podciąganiem linki. Czarnoskóry chłopak ze strachem zerkał ku bielejącym kościom i chodził za przyjacielem, na krok go nie odstępując. Władek tymczasem oglądał grotę. W najciemniejszym jej końcu odnalazł na skale, podobną do widzianej na dole strzałę, wpobliżu zaś niej — szeroką szczelinę, w której czaił się mrok czarny i tajemniczy. Nozdrza chłopaka pochwyciły zapach pleśni i jakgdyby wilgoci. Chłopak cisnął do wnętrza kilka kamieni i nadsłuchiwał. Spadły, nie potoczywszy się dalej.
— Ta szczelina idzie poziomo, — pomyślał, — ale dokąd prowadzi?
Rozmyślania jego przerwał Dżair, tarmosząc go za rękaw.
— Patrz, patrz, sahibie, tam... tam... wysoko...
Władek zadarł głowę i długo wpatrywał się w ciemne zagłębienie w sklepieniu groty, wreszcie spostrzegł to, co zaniepokoiło małego Minkopi. Ujrzał kilkanaście dużych, rudych nietoperzy. Uczepiwszy się skały, wisiały głowami nadół i spały.
— To... duchy... — bełkotał Dżair.
— Niech będą duchy, jeżeli tak chcesz koniecznie! — mimowoli uśmiechnął się Władek. — Co do mnie, jestem przekonany, że są to nietoperze i, czy wiesz, co ci powiem? Jeżeli głód bardzo nam dokuczy, zrobimy z nich... befsztyki... Widziałem przecież, że Minkopi jadają wiewiórki i wielkie nietoperze!
Na samą myśl o tem nie mógł się jednak powstrzymać, żeby nie splunąć. Zaczął chodzić po grocie, a oczy jego coraz silniej pociągała ku sobie czerwona strzała na skale i czarny otwór, prowadzący do ciemnej szczeliny. Jakieś niewyraźne jeszcze postanowienia dojrzewały w głowie Władka, gdy milczący i zupełnie, zda się, przybity lękiem Dżair stanął przed nim.
— Sahibie — szepnął — coś mi mówi, że ten człowiek, którego kości znaleźliśmy, zmarł tu z głodu... Umrzemy zapewne i my, jeżeli... nie znajdziemy stąd wyjścia...
Władek w milczeniu patrzał na „małego wodza“, który ciągnął dalej:
— Widzisz tę szczelinę? Być może, wyprowadzi ona nas z wnętrza gór Szalati... Spróbuję wejść tam i prześlizgnąć się jak najdalej... poszukać drogi ocalenia...
Władek chciał sprzeciwić się, powiedzieć, że dawno już o tem myśli i sam pójdzie, lecz w tej samej chwili drgnęli obaj i uskoczyli w daleki, ciemny kąt, zaciskając w rękach swoją broń — obok kija najprostszą na świecie, używaną zapewne przez ludzi pierwotnych, gdy zamieszkiwali głębokie groty, walcząc z niedźwiedziem jaskiniowym i polując na dzikie bawoły. Jakieś głosy, raczej ryki, powtarzane przez echo, biegnące po wszystkich jaskiniach, toczyły się z głębi ziemi, niby ciężkie głazy. Głosy te zbliżały się szybko. Chłopcy długo nie mogli pojąć, skąd one idą, aż wreszcie Władek domyślił się, że rozlegają się w dolnej, opuszczonej przez nich grocie. Bez szmeru podczołgał się do krawędzi i, z poza kamienia, wyjrzał ostrożnie. Nie wątpił już, że nieznane głosy dochodzą z tej właśnie strony. Na dnie opuszczonej niedawno groty nikogo jednak nie było. Minęło jeszcze kilka minut, gdy wreszcie z czeluści wąskiego przejścia wynurzyła się czarna postać tubylca, a za nią — druga.
Ludzie ci stanęli i zaczęli się rozglądać. Ze zdumieniem wymachiwali rękami, ale po chwili zaczęli coś krzyczeć, przykładając dłonie do ust. Echo podrywało ich głosy, powtarzało po kilka razy i nadawało im siłę ryku. Jeden z tubylców wsunął się do przejścia w skale i powrócił, ciągnąc za sobą kosz. Twarz Władka rozpromieniła się nagle, gdyż rozradowała go wesoła złocistość pęku bananów.
— Jedzenie! — pomyślał i ucieszył się.
Skinąwszy na Dżaira, pokazał mu tubylców, rozglądających się bezradnie po grocie, i spojrzał na chłopaka pytającym wzrokiem.
— To — Kalaboni! Wojownik i kobieta... — szepnął chłopiec.
— I... jedzenie! — dokończył Władek. — Skoro przynieśli nam jedzenie, to znaczy, że nie zamierzają zamorzyć nas głodem... Musimy odpowiedzieć na ich nawoływania, bo inaczej gotowi są odejść i zabrać ze sobą kosz... Jak myślisz, Dżair?
Czarnoskóry chłopak skinął głową. Stanąwszy na krawędzi groty, Dżair wydał głośny krzyk. Kalaboni, przerażeni rozlegającym się głosem, padli na ziemię, ramionami zasłaniając głowy. Dopiero, gdy Dżair przemówił do nich, wstali i ze zdumieniem przyglądać mu się zaczęli, nie rozumiejąc, jak ci mali jeńcy mogli się dostać na taką wysokość. Po długich namowach, rzucono Kalabonom sznur i wciągnięto kosz. Wojownik nie chciał wdrapać się do chłopców, lecz wkońcu uprosili go. Znalazłszy się w grocie i, spostrzegłszy kościec, leżący na ziemi, zaczął szczękać zębami i chciał umknąć, lecz przewidujący Władek zawczasu wciągnął sznur i na wszelki wypadek miał pod ręką broń. Szepnął do Dżaira:
— Zapytaj go, dlaczego się tak przestraszył? Przecież kości nikomu nic złego uczynić nie mogą, bo są tylko kośćmi!
Chłopak powtórzył słowa Władka. Kalabon jednak drżał i odwracał się od szczątków nieznanego człowieka, ze strachu straciwszy głos. Dzwonił zębami i wydawał niezrozumiałe dźwięki. Długo nie mógł odzyskać mowy, ale wkońcu z trudem wyrzucił kilka słów. Stało się wtedy coś niezwykłego. Dżair rzucił się do leżącego szkieletu, ukląkł przy nim i, co chwila chyląc się do samej ziemi, powtarzał:
— Jomaga! Jomaga!
Niewiadomo, jak diugoby to trwało, gdyby Władek nie podszedł i nie odciągnął chłopca na stronę. Wstrząsając nim, pytał surowo:
— Co ci powiedział Kalabon?
Dżair, łkając na głos, bełkotał przez łzy:
— Powiedział mi... że... tu umarł z głodu... porwany przez Horna... i oddany naszym wrogom... wielki wódz wszystkich Minkopi — dziad mój — Jomaga... Kalabon jest, w strachu... bo duch Jomagi, przebywający przy tych kościach... zemści się na nim...
Była to niezmiernie ważna nowina, wyjaśniająca w pewnej mierze zbrodnię gubernatora i zniknięcie wodza Minkopi, ale nie to w tej chwali przyszło do głowy sprytnemu Władkowi. Stanąwszy nad zwłokami Jomagi, wyprostował się i silnym głosem zawołał:
— Duch wielkiego wodza będzie się opiekował nami i Kalabonem, jeżeli człowiek ten dopomoże nam... W przeciwnym razie duch Jomagi pójdzie za Kalabonem i będzie ścigał go wszędzie!
Władek mówił to z pozorną powagą, a nawet uroczystością, chociaż w duchu śmiał się, bo wiedział, że powtarzał słowa pewnego podróżnika, o którym czytał w niezmiernie ciekawej powieści amerykańskiej.
Dżair objaśnił Kalabonowi obietnicę Władka, poczem tubylec odrazu się uspokoił i, uczyniwszy kilka pokłonów w stronę kości, usiadł na ziemi, przygotowując się do długiej rozmowy.



ROZDZIAŁ
DWUNASTY
POSTRACH MÓRZ

Istotnie zaczął wkrótce, a Dżair powtarzał przyjacielowi słowa Kalabona.
— Wódz nasz skazał was na śmierć głodową, wtrąciwszy do groty. Wejście do niej założono ciężkiemi kamieniami i zalepiono gliną, — mówił. — Znam jednak inne wejście, zarośnięte krzakami. Żona moja Bali powiedziała mi: „Takiwa! ci chłopcy uratowali cię wczoraj od strasznej śmierci, gdy Minkopi zaczęli strzelać do ciebie, a ty stałeś przywiązany do drzewa. Musisz być wdzięczny im i uratować chłopaków, bo inaczej dobre i złe duchy zemszczą się na nas!“
— To ten, do którego wczoraj zabroniłem strzelać?! — zdumiał się Władek.
Takiwa, posłyszawszy od Dżaira pytanie białego chłopca, odgarnął długie włosy i pokazał przebite ucho i głęboką bliznę, zadaną grotem strzały. Po chwili mówił dalej:
— Kalaboni wraz z białymi ludźmi poszli na brzeg morza, my zaś przekradliśmy się tu i przynieśliśmy wam pożywienie, naczynie z wodą, świecznik z olejem palmowym, krzemień i hubkę...
— Zapytaj go, czy będą przynosili nam pożywienie codziennie? — powiedział Władek.
— Nie! — odparł Takiwa. — Więcej już nie przyjdziemy, bo dowiedziałby się o tem wódz i zginęlibyśmy... Musicie się ratować ucieczką!
— Z tej groty niema wyjścia — zauważył Władek.
Gdy Dżair powtórzył to Kalabonowi, ten potrząsnął głową i zaczął mówić z niezwykłem ożywieniem:
— Gdy na wyspie Kede przebywał „Postrach Mórz...“
— Postrach Mórz! — zawołał Władek, posłyszawszy powtórzone przez Dżaira słowa Takiwy. — Któż to miał takie imię — „Postrach Mórz?!“
Czarny chłopak położył mu rękę na kolanie i objaśnił:
— Tak się nazywał ów żeglarz portugalski — Diego Anda, który ze swoimi ludźmi napadał na okręty zbłąkane lub ginące w okolicznych wodach. „Postrach Mórz“ był władcą „Wysp Morderców!“
Kalabon opowiadał długo i obszernie, wymachując rękami, bijąc się w piersi i co chwila wskakując z miejsca.
Dżair tłumaczył Władkowi jego słowa po angielsku:
— Cała góra Rulgatan zawiera połączone ze sobą groty. W nich to krył się przez długi czas Anda przed Anglikami i Hiszpanami i tam gromadził zrabowane skarby. Była to niedostępna twierdza, we wnętrzu posiadająca nawet jezioro... Starszyzna naszego szczepu pamięta jeszcze tych, których dziadowie wraz z Andą bywali w pieczarach. Anda poznaczył niegdyś czerwonemi strzałami drogę, wychodzącą na brzeg morza...
— Ach! Czerwone strzały! — zawołał Władek. — Wiedziałem, że to coś znaczy! Poproś Takiwę, niech nas przeprowadzi! Obiecuję mu za to sutą zapłatę od ojca i pana Stewansa, który bardzo nas lubi!
Dżair powtórzył prośbę i obietnicę przyjaciela, lecz tubylec zamachał rękami i skulił się cały, jakgdyby śmiertelnie przerażony.
— Nie mogę! Nie mogę! — jęknął. — Żaden Kalabon nie odważy się na tak zuchwały czyn! W grotach środka Rulgatanu mieszkają duchy, złe duchy „Postrachu Mórz“. Po śmierci Diego Andy, który zginął w bitwie, niespodziewanie otoczony przez oddział marynarzy angielskich, kilku śmiałków z naszego szczepu wyruszyło do legowiska „Postrachu Mórz“, ale... ale... ani jeden nie wrócił... Gdy nad oceanem szaleją burze, z wnętrza góry dobiega ponure wycie, zgrzyt i jęki. Kalaboni opowiadają sobie wtedy, że to „Postrach Mórz“ powrócił do swego schroniska i wścieka się, że nie może znaleźć swych kości, bo ciało jego zostało wrzucone do morza na pożarcie rekinom. Uczynię dla was wszystko, czego żądacie ode mnie, bo Takiwa ma dla was wdzięczność w sercu, ale iść z wami — nie mogę, nie mogę!
Zaczął płakać i bić się w piersi, niby w rozpaczy. Posłyszawszy jego szloch, kobieta, oczekująca go na dole, wtórować mu poczęła przeraźliwym głosem.
— Trudno!... — mruknął Władek. — Spróbujemy przedostać się sami, ale czy nie mógłby ten Kalabon dotrzeć do Middle-Hill i powiedzieć ojcu memu, gdzie jesteśmy?
Dżair potrząsnął głową i odpowiedział natychmiast:
— To — niemożliwe! Kalaboni zabiliby go, zresztą, gdyby się nawet nie dowiedzieli, Takiwa nie doszedłby. Schwytaliby go moi Minkopi i zamordowali...
— Trudno! — powtórzył Władek. — Wyruszymy więc sami, ale dopiero jutro, bo widzę, że słońce przygasać już zaczyna...
Chłopcy spuścili Kalabona na dno niższej groty i z trwogą w sercu patrzyli, jak ci wdzięczni im ludzie znikali w czarnej czeluści szczeliny skalnej.
Po chwili pozostali sami. Niepokój ogarnął ich znowu. Zapanowało milczenie, przerywane od czasu do czasu przenikliwem cykaniem i zgrzytem ostrych zębów budzących się nietoperzy. Ten i ów z nich zrywał się i, pokrążywszy nad głowami chłopców, przez otwór w sklepieniu, odlatywał na żer.
— Musimy dobrze zabezpieczyć pożywienie — zauważył Dżair, przyjrzawszy się nietoperzom, — bo to są najgorsze, — likan, pożeracze mangów i bananów...
Słowo „pożywienie“ obudziło nagle w obydwu chłopakach uczucie głodu. Zabrali się więc do kosza i zaczęli oglądać jego zawartość. Niebawem z chrzęstem chrupali już suszoną rybę i zagryzali ryżowemi plackami. Zjadłszy po bananie i soczystym mangu, chłopcy włożyli resztę do kosza i przykryli go kawałkiem płaskiego kamienia. Władek postawił na kamieniu gliniany świecznik, położywszy obok krzemień, krzesiwo i kawał hubki.
— Pościelmy sobie teraz łóżka! — zażartował raźniejszym i weselszym już głosem i zaczął się rozglądać, szukając dogodnego miejsca. Znalazł je dla siebie w niewielkiem wgłębieniu tuż pod ścianą. Znużony i wyczerpany silnemi wrażeniami, Władek odrazu usnął i nic go nie niepokoiło. Nie słyszał nawet, że Dżair, choć również zmęczony i znacznie słabszy, nie spał, wciąż oczekując „duchów“, zamieszkujących wnętrza Rulgatanu. Obudził się Władek dopiero o brzasku, gdy z piskiem i głośnym szmerem skrzydeł zaczęły powracać nietoperze. Przeciągnął się i gwizdnął głośno. Nietoperze, które zapewne nigdy nie słyszały podobnego dźwięku, jak szalone długo miotały się pod sklepieniem groty, aż zaczaiły się po ciemnych kątach.
— No, widzisz, mały Dżair, że „duchy“ wcale nie przychodziły? I nie przyjdą nigdy, bo ich tu niema! Lubią ludziska opowiadać sobie tajemnicze bajki o tych lub innych strachach! Ciekawe to może — zgoda, ale nikomu nie szkodzi, mój mały! Musimy jednak posilić się, ale bardzo skromnie, bo nie wiemy, na jak długo mają nam starczyć zapasy, przyniesione przez tego poczciwego Kalabana i jego żonę! Szkoda, że nie możemy się umyć, ponieważ należy oszczędzać wody. Pragnienie — to gorsza męka od głodu! Czytałem pewną powieść o podróżnikach w Saharze...
— Co to jest Sahara? — spytał Dżair.
— Wielka pustynia afrykańska, opowiem ci o niej kiedyś, teraz jednak nie czas na to! Jedzmy i ruszajmy do siedziby „Postrachu Mórz“!
W milczeniu spożyli śniadanie i zbliżyli się do czarnego wylotu wąskiego przejścia w skałach. Władek zapalił świecznik i wczołgał się do szczeliny. Za nim sunął Dżair, ciągnąc za sobą kosz z żywnością. Mały płomyk ledwie oświetlał ciasny kanał. Przez pewien czas chłopcy posuwali się po równej powierzchni, lecz wkrótce szczelina rozszerzyła się znacznie i poczęła piąć się w górę, aż nagle się rozdwoiła. Jedna jej odnoga biegła prosto, druga — ostrym załomem skręciła na lewo.
— Oj! — przeraził się Władek — któryż mam teraz wybrać kierunek?
Zatrzymał się i jął oglądać ściany i sklepienia kanału. Wszystko wskazywało na to, że przejście to przebiły niegdyś ręce ludzkie, chociaż skała, którą drążyły w dawnych czasach kilofy i młoty, okryła się już niby szronem grubą warstwą białawej, puszystej pleśni. Prawidłowe zaokrąglenie sklepienia i wyrównane ściany świadczyły jednak o uporczywej pracy ludzkiej nad przebiciem tego przejścia tajemnego.
— Zdrapuj, mały, pleśń, bo musimy znaleźć wskazówkę, jaką drogą należy iść dalej! — krzyknął Władek i kawałkiem ostrego kamienia zaczął zdzierać spleśniałą skorupę. Pracowali długo, aż na sklepieniu załamującego się odgałęzienia kanału wykryli ledwie widzialną czerwoną strzałę. Czołgali się więc dalej, przez cały czas czując prąd wilgotnego powietrza; płomyk świecznika miotał się wściekle, a chwilami kurczył się w małą niebieską iskierkę i groził zagaśnięciem. Władek po pewnym czasie zatrzymał się znowu i z trwogą spojrzał przed siebie. Kanał urywał się nagle, a słabe promienie świecznika ginęły w czarnym mroku. Chłopak położył się i oświecił ziemię. Okazało się, że zaczął się dość stromy spadek. Przejście, wykute w skale, miało tu już wyższe sklepienie. Można było teraz posuwać się na nogach, chociaż w bardzo jeszcze pochylonej postawie. Ostrożny Władek wydobył z zanadrza swój sznur, opasał się nim i kazał Dżairowi uczynić to samo. Byli więc związani ze sobą, jak ludzie, wchodzący po niebezpiecznych zboczach szczytów górskich. Posuwali się teraz bardzo powolnie, świecąc sobie tuż nad ziemią, gdy nagle Władek wydał radosny okrzyk:
— Stopnie! Stopnie, wykute w skale!
Teraz mogli już iść wyprostowani zupełnie. Schodzili więc ostrożnie, macając każdy stopień i mocno a pewnie stawiając nogi na śliskich od pleśni kamieniach. Władek liczył na głos:
— Jeden stopień, dwa, trzy... dziesięć... trzydzieści...
Naliczył do siedemdziesięciu dwóch i ujrzał znowu wąskie ciemne przejście, a nad niem — czerwoną strzałę. W tym kanale panował już szary zmrok. Zbliżali się zapewne do jakiejś oświetlonej groty, a może to kretowisko podziemne miało ich wyprowadzić na wolność? Długo jeszcze czołgali się, z radością spostrzegając coraz bardziej szarzejący mrok. Jeszcze jeden załom kanału i — powódź światła niemal oślepiła ich!
— Hurra! — zawołał Władek. — Niech żyje słońce!!
Chłopcy z radosnemi okrzykami wypadli ze szczeliny i zerwali się na równe nogi. Znaleźli się w ogromnej grocie, oświetlonej od góry. Na wysokości czterdziestu lub może więcej metrów widniał prawidłowy, prostokątny otwór, przerąbany w skale. Sączyło się tam światło, lecz dostępu broniły mu gęste krzaki, rosnące z zewnętrznej strony góry i wdzierające się tu całą siecią zielonych pędów.
— Cukrowa grota! — zauważył po chwili Władek.
Istotnie — ziemia, ściany i sklepienia bielały, iskrzyły się, gdyż tworzyły je skały kwarcowe. Rozglądając się dokoła, chłopcy spostrzegli zielone pasma i żyły, przecinające białą powierzchnię skał. Tam i sam połyskiwały żółte ziarnka metalu.
— Wiesz, co to jest? — spytał Władek. — Złoto, bracie! Nasz profesor pokazywał nam kawałki rudy, znalezionej w Birmanji i na Jawie. Wyglądały zupełnie tak samo! Podobne do tych zielone żyłki i ziarenka... Dokonaliśmy z tobą wielkiego odkrycia, Dżair! Mały wódz Andamanów posiada teraz własną kopalnię złota!
Władek w zachwycie krążył po wspaniałej grocie i odkrywał w niej coraz to nowe cuda. W jednem miejscu znalazł duże przezroczyste i ciemne kryształy, w innem całe „druzy“ — zbiorowiska ich. Odłamki kryształów krzemionki leżały na powierzchni i połyskiwały swemi gładkiemi płaszczyznami; śród nich skrzyły się fioletowe ametysty i żółte topazy. Władek klasnął w dłonie i zawołał wesoło:
— Dżair, popatrz-że! Masz złoto i drogie kamienie — wszystko, co potrzeba dla korony. Możesz być teraz królem!
Spoważniał nagle i dodał:
— Ale jeżeli będziesz — to bądź mądrym królem, nie dawaj się nikomu prowadzić za nos!
Ponieważ Dżair nie odpowiadał, chłopiec się obejrzał.
— Gdzież się to zaprzepaścił „król“? — zdumiał się Władek, lecz mały Minkopi wypadł nagle z poza rogu groty i, zasłaniając dłońmi twarz, bełkotał w strachu:
— Postrach Mórz! Postrach Mórz!...



ROZDZIAŁ
TRZYNASTY
ECHA DAWNYCH DZIEJÓW

Głos i wystraszona twarz Dżaira zatrwożyły Władka.
Zawahał się, a jednak zrozumiał, że musi wyjaśnić przyczynę strachu chłopaka.
Zakręciwszy nad głową swoje „bolasy“, zbliżył się do przeciwległego końca groty, skąd przed chwilą wybiegł Dżair. Zobaczył szerokie wejście do innej jaskini. Stąpając ostrożnie, zajrzał do niej i cofnął się mimowoli. To, co ujrzał tu, mogło istotnie przerazić nawet dorosłego człowieka, który niejedno już widział w życiu.
W półciemnej grocie pod ścianami leżały kości ludzkie i czaszki, a ze skały zwisały grube, przerdzewiałe doszczętnie łańcuchy podwójne, a nawet poczwórne, zakończone szerokiemi bransoletami.
Władek, patrzac na te łańcuchy i szczątki ludzkie, przypomniał sobie opisy zamków średniowiecznych, gdy to okrutni królowie i książęta przykuwali jeńców do murów, trzymając ich aż do zgonu w ciemnicach i lochach swych wspaniałych siedzib. Widział to teraz na własne oczy.
Zgrozą przejął go ten ponury widok. Z nienawiścią i oburzeniem starał się wyobrazić sobie postać i twarz Diego Andy, który zasłużył na przydomek — „Postrach Mórz“. Na powierzchni groty, wśród odłamków skał, kości, osypów kamieni i pleśni Władek dojrzał skrawki szmat, czerepy potłuczonych, czy pękniętych od starości glinianych mis i dzbanów, łańcuch z przyczepioną do niego ciężką kulą żelazną, jakie włóczyli za sobą nieszczęśni więźniowie.
Zacisnąwszy zęby, Władek śmiałym krokiem wszedł do wnętrza groty.
Tam i sam śmigały chyże ciała blado zabarwionych jaszczurek, mieszkanek mrocznego podziemia; po kątach zwisały całe płachty czarnych pajęczyn, lecz po tem wszystkiem chłopak ledwie ślizgnął się wzrokiem.
Uwagę jego zwróciła na siebie bijąca w oczy czerwona strzała, wskazująca drogę ku nieznanemu wyjściu.
Gdzie się miało znajdować? Na szczycie góry? Gdzieś w zaroślach, na jej zboczu? Na brzegu morza? Odpowiedzi na te pytania znaleźć nie mógł, jak też nie był w stanie zatrzymać się na jakimkolwiek domyśle.
Porzucił więc te bezcelowe dociekania. Czerwony znak na ścianie wzbudził w nim jeszcze gorętsze pragnienie dojścia do celu.
Przywołał Dżaira, chociaż zabobonny Minkopi długo się opierał, bojąc się wejść do ponurej groty. Trzymając ociągającego się chłopaka za rękę, Władek wszedł do długiego korytarza. Powstał zapewne wskutek osunięcia się niektórych warstw skalnych, gdyż wąski na dole rozszerzał się pod sklepieniem, złożonem z popękanych brył szarych kamieni o zielonkawym odcieniu. Wkrótce zaczął się dość stromy spadek i chłopcy za pierwszem załamaniem tej szczeliny musieli skrzesać ognia i zapalić świecznik. Na ścianach widniały znane im już czerwone znaki, wskazujące kierunek, gdyż od głównego przejścia w kilku miejscach odbiegały boczne odnogi.
Szli dość szybko około kwadransa. Mrok, panujący tu, rzednąć wkońcu zaczął, aż rozjaśniło się wszystko dokoła. W kilka minut potem wchodzili już do nowej groty o niskiem sklepieniu silnie zakopconem i okrytem plamami rdzawych zacieków.
Duży otwór, niemal zupełnie okrągły, a niezawodnie przerąbany przez ludzi, wpuszczał snop złocistych promieni.
Chłopcy zatrzymali się w zdumieniu. Zdawało im się, że wnet zobaczą żywych mieszkańców tej izby, ukrytej w piersi gór. Pośrodku groty stał bowiem długi stół, na nim zaś — trzyramienny świecznik, opleciony pajęczyną i pociągnięty warstwą osypującej się śniedzi. W jednem ramieniu pozostał nawet odłamek czarnej świecy woskowej; oprócz świecznika tkwiło kilka kubków srebrnych, zapewne, i ołowiane kufle z pokrywami. Pod ścianami długim rzędem stały szafy i skrzynie, okute żelaznemi i mosiężnemi sztabami. W kącie, oparta o skałę z jakiemiś literami i znakami, zwalona była różna broń — ciężkie kordelasy marynarskie, topory o szerokich, wygiętych ostrzach, halabardy, włócznie, pistolety, strzelby z rozszerzonemi na końcu lufami, długie falkonety,[52] muszkiety[53] o kolbach, ozdobionych masą perłową, kością i złotem.
Chłopcy długo stali nieruchomo. Władek mimowoli chrząknął, jakgdyby chcąc kogoś uprzedzić o swojem przybyciu. Nikt się jednak nie odzywał. Nikt nie wyszedł na dźwięk głosu ludzkiego, który od dwustu lub więcej lat nie rozlegał się pod kamiennem sklepieniem groty.
Władek oprzytomniał i rzekł półgłosem do Dżaira:
— Nikogo tu niema i nikt tu być nie może... Opustoszała ta sala od dnia, w którym poległ drapieżny i okrutny Diego Anda! Zobaczmy jednak, co miał on w tych szafach!
Choć zamknięte na klucz, otworzyły się z łatwością, gdyż zamki oddawna zardzewiałe rozpadały się przy pierwszem już poruszeniu drzwi. W niskich głębokich szafach stały na półkach srebrne puhary, kufle, wazy, misy i talerze, ozdobione misternym rysunkiem snycerskim; w innych spoczywały od wieków szkatuły, rzeźbione w kości i hebanie, a w nich — różne klejnoty — łańcuchy i pasy złote, pierścienie i naszyjniki. W wysokich szafach, nazywanych w wiekach średnich „almaria“, wisiały jakieś szaty, rozsypujące się przy najlżejszem dotknięciu, długie szpady z pięknemi rękojeściami, zbroje ze srebrnych łusek i czarne — nakrapiane złotemi centkami — drogocenne wyroby toledańskie; lunety w pochwach ze złoconej skóry kordobańskiej, hełmy różnych kształtów, długie buty z ostrogami, o szpiczastych gwiazdkach na końcu i różne inne przedmioty, nigdy przez Władka nie widziane.
— Oho, drogoby za te starożytności zapłaciło nam muzeum w Szanchaju! — pomyślał chłopak, z zaciekawieniem zaglądając do szaf.
Przyszła wreszcie kolej i na skrzynie. Z tem poszło trudniej, bo mocne i sekretne zamki sprzeciwiły się czasowi i wilgoci. Udało się więc otworzyć tylko dwie, mające zwykłe, wiszące kłódki żelazne.
Chłopcy znaleźli w nich całe stosy jakichś pożółkłych pergaminów i grubych ksiąg, oprawnych w skórę, podziurawioną przez robactwo. Na jednej z nich widniał czarny napis: „San Paolo d’Armanzora“, co, jak domyślił się Władek, oznaczało nazwę jakiegoś okrętu, który prawdopodobnie stał się łupem straszliwego Diego Andy i jego towarzyszy.
Wreszcie obejrzeli wszystko, co się dało, a wtedy Władek zwrócił oczy ku otworowi w ścianie. Wskoczywszy na skrzynię, schwycił się za krawędź wnęki i, podciągnąwszy się na rękach, wydał triumfujący, radosny okrzyk:
— Niebo, słońce, morze! Patrz, Dżair, patrz — niebo, słońce i — morze!
Zeskoczył cały promienny i szczęśliwy. Mały Minkopi wdrapał się po nim i, wcisnąwszy się we framugę, wyjrzał na szeroki, wolny świat.
— Czy można zeskoczyć na ziemię? — zapytał Władek przyjaciela.
Dżair wygramolił się z otworu i zeskoczył na skrzynię. Miał smutne i jak zwykle przy wzruszeniu załzawione oczy.
— Nie, Wład, skała spada równo, jak ściana... Wysoko od ziemi, bardzo wysoko!...
Władek nachmurzył czoło i mruknął:
— Niema rady, szukajmy innej drogi... Gdzież tu jest czerwona strzała... Nie widzę jej nigdzie... Czyżby zastawiono ją, a może i samo przejście, szafami? To niemożliwe, bo jakżeby wtedy wyszedł stąd Diego Anda po raz ostatni?
Zaczął rozglądać się po sklepieniu, a, nic na niem nie spostrzegłszy, oczy skierował na skałę, stanowiącą podłogę groty. Rozrzucał nogą gruzy i drobne osypy, spadające ze ścian i skalnego pułapu. Nic nie znalazł jednak. Po długich i trwożnych poszukiwaniach w kącie za szafą ujrzeli chłopcy płytę, opartą o ścianę. Nie spostrzegli jej przedtem, bo pająki zasnuły ją gęstemi sieciami, sczerniałemi od starości. Odwalili ją z trudem i wtedy ujrzeli za nią szeroką lukę i stopnie kamiennych schodów, znikających w ciemnej głębi.
— W drogę! — zawołał Władek, zapalając świecznik.
Zagłębili się w mroku słabo rozświetlonym nikłym języczkiem płomienia. Stopnie były wilgotne, nierówne i śliskie. Posuwali się więc coraz wolniej, bo schody w kilku miejscach były zupełnie popsute i przywalone gruzami. Oddychali ciężko, bo brakło im powietrza, szli jednak uparcie, porwani dążeniem do wolności. Oblani zimnym potem i zupełnie wyczerpani, ostatnim wysiłkiem doszli do ogromnej jaskini, o nisko zwisających nad nią skałach, półciemnej, zimnej i wilgotnej. W środku jej leżało jezioro i cicho pluskało na kamieniach przybrzeżnych. Dżair na kolanach doczołgał się do wody i zaczął zlewać sobie rozpaloną głowę i twarz.
— Słona woda... morze! — wydał cichy, do jęku podobny okrzyk.
Gdzieś daleko świecił się białą plamą okrągły otwór. Władek obojętnym wzrokiem spoglądał w jego stronę i czy nie rozumiał, że otwarła się przed nimi wreszcie droga ucieczki, czy nie miał już sił cieszyć się i dziękować Bogu.
Powieki mu ciążyły, głowa opadała na piersi. Nie spostrzegł, jak usnął i nie słyszał, że Dżair przysunął się do niego i, siedząc obok, oglądał się na wszystkie strony. Zabobonny, jak prawdziwy Andamańczyk, wciąż jeszcze bał się duchów, zżymał się cały i drgał, gdy ryby pluskały w podziemnej zatoce lub zaniepokojony nietoperz wydawał zgrzytliwy pisk.
Dżair trwał na czatach. Rozumiał, że obaj nie mogli spać jednocześnie. Byłoby to niebezpieczne. Niewiadomo przecież, co ukrywała w sobie ta olbrzymia jaskinia, gdzie dobiegało morze, ale jeszcze bardziej trwożyła czarnego chłopaka myśl, co oczekuje ich tam, gdzie daleka, świetlna plama wskazywała im drogę ku wolności.
Żeby nie usnąć, zaczął oglądać jaskinię. Spostrzegł muszle, przyczepione niemal pod samem sklepieniem. Dżair zrozumiał, że podczas przypływu cała grota wypełnia się wodą. Na żwir przybrzeżny wypełzały małe kraby, polując na robaki i drobne mięczaki. Na powierzchnię zatoki wypłynęły blado-zielone meduzy i, kurcząc i prostując dzwonowate ciała, posuwały się w różnych kierunkach. Zrzadka ponad wodą wyskakiwały ryby i chwytały owady, latające nisko i w półzmroku nieoczekujące napadu.
Na przeciwległym brzegu leżała zardzewiała kotwica, z drewnianem, zmurszałem szlemieniem i urwanym łańcuchem. Mały tubylec obojętnie spoglądał na nią, nie wiedząc, że jest to ostatnie echo dawnych dziejów, gdy na wyspie Kede srożył się drapieżny pirat Diego Anda. Kotwica ta zwisała niegdyś z wysokiego dziobu jednej z zagarniętych przezeń brygantyn lub fregat, które oddawna już zatonęły w otchłani Oceanu Indyjskiego, zdobyte przez tych, co z map morskich wykreślili na zawsze ponurą nazwę „Wysp Morderców“. Chłopak nie był zdolny wyczuć rozpaczy jeńców okrutnego Diego, gdy wprowadzono ich do tej jaskini, a potem ciemnemi przejściami pędzono aż do ciemnego załomu kryształowej groty, gdzie, przykuci do skały, oczekiwali jedynego zbawienia — śmierci.



ROZDZIAŁ
CZTERNASTY
URATOWANIE ZAŁOGI SZKUNERU

Władek obudził się dopiero około południa, zawstydzony i wzruszony tem, że czarny przyjaciel jego tak poczciwie czuwał nad nim. Zmusił Dżaira do niezbędnego przespania się, gdyż, jak mówił, mogą oczekiwać ich jeszcze wielkie trudy, zanim dojdą do Middle-Hill. Na wspomnienie o plantacji westchnął głęboko, gdyż wyczuwał rozpacz i niepokój rodziców.
Dżair zwinął się na brzegu zatoki i natychmiast usnął. Władek, umywszy się porządnie, poszedł wzdłuż brzegu, przyglądał się skałom niezwykłych kształtów i różnym szczegółom, zastanawiającym go w grocie, wydrążonej w górach przez bijące na jesieni fale i rozmywanej coraz dalej i dalej przez potężne codzienne przypływy. Ściany i sklepienie groty składały się z prawie czarnych, o szklistym połysku, słupów, popękanych wpoprzek i wzdłuż, miejscami pochylonych nawet i rozsypujących się na drobne sześciany. Jaskinia, w której znaleźli się mali uciekinierzy, utworzyła się bowiem w skałach bazaltowych, o setki miljonów lat przed nami ze stygnących law, wypływających niegdyś z głębi wulkanów.
Chłopak stał długo nad zardzewiałą kotwicą z urwanym łańcuchem, a przed oczami jego przesuwały się, niby na filmie, obrazy śmiałych wypraw dawnych żeglarzy, szukających nowych dróg morskich i nieznanych a bogatych krajów, ich walki z kolorowymi mieszkańcami dalekich lądów i wysp nigdy niewidzianych, niespodziewane napady korsarzy, jakim też był władca Kede — marynarz portugalski, Diego Anda; ich chyże galery i zbrojne fregaty, z powiewającą na wielkim maszcie czarną banderą z trupią głową — oznaką pirackiego okrętu. Przypomniały mu się słowa profesora o niesytej nigdy chciwości, popychającej ludzi do przelewu krwi i wszelkich zbrodni.
Rozmyślając nad tem, szedł wąskim brzegiem zatoki, potykając się o odłamki bazaltów i śledząc śmigłe kraby, szukające zdobyczy wśród wyrzuconych na piasek wodorostów. Jedne z nich silnemi kleszczami kruszyły muszle i wydobywały z nich mięczaki, inne wodziły się za łby, w zaciętej walce o łup, obrywając sobie łapy i długie wąsy. Na zacietrzewione raki napadały wyczołgujące się z wody ośmiornice, chwytały zapaśników mackami i w jednej chwili rozrywały ich okrągłe, twarde ciała. Pomiędzy dużemi kamieniami leżał spory żółw o ciemno-zielonym pancerzu. Posłyszawszy kroki Władka, leniwie zanurzył się i znikł w głębinie.
Chłopiec tymczasem doszedł do wąskiego kanału, łączącego podziemną zatokę z morzem. Z niegłębokiej wody wystawały tam odłamki bazaltów, okrągłe i śliskie. Opierając się rękami o sklepienie, Władek skakał z kamienia na kamień. Czuł nieodzowną potrzebę wyjścia na wolny świat, aby ujrzeć nad sobą niebo i doznać cieplej pieszczoty słońca. Doszedłszy do końca, gdzie się już zaczynał brzeg morski, wczołgał się z całą ostrożnością w rosnące tuż przy wyjściu krzaki i z radością jął wdychać całą piersią świeży powiew od morza. Nie mógł oczu oderwać od jego powierzchni, migocącej miljonami odbitych promieni i od dalekiego horyzontu, gdzie ocean, zdawało się, przechodził w szafirową kopułę nieba.
Gdy jednak minęło pierwsze, tak silne wrażenie, Władek jął się rozglądać wokół, ostrożnie wystawiając głowę z gąszczu krzaków. Mógł stąd widzieć zalany słońcem brzeg na kilka kilometrów w obydwie strony. Zbocza gór okryte były dżunglą tak wysoką i gęstą, jakiej nie spotykał nigdzie wpobliżu plantacji. Ponad zielonem zbiorowiskiem różnych drzew, podnosiły ku niebu rozłożyste korony potężne mahonie, olbrzymie hebany i smukłe palmy, kołyszące pierzastemi liśćmi. Wszystkie drzewa na skraju puszczy stały w oplocie lian. Fruwały ptaszki barwne i barwniejsze od nich motyle. Na brzegu chłopak nie dojrzał nikogo, a gdy podniósł głowę, gdzieś wysoko nad dżunglą zobaczył nagie, spiętrzone skały — różowe i białe, połyskujące niby śnieg.
— Tam w głębi tych spadzistych zboczy kryją się groty, które odkrył niegdyś Diego Anda i uczynił z nich sobie pałac, twierdzę i składy dla zrabowanych rzeczy... Nikt nie wie o tej tajemnicy, ale ja i Dżair przeszliśmy wnętrze gór Szalati i byliśmy w sercu Rulgatanu, przeciętego żyłą złotej rudy! — pomyślał z dumą Władek.
Nie wychodząc z krzaków i niczem nie zdradzając swej obecności, siedział zaczajony i rozglądał się dalej, starając się wyjaśnić, w jakiej znajduje się części wyspy, w którym kierunku należy iść do Middle Hill, gdzie wznosi się dobrze mu znany ścięty szczyt wygasłego wulkanu Diby.
— Gdybym go tylko ujrzał, wnet wszystko stałoby mi się jasne! — pomyślał i znieruchomiał nagle.
Wydało mu się, że o jakie sto kroków na lewo, w miejscu, gdzie dżungla docierała do piaszczystej mierzei, mignęła nagle czarna głowa tubylca i zapadła natychmiast w krzaki. Po chwili nie miał już wątpliwości. W zaroślach nadbrzeżnych czaiło się kilku Negritosów, uzbrojonych w łuki i długie włócznie. Raz po raz ktoś z nich wydrapywał się na drzewo i patrzał w kierunku wystających z morza, zębatych, poszczerbionych skał, gdzie co chwila wylatywały w powietrze białe czuby fal.
— Na co oni czekają? — głowił się Władek, wypatrując się w lazurową pustynię oceanu, gdzie, oprócz tych skał nagich i czeredy mew białych, nic nie mógł spostrzec. Wkrótce jednak bystre oczy chłopaka wykryły okoliczność niezmiernie ważną. Z haszczy wysunęło się trzech ludzi w białych ubraniach i hełmach korkowych. Poznał ich od pierwszego wejrzenia.
— Brodaty Murray i ci dwaj, którzy pracowali u ojca... — mruknął do siebie Władek i dreszcz przebiegł mu po grzbiecie, gdyż zrozumiał, że, choć zrobili tak ciężki marsz we wnętrzu gór, nie oddalili się jednak od swoich wrogów.
— Wrogów? — powtórzył w duchu. — Cóż my im złego uczyniliśmy?
Ogarnął go gniew, więc zacisnął pięści i pochmurnym wzrokiem śledził ze swej kryjówki ruchy dawnych więźniów z Hope-townu. Po pewnym czasie Murray podniósł rękę i gwizdnął przeciągle. W jednej chwili wszyscy ukryli się w haszczach. Z poza dalekiego przylądka wypływać zaczął jakiś okręt. Wkrótce można już było dojrzeć trzy maszty i zwinięte na rejach żagle, a niebawem wiatr doniósł głuchy turkot motoru. Władek domyślił się, że widzi przed sobą szkuner stacji morskiej w Kalkucie, ten sam, który przed kijku dniami stał wpobliżu Czerwonych Skał na „Wybrzeżu Ośmiornic“.
— Skąd on się tu wziął? — gubił się w domysłach Władek. — Dlaczego Murray nie jest na szkunerze? Poco wraz z towarzyszami i bandą Kalabonów zaczaił się w dżungli? Co to wszystko ma znaczyć?
Statek zbliżał się tymczasem, a, gdy przepływał wpobliżu zasadzki, nagle z krzaków wyszedł Murray i zaczął sygnalizować rękami. Człowiek, stojący na mostku przy sterze, spostrzegł go. Urwał się natychmiast turkot motoru i szkuner począł zbliżać się do brzegu. Majtek z dziobu okrętu rzucał „log“, — przyrząd do pomiaru głębokości, w obawie zderzenia się z rafami. Wreszcie krzyknął coś i w tej samej chwili rozległ się jazgot łańcucha kotwicznego. Szkuner drgnął i stanął, lekko kołysząc się na falach. Zaczęto spuszczać łódź; wsiadło do niej czterech ludzi w białych ubraniach, a dwóch Hindusów — majtków, nagich do pasa, pochylając swe bronzowe ciała wiosłowało szybko ku brzegowi, na którym stał samotnie Murray, spokojnie paląc fajkę.
Lódź przybiła do brzegu, zgrzytnąwszy dziobem na żwirze, lecz, zaledwie siedzący w niej ludzie wyskoczyli na ziemię, Murray z towarzyszami i Kalaboni rzucili się na nich. Walka trwała krótko. Trzech uczestników wyprawy i Hindusów powalono na ziemię i związano, tylko niemłody już, ale barczysty Anglik bronił się przez pewien czas, zręcznie zbijając z nóg ciskających się nań tubylców. Jednak, gdy napadli na niego Willy Barber i mały, krępy Lucky, musiał się też poddać. Murray wydał jakiś rozkaz. Jeńców złożono na dnie łodzi i odwieziono na szkuner. Gdy Barber, który siedział na sterze, powrócił, łódź wyciągnięto na brzeg, a cała gromada skierowała się w przeciwną stronę. Przechodzili blisko kryjówki Władka, przystanęli o kilka kroków od niego, zapalając fajki.
— Dopływamy do portu, brachy... — mruknął Murray. — Dziś wieczorem znikniemy, jak kamfora ze skarbem Andamanów!
— Obyś nie wyrzekł tego w złą godzinę, Piotrze! — upomniał go zabobonny Lucky.
— A cóż zrobimy z tymi uczonymi dziwakami, polującymi na kraby, ślimaki i wodorosty? — spytał Barber.
— Wypłynąwszy na ocean, ofiarujemy ich rekinom! — zaśmiał się herszt. — Ale to już moja rzecz! Najważniejsza — to zrobić jak największy zapas żywności i słodkiej wody. Nie możemy przecież zawijać do portów, gdzie roześlą o nas depesze... Musimy dopłynąć do Boliwaru i dać nura do dżungli, aż hen — do gór Sierra Pakaraina...
— Daleko to? — mruknął Lucky.
— W Wenezueli[54], port na Orinoko... Gdy zapomną tu o nas, wynurzymy się z dżungli i zaczniemy nowe życie... Jesteśmy teraz bogaci... Uczeni nie spostrzegli nawet, jak, wyciągając dla nich różne robaki i inne świństwo, znalazłem i ukryłem w worku kichę gumową z perłami, które Horn zabrał niegdyś Jomadze...
— Skąd weźmiemy pożywienie? — zaniepokoił się Barber.
— Już umówiłem się z wodzem Kalabonów! — uśmiechnął się herszt. — Dadzą nam kilka worków ryżu i bobów. Zamówiłem też dwa kosze ryb suszonych i worek orzechów. Nie świetną będziemy mieć kuchnię, ale wytrzymać można... Damy im zato dwa karabiny i pięćdziesiąt nabojów... Widziałem je na szkunerze.
— A jeżeli nie zechcą przyjąć takiej zapłaty? — spytał któryś z Anglików.
Murray wybuchnął złym śmiechem i warknął:
— Wtedy wtrącimy ich do morza i puścimy motor w ruch... Ale nie obawiajcie się! Z pocałowaniem ręki wezmą broń, bo straty odbiją sobie stokrotnie na Minkopi, a nawet na tych tam plantatorach w Middle-Hillu! Cha-cha-cha!
Wszyscy trzej wybuchnęli głośnym śmiechem i ruszyli dalej. Wyczekawszy, aż cała banda zniknie za lasem, Władek raz jeszcze rozejrzał się uważnie dokoła, zapamiętał wszystko i szybko wczołgał się do groty.
Spiesząc się, obudził Dżaira i pociągnął go ku wyjściu.
— Prędzej! Prędzej! — wołał. — Nie pytaj o nic, tylko się nie guzdrz i podążaj za mną!
Wkrótce wypadli na brzeg, zepchnęli łódź i, usiadłszy na ławkach, zaczęli wiosłować ku szkunerowi. Wkrótce uderzyli dziobem o burtę jego, przywiązali łańcuch do zwisającej liny i wdrapali się na pokład. Koło mostku ujrzeli trzech majtków — Hindusów, leżących ze związanemi nogami i rękami, w messie zaś szamotało się czterech uczonych Anglików, próżno usiłując zerwać mocne powrozy.
Na widok chłopaków wydali okrzyk zdumienia. Władek wydobył scyzoryk i, pochylając się nad kierownikiem wyprawy, powiedział:
— Dzień dobry, panu! Znamy się przecież. Odwiedziłem panów z ojcem moim koło przylądka Czerwonych Skał... Widzę, że przyszliśmy tu wporę; jak słyszałem, mister Murray miał przyrządzić z panów pieczeń dla... rekinów!...
Żartując, rozcinał sznury i jednego po drugim zwalniał strwożonych przyrodników, którym w głowie powstać nawet nie mogła podobna przygoda.
— Teraz to już my zrobimy zasadzkę na tego Murraya i jego drabów! — zawołał jeden z nich, zaciskając pięści. — Już ja go uraczę z mego karabinu! Przebaczyć tego nie można, gdyż...
Nie skończył, bo Władek przerwał mu, mówiąc stanowczym głosem:
— Ukaranie tych bandytów radzę pozostawić niejakiemu panu Folkhawowi, który wie najlepiej, jak i co należy z Murrayem i jego kompanami zrobić. Pan ten, który jest komisarzem policji angielskiej, mieszka w Porcie Bleir, dokąd radzę płynąć natychmiast, tem bardziej, że niebawem zjawią się nasi prześladowcy!
— Mądra rada! — zgodził się profesor Kindley, kierownik wyprawy. — Ruszamy zatem!
Hindusi wciągnęli łódź; puszczono w ruch motor i szkuner całym pędem ruszył na południe. Gdy przepływał wpobliżu skalistego przylądka, zaroiło się tam od Kalabonów, a wśród nich miotały się biało ubrane postacie Murraya i jego towarzyszy. Dobiegły nawet odgłosy kilku strzałów rewolwerowych. Tubylcy spychali swoje długie, lekkie łodzie. Każda z nich była zaopatrzona w wystające, wygięte wręgi, z umocowanemi do nich wydrążonemi klocami drzewa, płynącemi równolegle z łodzią. Dawało to możność tak niepewnym czółnom zachowywać równowagę na znacznych nawet falach. Kalaboni w szalonym pośpiechu pienili wodę swemi krótkiemi i szerokiemi wiosłami, lecz cóż znaczył ten pośpiech wobec ruchu szybkobieżnego szkuneru, pędzonego silnym motorem?
W trzy godziny potem „Bombay“ (tak się nazywał szkuner) zawijał już do portu Bleir i niebawem stanął przy wybrzeżu Hope-townu.
Anglicy wraz z Władkiem i Dżairem niezwłocznie udali się do biura komisarza. Mister Folkhaw słuchał uważnie zażalenia profesora Kindleya, kiwając głową i mrucząc od czasu do czasu:
— Byłem przekonany, że przybyli tu nie dla uczciwej pracy...
Posłyszawszy, że Murray, opuszczając okręt i wyznaczając spotkanie w umówionem miejscu na wschodniem wybrzeżu wyspy Kede, pozostawił kajutę swoją zamkniętą na klucz, komisarz ożywił się nagle i, skinąwszy na inspektora policyjnego, powiedział:
— Musimy przeszukać kabinę, zajętą przez Piotra Murray’a!...
Gdy wszyscy powrócili na pokład „Bombay’u“, wyłamano drzwi kabiny Murraya. Folkhaw zarządził ścisłą rewizję wszystkich jego rzeczy. Przetrząśnięto każdy sprzęt i zbadano każdy przedmiot, aż po długich poszukiwaniach w worku, przymocowanym do gumowego ubrania nurka, znaleziono półmetrowy kawał grubej opony samochodowej, z obydwu końców ściągniętej zzieleniałym drutem miedzianym. Przecięto go, a wtedy na stół posypał się cały deszcz pereł. Wśród nich lśniły się tęczowym blaskiem wielkie, jak orzech laskowy, białe, różowe i zielonkawe, coraz piękniejsze i droższe.
— Na Boga! — zawołał komisarz. — Znaleźliśmy wreszcie wykradziony przez Horna skarb Tamaranów! Szkoda, że nie pozostało nikogo z tego rodu wielkich wodzów Minkopi! Z jakżeż wielkiem zadowoleniem rząd jego cesarskiej mości zwróciłby spadkobiercy to, co zrabował niesumienny gubernator. Częściowo chociaż zostałby on wynagrodzony za niewyjaśnione zaginięcie swego przodka Jomagi! Znam tę ponurą i tajemniczą historję, gdyż wówczas pracowałem w generalnej prokuratorji i śledziłem przebieg dochodzenia, kierowanego opieszale przez ludzi nowych, nieobznajmionych z warunkami i historją kraju.
Władek słuchał uważnie, nie przerywając Falkbawowi, lecz gdy ten skończył i zabierał się już do sporządzenia protokółu, wystąpił naprzód i oznajmił:
— Panie komisarzu, spadkobierca, do którego należy skarb Tamaranów, istnieje. Jest nim Dżair, syn Betara, wnuk Jomagi!
To powiedziawszy, wskazał na małego Minkopi i dodał:
— Cały lud Andamanów wiedział o tem, lecz ukrywał, obawiając się zamachu na niego dawnych pomocników gubernatora Horna!...
— Zamachu na skarb, chciałeś powiedzieć, przyjacielu? — spytał go zdumiony Folkhaw.
— Nie, panie komisarzu! Zamachu na życie ostatniego z rodu Tamaranów i — zamach ten został dokonany... przedwczoraj, — poprawił go Władek i z całą ścisłością i spokojem opowiedział swoją i Dżaira przygodę od chwili, gdy Barber i Lucky wynajęli się do pracy na plantacji Middle-Hill, nie zapomniawszy wspomnieć o szczątkach Jomagi, znalezionych w jednej z grot Rulgatanu.
Folkhaw, wysłuchawszy tego opowiadania wypadł na wybrzeże i krzyknął do posterunkowego:
— Zatelefonować natychmiast do dowódcy kanonierki, że za godzinę wypływamy!
Nie pożegnawszy nawet Anglików, popędził do swego biura. Gdy inspektor zakończył przerwany protokół i, zabrawszy opieczętowaną oponę z perłami, zeszedł z pokładu „Bombayu“, profesor Kindley, ogarniając ramieniem Władka, powiedział serdecznym głosem:
— Myślę, że uczynimy najlepiej, jeżeli popłyniemy teraz do Middle-Hill, bo tam napewno troska się o ciebie ojciec i płacze matka?
— Dziękuję, dziękuję panu! — zawołał chłopak, ściskając dłoń uczonego. — Jakżeż oni się ucieszą!
„Bombay“ dopłynął późnym wieczorem do „Wybrzeża Ośmiornic“ i, zapaliwszy reflektory, zaczął dawać sygnały zapomocą syreny, wprowadzonej w ruch zgęszczonem powietrzem.
Rozgłośne i jękliwe trąbienie i biegające po ścianach domu Krawczyków snopy promieni reflektorów zwabiły stróża. Ten, posłyszawszy, że przybył zaginiony syn rządcy, pomknął na plantację.
Wkrótce przybyli rodzice Władka. Rozpłakali się oboje na widok syna — zdrowego i radośnie ich witającego. Gdy uspokoili się nieco, Władek pokrótce opowiedział im o przeżytych dwóch burzliwych dobach, a państwo Krawczykowie zaczęli dziękować Kindleyowi za przywiezienie im syna.
Profesor tylko machał rękami, aż wreszcie powiedział:
— Nic szczególnego nie zrobiłem! To ja i rodzina moja przez całe życie będziemy wdzięczni temu dzielnemu chłopcu za poratowanie nas w śmiertelnem niebezpieczeństwie!
— Chodźże już, chodź, Władeczku, do domu! — szeptała matka.
Inaczej jednak myślał pan Roman. Podszedł do Kindleya i powiedział:
— Byłbym bardzo panu wdzięczny, gdyby się profesor zgodził na pozostawienie obu chłopaków na kilka dni na szkunerze, zdala jednak od brzegu. Obawiam się zemsty tych zbrodniarzy, którzy, nic nie mając do stracenia, mogą im coś złego zrobić!
Jakgdyby na potwierdzenie tej obawy, skądś zdaleka dopłynął głuchy huk wystrzału armatniego.
— To strzał z kanonierki! — zawołał Kindley i, ściskając ręce obojgu państwu Krawczykom, obiecywał im zaopiekować się chłopakami. Krawczykowie odjechali, a profesor pomagał nowym pasażerom urządzić łoża... wygodniejsze niż w grotach gór Szalati.



ROZDZIAŁ
PIĘTNASTY
NA POKŁADZIE „BOMBAY’U“

Chłopcy nie czekali nawet na kolację. Umywszy się naprędce, rzucili się na posłanie i usnęli tak twardym snem, że wcale nie słyszeli, jak szkuner ruszył dalej i, odpłynąwszy daleko od niebezpiecznych raf koralowych, zaczął się kołysać na dużej fali, zwykłej w godzinach przypływu. Obudzili się dopiero około dziewiątej rano i wybiegli na pokład.
— Wyspaliście się za wszystkie czasy! — zaśmiał się profesor Kindley, ujrzawszy chłopaków. — Idźcie teraz umyć się, zjedźcie śniadanie i przychodźcie czemprędzej, bo doktór Webb rozpoczyna połów... kiełbiów.
— Phi — kiełbiów! — skrzywił się pogardliwie Władek. — Łapałem w Rangunie z profesorem Barkiem duże okonie i tuńczyki... a tu raptem — kiełbie!
— No-no-no! — zaśmiał się Kindley. — Przychodźcie prędzej, to ujrzycie piękne rzeczy!
Chłopcy czemprędzej pomknęli do umywalni, a potem, łyknąwszy po kubku kakao z kawałkiem suchara, okraszonego podsmażoną słoniną, wybiegli na pokład. Cała załoga „Bombay’u“ była już przy pracy. Trzech bronzowych marynarzy, siedząc na wyszorowanym, świecącym się czystością pokładzie, rozplątywało cienkie, a mocne liny manilskie z uwiązanemi do nich dużemi, ostremi hakami o podwójnych zadziorach, oglądało boje korkowe i omotywało drutem puste beczułki.
Jeden z uczestników wyprawy, inżynier Albert Mallard, majstrował coś w motorze, odkręcając niektóre jego części i czyszcząc je brunatną oliwą maszynową. Dowódca szkuneru, którego Kindley nazywał kapitanem Robbinsem, przeglądał mapę i, stawiając na niej jakieś znaki, zapisywał coś do dziennika pokładowego. Profesor, siedzący w dużej messie, sortował wyciągnięte z morza okazy: raki różnych kształtów i rozmiarów — od najdrobniejszych, długich zaledwie na centymetr, do największych, ważących po pięć i więcej kilogramów, skorpiony morskie, schwytane w szczelinach raf koralowych, gdzie czaiły się, czatując na zdobycz; ogórczyki[55] i jadowite strzykwy[56]; okryte ostremi, kruchemi igłami jeże morskie; różowe, delikatne stonogi; pająki morskie, gwiazdy i lilje, wreszcie niezliczone gatunki ryb południowych, o dziwnych kształtach i barwach, pęki wodorostów i odłamki skał, usiane gwiazdkami i pędami polipów koralowych. Uczony fotografował to wszystko i kolorowemi kredkami szkicował w albumie, a potem umieszczał swoją zdobycz w słojach ze spirytusem lub formaliną.
Uwagę chłopaków zwrócił na siebie wkrótce dr. Webb, pomocnik profesora. Usadowiwszy się na dziobie „Bombay’u“, przygotowywał się do połowu ryb. W ręku miał wędkę z łupanego bambusu. Kilkanaście pasemek jego, połączonych elastycznym klejem, tworzyło wędzidło o wytrzymałości stali. Do trzonu jego dr. Webb przymocował rolkę z jedwabnym sznurkiem, do którego uwiązał cienki łańcuszek stalowy z dużym hakiem. Nawlekał właśnie przynętę — spory kawałek czerwonej ryby.
Zarzucił wreszcie wędkę i z ręką na hamulcu rolki, czekał, patrząc na roziskrzoną powierzchnię wody. Władek, poczekawszy chwilkę, zwrócił wzrok ku morzu. Jak okiem sięgnąć, rozpościerała się jego lazurowa tafla, a nad nią jeszcze bardziej lazurowe niebo bez chmur i obłoków. Można byłoby nazwać tę część zatoki Bengalskiej pustynią, gdyby nie wyskakujące z wody ciemne ciała delfinów, płynących woddali i szybujące z jękliwym krzykiem białe, zawsze żarłoczne mewy. Brzegi wysp znikły zupełnie, gdyż Kindley, spełniając prośbę pana Romana, kazał trzymać się od nich zdaleka. Nagle rozległ się warkot wybiegającego z rolki sznurka i cichy okrzyk Webba.
Jakaś ryba porwała przynętę i nadziała się na hak, umykając coraz dalej. Z rolki wybiegło już około pięćdziesięciu metrów jedwabnej linki, gdy nagle woda zakotłowała się gwałtownie i ciemna, centkowana ryba wyskoczyła wysoko w powietrze, rozrzucając tysiące świecących się bryzgów. Znowu zaturkotała rozwijająca się rolka, ale Webb hamował już jej bieg, stawiając opór miotającej się rybie.
— Teraz już nie zerwie... — mruknął, spojrzawszy na zaciekawionego Władka. — Linka ma 26 nitek i wytrzyma...
Zaczął powoli zwijać sznurek, ale, gdy zdobycz zbliżyła się na jakie trzydzieści metrów do burty i Webb wziął do ręki długi, stalowy drążek, zakończony hakiem do wyciągania ryb, linka z największą szybkością ponownie rozwijać się zaczęła i prężyć, jak struna.
— Oho! — pomyślał chłopak. — Za wcześnie, widzę, pochwalił się rybak zdobyczą, bo gotowa mu umknąć i na dobitkę urwać linkę!...
Dr. Webb był jednak wprawnym i doświadczonym łowcą. Pozwoliwszy rybie odpłynąć daleko w ciągłej walce z oporną linką, nużył ją coraz bardziej i sprawiał jej dotkliwy ból. Przestała rwać się i miotać, a rybak ostrożniej podciągał ją coraz to bliżej i bliżej i znowu przygotował stalowy bosak. Władek przechylił się przez poręcz i wypatrywał zdobycz, powoli podnoszącą się z głębokości trzydziestu metrów.
— Ostrożnie, mój panie, bo albo pan wypadnie za burtę, albo raja[57] dźgnie swoim mieczem zbyt ciekawego dżentelmena! — posłyszał Władek czyjś dźwięczny głosik. Obejrzał się i zobaczył smukłą, złotowłosą dziewczynkę lat 14-tu. Patrzyła na niego niebieskawemi oczami, w których migotały iskierki szyderstwa. Władek natychmiast ukłonił się panience i podziękował za ostrzeżenie.
— Dlaczego myślisz, Edyto, że złapałem raję? — spytał Webb, kręcąc korbą rolki.
— Tatusiu, stałam przy iluminatorze[58], gdy ryba wyskoczyła po raz pierwszy. Była ona podobna do dużego ptaka. Wiem, że to — raja! — odpowiedziała dziewczynka, z ciekawością przyglądając się nowym pasażerom szkuneru.
Tymczasem doktór podciągnął swoją zdobycz do burty. Władek ujrzał rybę o dziwnym kształcie, przypominającym nieprawidłowy trójkąt. Od dołu — biała, na grzbiecie okryta ciemno-szarą skórą w białe centki i kółka, przypominała istotnie jakiegoś ptaka.
— Odejdźcie od burty! — zawołał Webb.
Edyta pociągnęła Władka na środek pokładu i skinęła na Dżaira. Doktór z siłą poderwał rybę ku powierzchni wody i błyskawicznym mchem zahaczył ją pod skrzele. Nie mógłby jej sam wyciągnąć, bo ważyła conajmniej czterdzieści kilogramów. Władek i Dżair natychmiast pośpieszyli mu z pomocą.
— Trzymajcie tylko bosak mocno! — mówił Webb, nakręcając linkę i odkładając wędkę. — Hej, Nanga, chodź-no, pomóż nam! — krzyknął do jednego z majtków i wziął do rąk kij z ciężką gałką na końcu.
Teraz zaczęli we czwórkę wyciągać rybę, z gatunku raj — panter. Ryba nie usiłowała już się wyrywać, ale zato smagała długim, cienkim, jak bicz, ogonem. Gdy głowa jej uniosła się nad burtą, Webb uderzył w nią kijem, zabijając rybę. Wkrótce leżała już na pokładzie, niby potworny, olbrzymi ptak z rozpostartemi skrzydłami. Webb odciął jej ogon i, pokazując ukryty w nim sztylet o dwu zazębionych ostrzach, mówił:
— Wiecie zapewne, moi przyjaciele, że raja jest rybą jadalną, a nawet przez smakoszów poszukiwaną. Jednak smakosze nic nie wiedzą o wielkiem niebezpieczeństwie, na jakie narażeni są rybacy, gdy do ich sieci wpadnie raja. Uderzenie jej ogona, — to zawsze kalectwo, a nieraz, szczególnie jak tu, wpobliżu równika, nawet śmierć! Raja bowiem zadaje swoim „mieczem“ głęboką ranę i wpuszcza do niej truciznę, która może zabić człowieka lub każde zwierzę morskie w ciągu kilku minut. Ryby te leżą na dnie, prawie niewidzialne, gdyż zabarwienie ich zlewa się z iłem dennym, a przy zbliżeniu się do nich zdobyczy, zadają jej śmiertelny cios. Nawet małe raje są niebezpieczne, dlatego to, brodząc w płytkiej wodzie, bądźcie ostrożni.
— Ojczulku! — przerwała mu dziewczynka i, wyraziście spojrzawszy na doktora, skierowała wzrok na chłopców.
— Ach prawda! — zaśmiał się Webb. — Nie przedstawiłem ci jeszcze naszych młodych przyjaciół, którzy są zarazem naszymi zbawcami. Proszę bardzo! Ten młody dżentelmen — to Wladi-slaw Kraw...czyk (bardzo trudne do wymówienia nazwisko), a ten drugi to „król Andamanów“... Mister... mister...
— Dżair — syn Betara, Tamaran — dopomógł doktorowi Władek.
Edyta podała chłopcom ręce i zaczęła szczebiotać, z ciekawością im się przypatrując.
— Jestem Edyta Webb! Będziemy przyjaciółmi — nieprawdaż?! Bardzo lubię przygody i odważnych ludzi! Słyszałam już dziś przy śniadaniu, że jesteście bohaterzy! Ogromnie się cieszę! Mister Wlad, pan mi może opowie szczegółowo o wszystkiem, dobrze?
— Z przyjemnością! — zgodził się natychmiast Władek — ale wpierw proszę objaśnić mię, jak to się stało, że bandyci nie związali pani?
— Ach! — klasnęła w dłonie dziewczynka. — Uratował mnie od tego poczciwy Nanga. Spostrzegł on, co się działo na brzegu i zamknął mnie na klucz w rumie,[59] pod pokładem. Człowiek, który przywiózł związanych jeńców na „Bombay“, poturbował i skrępował Hindusa, ale o mnie zapomniał, a, może, nawet nie wiedział, że jeszcze ktoś znajduje się na szkunerze... Jestem strasznie ciekawa waszych przygód!
Usiedli we trójkę w cieniu i Władek rozpoczął opowiadanie o burzliwej wyprawie swojej do dżungli. Przypomniał sobie Baharanę i zrobiło mu się przykro, gdyż zapomniał zapytać ojca o starego, poczciwego Minkopi. Opowiadanie trwało aż do wspólnego obiadu. Wstawszy od stołu, Władek podszedł do Kindleya i prosił go o jakąś robotę, aby nie błąkać się po pokładzie bez celu. Profesor ucieszył się i poprosił chłopca, aby ułożył mu w porządku klisze fotograficzne w szufladzie szafki. Przy tej robocie zastała go Edyta. Weszła razem z Dżairem, którego zmusiła opowiedzieć jej szczegółowo o jego rodzie wielkich wodzów, o panowaniu korsarza Diego Andy i o Jomadze, któremu porwano skarb.
— Wlad! — zwróciła się do chłopca, już jak do dobrego przyjaciela. — Ojciec rozpoczyna połów „grubej zwierzyny“... Chodź, bo to bardzo ciekawe!...
Władek zamknął szafkę. Obciągając sobie zbyt szeroką bluzę marynarską, daną mu przez Kindleya, wyszedł na pokład. Tym razem dr. Webb pozostawił w spokoju swoją wędkę. Nasadziwszy na ogromny hak duży kawał schwytanej przed południem mi rzucił go za burtę na stalowej lince, którą, kręcąc korbą, majtkowie wypuszczali ze zwijadła.
Na głębokości około 60 metrów hak dotknął dna morskiego. W oczekiwaniu zdobyczy Webb, Kindley i kapitan Robbins rozmawiali o dalszych pracach, inżynier pochrapywał na leżaku, zapomniawszy wyjąć fajkę z ust. Chłopcy i Edyta, usiadłszy na stopniach mostku kapitańskiego, żartowali, śmiejąc się głośno, stojący zaś na dziobie majtkowie, patrząc na nich, błyskali białemi zębami, pokazując je w uśmiechu.
Nagle rozległ się głośny krzyk majtka:
— Sahib! Sahib! Patrz... boja... boja!...
Wszyscy wyjrzeli za burtę. Czerwona, korkowa kula, przywiązana do linki, pogrążała się co chwila i znowu wypływała, pląsając na wodzie, jak spławik zwykłej wędki.
— Jakieś zwierzę ostrożnie obgryza przynętę — mruknął Webb, nie spuszczając oka z boi.
Ledwie zdążył wypowiedzieć te słowa, jak czerwona kula, szarpnięta gwałtownie, znikła na głębinie, zwijacz zaś z głośnym turkotem obracał się z szaloną szybkością, wypuszczając pogrążającą się w morzu linkę. Oddawszy ze sto metrów, wał zwijadła stanął. Majtkowie zaczęli ostrożnie podbierać linę. Powierzchnia morza pozostawała gładka. Po chwili nastąpiło nowe szarpnięcie i znowu zaturkotał bęben zwijacza. Nanga zahamował jego nich. Lina wyprężyła się i potwór, który połknął hak, zaczął holować szkuner. Trwało to długo, aż nieznana zdobycz jęła się miotać w różnych kierunkach, obracając statkiem, niby lekką łupiną.
— Wieloryb, czy co u licha?! — dziwił się obudzony wstrząsami szkunera inżynier.
— Eh — nie! — potrząsnął głową profesor. — Wieloryby nie dopływają do tej szerokości... To raczej zahaczył się duży rekin...
Statek zatrzymał się. Osłabione bólem i rozpaczliwą ucieczką zwierzę morskie zaniechało dalszej walki.
— Zwijać linę! — zakomenderował dr. Webb i Hindusi zaczęli ściągać linę.
Już wynurzyła się boja, gdy o jakie pięćdziesiąt metrów od szkunera wytrysnęła wysoko struga rozpylonej wody, a za chwilę jakieś olbrzymie, jasno-szare cielsko ukazało grzbiet i znikło. Jednocześnie rozległo się głuche uderzenie w dno statku, który drgnął i zakołysał się, a lina pobiegła znowu za burtę.
— „Coś“ zaatakowało nas! — krzyknął inż. Mallard. — Czułem wyraźnie silne uderzenie w podwodną część „Bombay’u“.
— Niebawem przekonamy się o tym zuchwałym „cosiu“, — uśmiechnął się Webb. — chociaż co do mnie, gotów jestem przysiąc, że złapaliśmy piłoryba!
— Piłę?! — ucieszył się Kindley. — Oddawna marzę o tej rybie, bo chciałbym mieć dla muzeum broń jej, kość pacierzową i szczęki. Opowiadali mi łowcy, polujący z harpunami, że duże piłoryby napadają nawet na rekiny, a ranne — przewracają łodzie rybackie.
— Sądząc z siły uderzenia, którą wyczuliśmy, opowiadanie to wydaje się prawdopodobne, profesorze, — oświadczył Webb. — Przypomnę państwu, że słynny sportsmen-rybak Mitchell Hedges schwytał na hak piłę o wadze prawie trzech tonn! Ale oto i nasza „piękna nieznajoma“ ukaże się już wkrótce!
Jakiś potwór burzył powierzchnię morza, wystawiając grzbiet i ogon, aż nagle wyskoczył prawie pionowo, a wtedy wszyscy ujrzeli wystającą nad paszczą długą płaską piłę o krzywych zębach. Ryba miotała się, dobywając resztek sił. Zaczęto podciągać ją do burty, a gdy ukazała potworną głowę o małych, złych oczkach, Webb wypuścił w nią kilka wybuchających kul. Olbrzymia ryba zesztywniała nagle. Uwiązano ją do burty i „Bombay“ ruszył ku Andamanom, gdzie Kindley mógł dokonać swych badań na płytkiej wodzie.
Postanowiono płynąć na północną wyspę, aby się nie zbliżać do brzegów Kede. Tuż po zachodzie słońca rzucono kotwicę wpobliżu wyspy Czariar.
— Jutro odholujemy piłoryba czółnem na mieliznę! Piękny okaz! Ręczę za półtora tonny! — oznajmił Webb. — A teraz przypominam państwu, że czas na posiłek. Za chwilę zapadnie noc!...
Rozkazawszy Hindusom zwinąć liny i obejrzeć haki i boje, skierował się do kabiny, aby umyć się i przebrać przed kolacją. Władek z Dżairem poszli za przykładem Anglików. Przebrać się coprawda nie mogli, gdyż nie mieli zapasowego ubrania, ale zato wymyli się porządnie i przygładzili sobie powichrzone i spocone czupryny.



ROZDZIAŁ
SZESNASTY
BITWA POTWORÓW

Podczas kolacji proszono Władka, aby raz jeszcze opowiedział szczegółowo o wędrówce swojej i Dżaira po grotach Szalati. Wszyscy słuchali z ciekawością, Edyta zaś, chociaż słyszała to już parę godzin przedtem, pochłaniała każde słowo chłopaka i, patrząc na niego roziskrzonym wzrokiem, co chwila klaskała w dłonie i wykrzykiwała:
— Wład jest bardzo dzielny! Prawdziwy mężczyzna! Nieprawdaż, ojcze?!
Całe towarzystwo zasiedziało się w messie aż do jedenastej. Spojrzawszy przypadkowo na zegar, profesor Kindley powstał z kanapy, mówiąc:
— Późno już! Tymczasem jutro czeka na nas niełatwa praca przy badaniu piły! Dobranoc państwu! Idę spać.
Wkrótce kajuta opustoszała. Wszyscy rozeszli się po swoich kabinach. Władek z Dżairem, rozebrawszy się szybko, położyli się na wygodnych „kojach“.[60] Nie zdążyli nawet dotknąć głowami miękkich poduszek, gdy już spali. „Bombay“, zakotwiczony na głębokości 20 metrów, kołysał się cicho w odległości trzech kilometrów od brzegu. Miarowo wznosił się i opadał na spokojnych falach. Zaczynał się przypływ. Gwiazdy, połyskujące na zupełnie czarnem niebie, wisiały, zda się, tuż nad oceanem. Gdzieś wysoko trąbiły głucho jakieś niewidzialne w ciemności ptaki. Być może, były to żórawie lub dzikie gęsi, rozpoczynające swój przelot wiosenny z najodleglejszych krajów, aby dotrzeć do surowej północnej krainy oceanu Lodowatego, założyć tam gniazda i wychować silną młodzież skrzydlatą.
Spokój i cisza panowały dokoła. Na falach odbijała się żółtemi wężykami paląca się na maszcie latarnia. Na szkunerze wszystko spało. Nie sądzone jednak było załodze ani pasażerom „Bombay’u“ dobrze wypocząć tej nocy.
Niespodziewany, a silny wstrząs zmusił wszystkich do zerwania się na równe nogi. Każdy z Anglików podnosił głowę i nadsłuchiwał. Głośny plusk i syk wody, głuche ciosy, spadające na kadłub szkuneru, nowe wstrząsy okrętu przeraziły ich wkońcu.
— Co się stało? — rozlegały się strwożone głosy Kindleya i Webba.
— Zapewne zerwało kotwicę i fale znoszą nas na rafy! — krzyknął przerażonym głosem kapitan Robbins, wybiegając z kajuty. — Inżynierze, do motoru!
— Jestem gotów! — odezwał się Mallard swoim niezmiennie spokojnym głosem i, jakgdyby nie stało się nic szczególnego, z zimną krwią zaczął nabijać fajkę.
— Kapitanie, kapitanie! — wołał, wbiegając, majtek Denga. — Prędko na górę!
Przebudzeni hałasem chłopcy posłyszeli tupot nóg i odgłosy szybkich kroków na pokładzie. Władek w jednej chwili ubrał się i wyskoczył z kajuty. Wbiegł na pokład i stanął osłupiały.
Koło lewej burty działy się rzeczy nie do opisania. Co właściwie — tego nikt narazie nie wiedział. Morze, okryte białą pianą, kotłowało się, kipiąc. Potoki wody wylatywały w powietrze i przelewały się przez poręcz burty. Słone bryzgi i pienne płachty biły w twarz. Ogłuszał niemilknący ani na chwilę plusk, syk wody, jakiś zgrzyt, jakgdyby ciężkie westchnienia i złe chrząkania.
Ludzie stali, nie mając odwagi zbliżyć się do burty. Wreszcie kapitan przechylił się przez poręcz i wyjrzał na morze.
— O, do stu dziurawych łodzi! — zaklął po marynarsku. — A toż dopiero zacna kompanja! Profesorze, niech-no pan spojrzy! Zdaje mi się, że jutro nie będzie pan miał nic do roboty. Znalazł pan ochoczych pomocników. Cha-cha-cha! Wszystko oni za profesora odrobią!
Głośny śmiech Robbinsa uspokoił wylękłych uczonych i majtków.
Kindley i Webb rzucili się do burty. Władek poszedł za ich przykładem i ujrzał niezwykłe widowisko. Koło kadłuba upolowanej piły uwijało się całe stado rekinów. Chłopak naliczył ich ponad trzydzieści sztuk. W świecącej się od drobnych żyjątek wodzie ciepłego morza śmigały podłużne, zwinne ciała żarłaczy, rekinów szuflonosych, tygrysów i dwóch olbrzymich młotów. Potwory zwęszyły martwą rybę i teraz szarpały ją, rozdzierając na szmaty, wyrywały okrągłe kawały skóry i mięsa, wpijając się w nieruchomy kadłub kilkoma rzędami ostrych, krzywych zębów. Pomiędzy żarłocznemi drapieżcami co chwila wynikały walki o zdobyty kawał mięsa; rekiny ścigały się, napadały na siebie, szamotały się o zdobycz i wbijały straszliwe zęby w boki i grzbiety przeciwników. Prawie wszystkie liny, utrzymujące piłoryba przy burcie szkunera, oddawna zostały już przecięte, niby ostrym nożem. Zgrozą i wściekłą walką o byt wiało od tego przerażającego i groźnego widowiska. Wszyscy w milczeniu śledzili przebieg bitwy potworów.
Zrozpaczony profesor, porwawszy za rewolwer, jął wypuszczać kulę za kulą w wynurzające się grzbiety rekinów, lecz bój trwał dalej i — coraz bardziej malał, jakgdyby topniejąc, biały kadłub nieszczęśliwej „piły“. Jeden z młotów uderzeniem ogona strzaskał dziwaczną, a straszną broń groźnej mieszkanki głębin morskich.
Niewiadomo, czem skończyłaby się ta przerażająca swą zaciekłością bitwa, gdyby nie nowe zastępy drapieżców. W jednej chwili zaroiło się od nich dokoła szkuneru. Długie na półtora metra, cienkie i zwinne ryby zaatakowały wpierw rekiny. Ciskały się po dwie i trzy na jednego, chwytały go z różnych stron, wczepiały się, jak psy, w żywe ciało i, szarpiąc je, odrywały szmaty skóry z mięsem.
— Barakudy! — krzyknął Webb. — Wilki morskie! Te dopiero pokażą rekinom, co one mogą narobić swemi zębami, ostremi jak brzytwy!
Zrozumiały to widocznie drapieżne potwory, bo jeden po drugim znikały na głębinie. Poważnie poranione, słabnące od utraty krwi rekiny, odpływały powolnie, wystawiając płetwy nad wodę. Rzuciły się na nie zdrowe i silne żarłacze i tygrysy, a po krótkiej walce, rozszarpały je na kawałki.
Barakudy[61], czyli inaczej „sfireny“, dorwały się też wkońcu do resztek piły. Nic nie mogło ich odstraszyć i odpędzić. Z góry mięsa i kości, ważących ponad tonnę, prawie nic już nie pozostało, a gdy jedna z ryb przegryzła ostatnią linę, żałosne szczątki zdobyczy Webba, jak kamień poszły na dno. Wilki morskie dały nura na głębinę i za chwilę wszystko się uspokoiło. Gwiazdy odbijały się w nieruchomem zwierciadle oceanu, cicho szemrała woda pod rufą. Na pokładzie długo panowało milczenie. Przerwał je głos profesora Kindleya:
— Przepadła nam ta wspaniała piła... Ale nie żałuję tego! Jestem szczęśliwy! Nie znam ani jednego przyrodnika, który byłby świadkiem tak potężnego widowiska... Coprawda — i ta piła to był okaz do pozazdroszczenia!
Uczony westchnął i, przechyliwszy się przez burtę, z żalem spojrzał na morze.
Webb z cichym śmiechem objął go wpół i zamruczał dobrodusznie:
— Nie smuć się, stary druhu, złapię dla ciebie inną... Kiełbie tego gatunku, to przecież moja specjalność!
Dzieląc się wrażeniami, powracali do kajut. Inżynier Mallard klepnął Władka po ramieniu i spytał:
— No, i cóż ty na to powiesz, mały bohaterze?
Chłopiec uśmiechnął się i, wzruszając ramionami, odparł:
— Przez cały prawie czas myślałem, że przykro byłoby się kąpać podczas tego piekielnego tańca żarłaczy, młotów, tygrysów i wilków morskich... Brrrr!
Zaśmieli się obaj i, życząc sobie dobrej nocy, rozstali się.
Władek, leżąc już na koi, myślał o tem, że jutro będzie miał co opowiadać Edycie. Dziewczynka bowiem nie widziała bitwy rekinów. Nie obudził jej widocznie hałas, a może, dowiedziawszy się, że szkunerowi nic nie grozi, ze spokojem dobrze wychowanej Angielki, przewróciła się na drugi bok i usnęła.
Wkrótce i jego zmorzył sen. Dżair, nie wiedząc o tem, spytał go:
— Wlad, czy nie bałeś się?
Władek nic już nie odpowiedział. Czarny chłopak zwinął się w kłębek i, westchnąwszy kilka razy, usnął.



ROZDZIAŁ
SIEDEMNASTY
PRZYGODA NADER NIEBEZPIECZNA

Doktór Webb spełnił swoją obietnicę prędzej niż się sam tego spodziewał. Dwa dni już pływał „Bombay“ po wschodniej części zatoki Bengalskiej, krążąc dokoła wysp Andamańskich. Na „wędkę“ doktora nadziało się kilkanaście sztuk różnych ryb — nieduży młot[62], dwa rekiny-tygrysy, spory szuflonos[62], któremu hak w sposób niezrozumiały utkwił w boku, tuż pod prawą płetwą, trzy tuńce[63] i dwie okazałe makrele[64], z czego niezmiernie się ucieszył Hindus, pełniący obowiązki kucharza, a zarazem sternika. Na trzeci dzień o świcie, dr. Webb schwytał wreszcie nowego piłoryba. Nie miał on tak potężnych rozmiarów, jak pierwszy, lecz bądź co bądź ważył około 500 kilogramów. Nauczeni doświadczeniem, Webb i Kindley kazali natychmiast odholować zdobycz do brzegu i, gdy łódź wróciła, profesor, zabrawszy potrzebne mu przyrządy, kazał wiosłować ku mieliźnie, gdzie na rafy wciągnięto pożądaną przezeń zdobycz. Wraz z Kindleyem popłynęli też chłopcy i Edyta. Doktór na razie nie chciał się zgodzić na jej odjazd; lecz dziewczynka nalegała, mówiąc z naciskiem w głosie:
— Ojcze, przecież jadę z Władem! Cóż mi się stać może, gdy jest przy mnie ten odważny i strasznie mądry chłopiec?
— Jedź już! — machnął ręką ojciec i spojrzał na jej młodych towarzyszy.
Władek zrozumiał to spojrzenie, pełne niepokoju i prośby, więc z całą powagą oznajmił:
— Będę się opiekował panną Edytą, ja... i mój przyjaciel Dżair.
— Prosiłam, żebyś mi mówił wprost — Edyta, lub, jak nazywała mnie mamusia — Edit... — szepnęła z wyrzutem dziewczynka.
— Przepraszam, Edit.... zapomniałem! — odpowiedział chłopiec, rumieniąc się radośnie.
Polubił szczerze miłą, serdeczną i rozumną córeczkę doktora i zasmucił się, posłyszawszy, że przed trzema laty straciła matkę. Opowiedział mu o tem profesor, że pani Webb zmarła na malarję — niebezpieczną febrę podzwrotnikową, roznoszoną przez moskity, tę plagę dżungli Azji południowej.
Szalupa odbiła wreszcie od burty „Bombay’u“. Majtkowie, wiosłując wprawnie, popędzili ją ku rafom koralowym, gdzie leżała wciągnięta na mieliznę piła. Wkrótce zalatywać zaczął jakiś ciężki i wstrętny smród i z każdą chwilą stawał się coraz bardziej nieznośny.
— Co to jest?! — zapytała Edyta, zasłaniając sobie nos chusteczką. — To wyprost okropne!
— Piła nasza już się psuć zaczyna... Nie będzie to przyjemna robota!... — zamruczał Kindley i zapalił cygaro.
Wszyscy siedzieli w milczeniu, starając się nie oddychać. Gdy jednak łódź zgrzytnęła na mieliźnie, przerażenie ogarnęło przybyłych. Powietrze było tak zatrute, że tamowało oddech. Profesor pokiwał głową i powiedział, patrząc na młodzież:
— Zrzućcie trzewiki, moje dzieci, i wędrujcie na brzeg, bo tu nie wytrzymacie!
Edyta i chłopcy nie dali się długo prosić i, niosąc obuwie w ręku, powędrowali przez wodę, dochodzącą im zaledwie do kolan. Władek szedł pierwszy i uważnie oglądał dno, uprzedzając dziewczynkę, aby omijała kolczaste jeże morskie, meduzy, które posiadają nieraz jadowite strzykawki; najwięcej jednak obawiał się raj, lubiących przebywać w mule, gdyż zapamiętał dobrze, jak wyglądają ich jadowite sztylety ogonowe.
Bez żadnych przygód wszakże dobrnęli do brzegu. Korzenie mangrowców[65] tworzyły tu gęstą sieć. Chłopcy pomagali Edycie stąpać po wykrzywionych, śliskich korzeniach, przez które przeglądało czarne trzęsawisko. Ciężka to i karkołomna była droga, ale wkońcu wyszli na małe wzniesienie brzegu i w kilka minut potem, wdrapawszy się na strome, osypujące się urwisko, ujrzeli obszerną polanę, ze wszystkich stron otoczoną puszczą i przeciętą pasmami krzaków. Tam i sam podnosiły swe korony palmy, wpobliżu zaś stało rozłożyste drzewo o błyszczących liściach i dużych białych kwiatach, sączących silną, przyjemną woń.
— Magnolja! — klasnęła w dłonie Edyta. — Ogromnie lubię te kwiaty!
Dżair, posłyszawszy to, skoczył natychmiast i, ze zręcznością kota wdrapawszy się na gałęzie, począł zrywać piękne, niby z wosku ulepione kwiaty.
Władkowi zrobiło się przykro, że czarny przyjaciel wyprzedził go, lecz zdławił w sobie brzydkie uczucie niechęci do Dżaira, pomyślawszy, że chłopak zrobił przecież to, coby uczynił i on sam na jego miejscu.
Edyta, trzymając całą naręcz kwiatów o odurzającym aromacie, śmiała się wesoło i pokrzykiwała radośnie:
— Dość, Dżair, dość, bo gotów jesteś przynieść mi całe drzewo!
Wkrótce szli przez polanę, gawędząc z ożywieniem i żałując profesora Kindleya, który musiał patroszyć wstrętnie cuchnącą piłę.
Dżair zatrzymał się, aby zasznurować trzewik, Władek zaś z Edytą, rozglądając się wokoło, poszli dalej. Chłopiec, ujrzawszy krzak, opleciony białemi i fioletowemi storczykami, pobiegł, aby zerwać je dla towarzyszki. W tej samej chwili posłyszał poza sobą głośny krzyk Edyty. Obejrzał się i ujrzał ją i Dżaira, stojących nieruchomo. Na twarzach ich malowało się przerażenie. Władek nic nie spostrzegł, prócz stosu kamieni przed nimi i kępy wysokiej trawy. Nie namyślając się jednak, wrócił do nich co tchu, lecz wtem dobiegł go drżący głos małego Minkopi:
— Sahibie, ostrożnie!... Tszinta-negu!
Władek, posłyszawszy to, zrozumiał grożące przyjaciołom niebezpieczeństwo. Ileż to bowiem razy czytał w dziennikach i słyszał opowiadania o niebezpiecznych dla ludzi spotkaniach z najstraszniejszą żmiją indyjską — okularnikiem. Tysiące ludzi i jeszcze więcej zwierząt domowych i drobiu ginie od jadowitych kłów straszliwego płazu.
— Tszinta-negu! — miotała się myśl w strwożonej głowie Władka. — Co począć?
Podchodził ostrożnie, wpatrzony w gęstwinę traw i drobnych krzaczków tamaryndowych, jednocześnie zaś szukał jakiejś broni — kija lub chociażby mocnej gałęzi. Teraz ujrzał przed sobą wyraźnie stos prawie białych kamieni.
Z trudem wypatrzył wśród nich okularnika.
Żmija przygotowała się już do napadu. Jasno-żółta, okryta ciemniejszemi centkami i kilku brunatnemi pręgami, zlewała się ze zwaliskiem kamieni i pożółkłemi chwastami. Płaską głowę trzymała zupełnie poziomo, kark jej rozszerzał się i rozdymał, przypominając kształtem kołnierz, za którym widniała oznaka tej żmiji — „okulary“, — dwie ciemne plamy w czarnej oprawie z odbiegającemi na grzbiet i połączonemi ze sobą paskami. Okularnik co chwila otwierał paszczę, ukazując długie, ostre kły i śmigając językiem. Nieruchomym, wściekłym wzrokiem wpatrywał się w nogi Edyty i — sprężony cały, a nieruchomy w górnej części ciała — podnosił się coraz wyżej. Jeszcze chwila i, wyrzuciwszy naprzód zwinne ciało, dosięgnąłby swej ofiary. Edyta stała jak skamieniała, a obok niej wpatrzony w żmiję — Dżair, szepcąc:
— Nie ruszać się! Nie ruszać się!
Władek spostrzegł nagle leżący na kamieniach suchy liść palmowy. Błyskawicznym ruchem porwał go i przykrył nim okularnika, wołając:
— Uciekajcie!...
Żmija, napadnięta znienacka, ugryzła suche drewno, wyślizgnęła się i w jednej chwili podniosła jadowitą głowę, lecz Władek nakrył ją powtórnie i przycisnął do ziemi. W ręku pozostał mu trzon liścia. Wtedy chłopak schylił się i, schwyciwszy dwa kamienie, cisnął je w żmiję, szamocącą się na ziemi. Z przetrąconym grzbietem zwinęła się, usiłując podnieść głowę. Władek dobił ją.
— Zwycięstwo! — krzyknął radośnie. — Chodźcie tu, nic już wam nie zrobi!
Edyta podbiegła pierwsza i, biorąc w swe rączki dłoń Władka, szepnęła gorąco:
— Uratowałeś mi ojca, a teraz mnie obroniłeś przed jadowitą „nają“!
Władek zaśmiał się i, lekceważąc sobie niby całe zajście, zawołał:
— A cóż miałem robić? Może chciałabyś, Edit, żebym bronił okularnika przed tobą?
Dziewczynka ścisnęła mu rękę i bardzo poważnym głosem powiedziała:
— Nigdy ci tego nie zapomnę, Wład!... Możesz zawsze liczyć na mnie, jak na najwierniejszego przyjaciela! Dżair niech będzie świadkiem tego, co przyrzekłam!
Władek zmieszał się, ale w duchu rad był i dumny z siebie.
— To jest więcej warte niż narwać kilka gałązek magnolji, — mignęła mu chełpliwa myśl. Odpędził ją jednak natychmiast i robił sobie gorzkie wyrzuty.
— Taki to z ciebie przyjaciel?! — surowo pytało go sumienie.
Władek stał się milczący i stracił na humorze. Nie patrząc na przyjaciół, zdjął trzewiki, wyciągnąwszy sznurowadło, zrobił na niem pętlę, zadzierzgnął ją na szyi okularnika i podniósł wysoko w powietrze. Był to piękny okaz, długi na metr. Z otwartej paszczy wystawały jadowite kły.
— Zabiorę żmiję do Rangunu i podaruję memu profesorowi przyrody! Ucieszy to naszego Johna Barka, — zauważył. — Jak myślisz, Edit, czy profesor Kindley da mi słój i spirytus do przechowania okularnika?
Edyta przyglądała się Władkowi z zaciekawieniem i myślała o czemś. Posłyszawszy jego pytanie, odpowiedziała poważnie:
— Nikt z naszego towarzystwa na „Bombay’u“ niczego odmówić ci nie potrafi. Wiesz o tem sam, więc poco pytasz?
Chłopak raz jeszcze się zmieszał i nie podnosił oczu, udając, że uważnie ogląda żmiję. Po chwili zaczął opowiadać:
— Profesor Bark zaprosił pewnego razu do szkoły zaklinacza wężów. Jakiś stary Hindus dawał przedstawienie. Siadłszy na ziemi, zaczął grać na fujarce. Była to marna muzyka — przeraźliwa i fałszywa. Cha-cha! W uszach nam świdrowało! Przed Hindusem stał płaski koszyk i nagle pokrywa jego unosić się poczęła, a po chwili wypełzła taka oto żmija, — tylko mniejsza i ciemniejsza. Hindusi, Birmańczycy i Minkopi nadali jej imię „tszinta-negu“.
— My nazywamy ją zawsze kobrą — wtrąciła Edyta.
— Tak, — potwierdził Władek, — Europejczycy przejęli tę nazwę od pierwszych kolonistów portugalskich. Żmija ta znana jest również jako okularnik lub naja. Otóż okularnik, o którym opowiadam, zaczął się podnosić, aż wyciągnął się i znieruchomiał. W tedy zaklinacz wziął go w ręce, a paszczę jego przykładał sobie do czoła i warg, jakgdyby nie obawiając się wcale jego kłów. Coprawda robił to wszystko bardzo szybko, a potem wrzucił kobrę do koszyka i natychmiast opuścił pokrywę. Profesor nasz twierdzi, że zaklinacze znają doskonale przyzwyczajenia żmij i wiedzą, na co i kiedy można sobie z niemi pozwolić. Są też i tacy, którzy pokazują sztuki z najami o wyrwanych poprzednio kłach. Ale są to oszuści i nikt ich poważnie nie traktuje!
Edyta słuchała z zaciekawieniem opowiadania Władka, a, gdy skończył, spytała:
— Czy żmije nigdy nie gryzą zaklinaczy?
— Profesor Bark twierdzi, że często się to zdarza, ale Hindusi umieją bronić się przed trucizną kobr. Zaklinacze noszą przy sobie mały przyrządzik, którym wypalają sobie zadaną przez żmiję ranę, albo, jeżeli jest niegłęboka, przykładają „kamień wężowy“...
— Co to jest? — zapytała dziewczynka.
— Środek ten uważany jest za cudotwórczy, — zaśmiał się chłopak, — wyrabiają go i sprzedają z dobrym zyskiem kapłani hinduscy. Tymczasem niema w tem nic cudownego! „Wężowy kamień“ jest zwykłą mieszaniną pyłku węgla, sproszkowanego wapna i przepalonej żywicy.
— Czyż mogą pomóc takie proste środki? — zdziwiła się Edyta.
— Owszem! Pomagają dlatego, że wciągają w siebie krew, a z nią razem i jad żmii — objaśnił Władek. — Kapłani często podlegają ugryzieniu, bo przecież w niektórych miejscowościach Hindostanu i Indo-Chin kobry uważane są za zwierzęta święte. Wogóle żmije tego gatunku oddawna cieszą się czcią u pogan i nietylko w Indjach, ale też w Afryce, jak to było w starożytnym Egipcie i co pozostało dotąd u niektórych szczepów murzyńskich... Zapewne strach przed temi żmijami utwierdził te ludy w przekonaniu, że spełniają one wolę jakiegoś okrutnego bóstwa, a więc nietylko że nie zabijają ich, ale nawet modlą się do nich.
— A one gryzą!... — dodała żartobliwie dziewczynka.
— Cóż mają robić innego, jeżeli niemądrzy ludzie podstawiają się sami? — ze śmiechem odpowiedział Władek i, spojrzawszy na słońce, dodał: — Jednak, powracajmy już, bo profesor Kindley skończył zapewnie swoją niebardzo aromatyczną pracę.
— Brrr!... — wzdrygnęła się Edyta na wspomnienie o straszliwem powietrzu wpobliżu gnijącej piły.
Szli pewien czas w milczeniu, nagle odezwał się Dżair:
— Gdy będę wodzem Minkopi, sprowadzę dużo kamienia wyżowego i rozdam go pomiędzy moich ludzi. Nie chcę, żeby umierali od kłów tszinty-negu!
Władek ucieszył się bardzo i, wolną ręką objąwszy przyjaciela, zawołał:
— Mądrze to powiedziałeś, Dżair! Widzę, że będziesz dobrym wodzem, jeżeli zaczniesz od opieki nad twoimi poddanymi. Jednak poradzę ci coś lepszego. Sprowadź białych lekarzy, bo oni wynaleźli niezawodny środek na truciznę kobry. Nazywa się — surowica, a przyrządza się ją z krwi ugryzionych przez naje królików. Ci lekarze będą zarazem leczyli Minkopi, cierpiących na różne choroby, a wtedy przestaną wymierać biedni, bezradni ludzie, przez wszystkich opuszczeni i zapomniani.
— Jeżeli przestaną umierać, to znaczy, że lud mój stanie się liczny? — spytał Dżair.
— Tak jest, mały wodzu! — wtrąciła Edyta, z ciekawością przysłuchująca się rozmowie przyjaciół.
Dżair zamyślił się. Szedł skupiony i milczący, aż wreszcie zatrzymał się i powiedział:
— Minkopi są ciemni, jak najciemniejsza dżungla, ale ja ich oświecę! Gdy otrzymam porwany Jomadze skarb, sprowadzę na Andamany białych ludzi — dobrych, jak twój ojciec, Wlad, będę im płacił, żeby uczyli młodych Minkopi i leczyli starców, kobiety i dzieci.
— Wspaniały, bardzo szlachetny zamiar, mały Dżair! — zachwycała się Edyta, zupełnie już zdumiona, bo nigdy nie przypuszczała, że w czarnej, kędzierzawej główce tego zabawnego chłopaka mogły się rodzić podobne myśli.
Oczy Dżaira wypełniły się łzami. Spostrzegłszy to, Władek nieznacznie trącił go łokciem w bok i powiedział poważnym głosem:
— Aby być dobrym wodzem i mądrze rządzić ludem i krajem, nie starczą same pieniądze! Potrzeba umieć wiele koniecznych rzeczy! Musisz pojechać do Kalkuty, Bombaju lub chociażby do mojej szkoły w Rangunie i uczyć się, uczyć!... Wtedy dopiero zrozumiesz, co i jak należy robić w kraju Minkopi... Należy też stać się silnym mężczyzną, który nie zna strachu, wahań i łez.
Dżair podniósł na przyjaciela załzawione oczy, a, spotkawszy się z jego niemal karcącem spojrzeniem, zrozumiał, do czego zmierzał Władek. Ukradkiem otarłszy sobie oczy, zaczął mówić:
— Pojadę do twojej szkoły... będę się uczył, dużo — dużo uczył... potem pojadę do Bombaju[66] i znowu będę się uczył... wszystkiego, wszystkiego!...
— Jeżeli tak zrobisz, to myślę, że Minkopi więcej będą mieli pożytku z ciebie, niż ze skarbu Tamaranów, którego nie starczy, aby uszczęśliwić cały lud — zauważyła Edyta, ze wzruszeniem patrząc w roziskrzone oczy czarnego chłopaka.
— I Wlad mi dopomoże w rządzeniu, bo jest on „bratem wodza“, o czem wiedzą już wszyscy Minkopi! — wykrzyknął Dżair, tuląc się do przyjaciela.
Władek nic nie odpowiedział. Nie chciał sprawiać przykrości i zawodu miłemu chłopcu, chociaż wiedział, że nie będzie w stanie spełnić jego życzenia. Dżair mógłby skończyć nauki za jakieś dziesięć, może nawet piętnaście lat, a do tego czasu cała rodzina Krawczyków oddawna już będzie w Polsce, aby wśród własnego pracować narodu. Milczał więc i uśmiechał się łagodnie do przyjaciela.
Doszli wkrótce do lasu mangrowego. Władek starannie owinął żmiję pękami trawy i pakunek swój okrył bluzą. Po chwili na bosaka brnęli już przez wodę.
Profesor nietylko skończył swoją pracę i złożył w szalupie cudaczną broń piłoryba, jego kręgosłup i szczęki, na których nie pozostało nawet śladów cuchnącego mięsa, ale wraz z marynarzami zdążył już wrzucić do morza szybko gnijące resztki potwora. Powietrze znacznie się oczyściło i tylko chwilami od kości piły zalatywał zapach zgnilizny. Łódź odbiła od raf i wypłynęła na głęboką wodę. Woddali kołysał się czarny kadłub szkunera. Przed dziobem łodzi wynurzyła się wkrótce płetwa rekina i natychmiast znikła pod wodą. Widocznie drapieżnik zwęszył już wrzucone do morza mięso i podążał na żerowisko, kierowany przez swego „pilota“.
— Czekaj-no, nicponiu, zdybią ciebie barakudy! — pogroził mu pięścią Władek.
Profesor Kindley uśmiechnął się i pyknął fajkę. Był zadowolony ze swej pracy, spokojnego morza, świeżego powiewu bryzy i wogóle — z całego świata.



ROZDZIAŁ
OSIEMNASTY
NIEZMIERNIE WAŻNE WYPADKI

Tego samego dnia w czasie obiadu, gdy toczyła się rozmowa o dalszych pracach wyprawy, odezwała się nagle Edyta bardzo uroczystym i wzruszonym głosem:
— Ojczulku, umyślnie nic ci dotychczas nie mówiłam, aby razem wszystkim państwu powiedzieć, że dziś zrana nie byłoby mnie już zapewne na świecie, gdyby nie Wład, nasz młody przyjaciel!
— Co ci się przydarzyło?! — zapytał zaniepokojony dr. Webb.
Dziewczynka opowiedziała szczegółowo o niebezpiecznem spotkaniu z kobrą i o pomocy Władka, nie szczędząc mu słów wdzięczności i zachwytu. Chłopak, zarumieniony po uszy i szczęśliwy, siedział ze spuszczonemi oczyma, udając, że zajada z apetytem kompot morelowy, jakgdyby była mowa o kimś innym, obojętnym dla niego zupełnie. Trwało to jednak bardzo krótko, bo Webb, porwawszy go w ramiona, począł ściskać i całować chłopaka, urywanym głosem wypowiadając proste a szczere słowa wdzięczności. Wślad za nim podchodzili do Władka wszyscy pokolei i przyjaźnie obejmowali go i dziękowali. Nawet kucharz — Hindus, zrozumiawszy, o co chodzi, podszedł do Władka i, przyłożywszy sobie dłoń do piersi, w milczeniu schylił mu się do kolan. Chłopak nie wiedział, co ma robić i co odpowiadać. Nie uważał się bynajmniej za jakiegoś bohatera. Zdawało mu się, że postąpił tak, jak powinienby był postąpić na jego miejscu każdy inny chłopiec. Tymczasem trzeba było cokolwiek odpowiedzieć, gdyż nasłuchał się tylu pochwał i wybuchów wdzięczności. Z pomocą przyszedł mu doktór Webb, do głębi wstrząśnięty opowiadaniem Edyty i niepokojem o nią, który owładnął sercem ojca, chociaż niebezpieczeństwo dawno już minęło.
— Mój chłopcze, — rzekł, — powiedz mi, czem mogę ci się odwdzięczyć, a spełnię każde twoje żądanie!
Władek, posłyszawszy to, postanowił rozproszyć zbyt podniosły, żenujący go nastrój i obrócić w żart całą przygodę. Uśmiechając się wesoło, powiedział:
— Jakie tam niebezpieczeństwo?! Przesada! Był to tresowany okularnik, który zwiał zapewne od zaklinacza i bez jego udziału dał nam bezpłatne przedstawienie... Ale bądź co bądź poproszę o coś za to, że pokazałem Edycie prawdziwą naję, kobrę, okularnika i tszintę-negu w jednej osobie! Proszę o ofiarowanie mi blaszanki ze spirytusem, abym mógł umieścić w niej żmiję, bo gotowa jest, jak ta dzisiejsza piła, zatruć nam powietrze.
Wybiegł z messy i powrócił z martwą kobrą, zawieszoną na sznurowadle od trzewika.
— Piękny okaz! — mruknął Kindley, z szacunkiem spoglądając na odważnego chłopca. — Dostaniesz blaszankę i spirytus, mój mały!
Całe towarzystwo oglądało żmiję i jej długie, ostre, jak szydło, kły, z których sączyły się jeszcze mętne krople jadowitej cieczy.
Po tym wypadku trzy doby bez przerwy krążył „Bombay“ wzdłuż zachodnich wybrzeży Andamanów, aż na czwarty dzień spostrzeżono długą łódź tubylczą. Około dwudziestu wioślarzy, szybko chyląc się i prostując, pędziło ją w stronę szkuneru. Dopłynęli wreszcie i, schwyciwszy rzuconą im linkę, stanęli przy jego burcie. Jeden z Minkopi wdrapał się na pokład i podał list, adresowany do Władka. Pan Roman powiadamiał go, że może już powrócić razem z Dżairem. Chłopiec przetłumaczył list ojca profesorowi Kindleyowi.
— Chwała Bogu, że rodzice są już spokojni o ciebie! — zawołali Anglicy, profesor zaś polecił kapitanowi prowadzić szkuner ku przylądkowi Czerwonych Skał.
Edyta, posłyszawszy to, przybladła i natychmiast opuściła pokład. Niesłyszała już, jak Władek, przewróciwszy arkusik papieru, spostrzegł dopisek i krzyknął radośnie:
— Dżair! Ojciec donosi, że stary Baharana żyje! Chory jest i leży w Middle-Hillu, gdzie matka moja opiekuje się nim!
— O, sahibie!... — szepnął mały wódz i chciał swoim zwyczajem zapłakać, lecz, przypomniawszy sobie słowa przyjaciela, mocno zacisnął zęby i pohamował wzruszenie. Kapitan Robbins oddawał już rozkazy sternikowi, a potem krzyknął do inżyniera:
— Malardzie, pełny gaz!
Motor strzelił kilka razy i jął turkotać, obracając wał śruby. Ostry dziób szkuneru płatał spore tego dnia fale i biegł na południo-wschód.
Przed zachodem słońca Władek spostrzegł ciemny cypel przylądka i odbiegające od niego białe pasmo „Wybrzeża Ośmiornic“. Kapitan kazał zwolnić bieg i zbliżał się ku rafom ostrożnie, patrząc na rzucany z dziobu log i słuchając okrzyków majtka:
— Dwadzieścia metrów... osiemnaście... dziesięć i pół!...
Gdy głębokość zmniejszyła się do pięciu, Robbins wydał krótki rozkaz:
— Motor stop! Kotwicę rzuć!
Zawarczał łańcuch w kluzie i „Bombay“, drgnąwszy, stanął. Od brzegu odbiły trzy łodzie i w kilka minut potem Władek obejmował już rodziców i całował ich po rękach. Pan Roman zaprosił wszystkich Anglików na kolację i namawiał ich, aby spędzili w ich domku kilka dni dla wypoczynku.
— Dla panów to fraszka krążyć po oceanie, o ale dla tak młodej panienki przyda się pobyt przez parę dni na twardej ziemi — mówił z uprzejmym uśmiechem i potrząsał ręce Anglikom, serdecznem spojrzeniem ogarniając wiotką postać Edyty.
Nowi przyjaciele spędzili u państwa Krawczyków cały tydzień. Wszyscy wypoczywali znakomicie w wygodnym domku rządcy plantacji, gdzie na piętrze mieściły się pokoje gościnne, zawsze gotowe na przyjęcie pana Stewansa, przyjeżdżającego tu nieraz w towarzystwie swych przyjaciół.
Podczas pobytu profesora Kindleya, doktora Webba i dwóch ich pomocników ze szkuneru, niespodziewanie przybył komisarz Folkhaw. Ucieszył się szczerze, ujrzawszy znajomych rodaków i, siedząc w przewiewnej izbie, opowiadał o schwytaniu przez policję bandytów.
— Gdy przybyłem na wybrzeże Kalabonów, kazałem im przez tłumacza wydać mi natychmiast Murraya i dwóch jego towarzyszy — mówił komisarz. — Podjudzeni przez nich tubylcy nietylko jednak odmówili mi tego, ale zaczęli wskakiwać do łodzi, aby zaatakować kanonierkę. Był to z ich strony zamiar szalony i bezcelowy. Dowódca okrętu dał parę strzałów armatnich ponad głowami Kalabonów, a, gdy pociski z hukiem wybuchnęły w dżungli, okrywającej góry, tubylcy wyszli na brzeg i, klęcząc, błagali o miłosierdzie. Wiem, że są to nieszczęśliwi ludzie i ciemni, jak noc, więc nie wymierzyłem im żadnej kary, żądając jedynie wydania mi białych hersztów, no... i niebawem miałem ich w swoim ręku! W tej chwili siedzą już w więzieniu na Wyspie Żmij, ale naczelne władze sądowe w Kalkucie zażądają napewno przewiezienia ich na ląd...
— A cóż się stanie z odebranym im skarbem — spytał inżynier Mallard.
— Odesłałem go już do Kalkuty. Rząd, po wykonaniu niezbędnych formalności, odda go prawemu spadkobiercy.
— To znaczy — małemu Dżairowi! — dopowiedział Kindley.
— Zdaje mi się, że tak! — potwierdził komisarz. — Musimy jednak ustalić, czy ma on na to prawo...
Pomilczawszy chwilkę i zaciągnąwszy się kilka razy dymem fajki, podniósł ramiona i brwi, jakgdyby wyrażając najwyższe zdumienie, i półgłosem dodał:
— Sprawa z tym skarbem nie jest wcale tak prosta, panowie, jak się to na pierwszy rzut oka wydaje! Przy badaniu Murraya zrozumiałem z jego wykrętnych naogół odpowiedzi, że w gumowej oponie znajdowała się zaledwie drobna część pereł, należących do wodzów Minkopi. Pytam więc panów, gdzie może być ukryta reszta i czy dostała się w ręce Horna? Ta zagadka nie daje mi chwili spokoju! Nie mogę spać po nocach, bez przerwy łamiąc sobie nad nią głowę! Tymczasem muszę to wyjaśnić raz na zawsze!
Umilkł i zamyślił się.
— Tak, przyznaję, że to nie łatwy orzech do zgryzienia! — mruknął Webb. — Tyle to już lat minęło...
Folkhaw nagle ożywił się i mruknął:
— Zaproponowałem rządowi, że przetrząsnę tajemnicze groty w górach Szalati, lecz otrzymałem depeszę, żeby się wstrzymać, gdyż wszystko, co w nich złożył niegdyś pirat Anda, ma być oddane na własność wodzowi Minkopi w obecności władz, które tu przybędą...
— Bardzobym chciał zwiedzić te groty! — zawołał profesor Kindley.
Folkhaw nic nie odpowiedział na to i po obiedzie odjechał do dżungli w towarzystwie dwu policjantów i Baharany. Pan Roman kazał osiodłać dla nich najlepsze zebu i uprosił komisarza, aby się zaopiekował starym tubylcem, wiernym przyjacielem Dżaira.
— Baharana niezbędny jest w moich dochodzeniach! — oświadczył Folkhaw. — Zwołam na wiec Minkopi i ustalę prawa Dżaira do tytułu wodza, jak również do posiadania skarbów, należących do rodu Tamaranów i nagromadzonych w grotach przez portugalskiego korsarza Diego Andę. Stary będzie mi pomagał, jako tłumacz i tubylec, który pamięta dobrze dzieje swego szczepu i wypadki z ostatnich lat czterdziestu...
Komisarz wraz z Baharaną i swymi policjantami powrócił dopiero na trzeci dzień. Nie ukrywał zadowolenia z wyników badań Minkopi i, przywoławszy do siebie Dżaira, podał mu rękę.
— Nie wątpię już, że do ciebie, mój chłopcze, należeć będzie tytuł wodza i że otrzymasz mienie po swoich przodkach — oznajmił. — Wielka Brytanja z uczuciem dumy potwierdzi twoje prawo i będzie szczęśliwa, że zostaniesz wynagrodzony za krzywdę swego dziada i ojca. Nie zwlekając, poślę doniesienie o tem wszystkiem do Kalkuty. Wice-król Indyj powiadomi cię o uznaniu przez niego Dżaira Tamarana nowym wodzem Minkopi.
Nazajutrz po przybyciu komisarza z dżungli, późno wieczorem ktoś zapukał do okna pana Romana. Wyjrzawszy przez otwór w okiennicy, rządca spostrzegł tubylca. Czaił się tuż pod ścianą i był bez broni. Pan Krawczyk, wcisnąwszy do kieszeni rewolwer, wyszedł na werandę i, świecąc sobie latarką elektryczną, odszukał Negritosa, który ukrył się w krzakach. Ująwszy go za rękę, wprowadził do izby i zapalił świecę. Pan Roman zdumiał się. Ujrzał bowiem przed sobą tubylca, wymalowanego na czerwono i ozdobionego tatuowaniem, jakiego wśród Minkopi nigdy nie widział.
— Kalabon? — spytał rządca, domyślając się już, kogo ma przed sobą.
Ten skinął głową i swoim zwyczajem zaczął płakać.
— Poczekaj! — mruknął Krawczyk. — Sprowadzę tłumacza...
Zamknął tubylca w pokoju i poszedł po Baharanę. Stary Minkopi — chudy straszliwie i słaby po ranie i uciążliwej podróży wszedł niebawem a, zobaczywszy Kalabona, zgrzytnął zębami i patrzał na niego ponurym, nienawidzącym wzrokiem. Na rozkaz Krawczyka zaczął wypytywać swego wroga o cel jego przybycia na plantację i łamaną angielszczyzną powtarzał jego słowa.
Pan Roman dowiedział się, że Kalaboni wysłali jednego ze swych wojowników, jako posła do Dżaira. Wrogi ten i dziki szczep wyrażał pragnienie poddania się małemu wodzowi i pogodzenia się z Minkopi.
— Przekroczymy spokojnie potoki pograniczne i na duchy przodków naszych przysięgniemy przyjaźń i wierność wodzowi i wszystkim Minkopi! — obiecywał Kalabon, wylewając całe strugi łez. Słuchając go, zapłakał też i stary Baharana, po pierwsze, jako rdzenny Andamańczyk, a po drugie dlatego też, iż zrozumiał całą korzyść, wypływającą z zakończenia wieczystej nienawiści i wojny pomiędzy dwoma bratniemi szczepami.
W ostatnim dniu pobytu Anglików w Middle-Hill odbyło się więc uroczyste zawarcie przymierza pomiędzy Minkopi a Kalabonami. Miejsce spotkania starszyzny wyznaczone zostało na Wybrzeżu Ośmiornic. Całą ceremonją dowodził Baharana, który był tak przejęty, że zapomniał o swej słabości i ranach.
Państwo Krawczykowie, Anglicy, Władek z Edytą i komisarz Folkhaw, siedząc na wysokim brzegu, przyglądali się temu, co się działo na brzegu koralowym. Na dużym kamieniu usadowiono Dżaira. Chłopak miał na twarzy znaki swego rodu, nakreślone żółtą farbą. Siedział sztywny i niezwykle poważny, wyczuwając, że zachodzą wypadki bardzo doniosłe w jego życiu, a jeszcze donioślejsze dla przyszłości całego szczepu. Starzy Kalaboni, a było ich koło sześćdziesięciu, otoczyli kołem małego wodza, i, trzymając w rękach czaszki swych przodków, chórem powtórzyli trzykrotnie słowa przysięgi.
Skończywszy z tem, ustąpili miejsca Minkopi. Tubylcy mieli w rękach koszyki z kawałkami ryby, mięsa, placków ryżowych i mangów. Kalaboni podchodzili do każdego z nich, brali wszystkiego po kawałku i, rozrywając na dwie części, — jedną zjadali sami, drugą zaś wkładali do ust niedawnych wrogów.
Wreszcie, gdy wszystko zostało spożyte, jeden z Kalabonów zwrócił się do Dżaira z mową, szlochając przytem na głos i co chwila bijąc się w piersi. Jak objaśnił białym ludziom później mały wódz, Kalaboni na dowód swej wierności i przyjaźni prosili Dżaira, aby pozwolił im rozpocząć połów pereł na ławicach, gdyż, jak twierdził mówca, z chwilą zawarcia przymierza, „złe duchy“ nie będą już szkodzić czarnym mieszkańcom Andamanów.
— My pomogliśmy białemu człowiekowi zabić Jomagę i pozbawić go skarbów, więc pragniemy teraz uczynić ciebie bogatym, wodzu! — wołał, roniąc obfite łzy, wzruszony Kalabon, a rodacy jego potakiwali głowami i wydawali ochocze okrzyki.
Dżair skinął ręką i wyraził tem swoją zgodę. Oczy mu błyszczały, bo już wiedział, co powinien zrobić ze skarbami, które kryje w swej głębi ocean — to cichy i lazurowy, to znów — wściekły, szary, syczący pianą białogrzywiastych fal, co niby kły wżerały się w pustynne brzegi jego wysp.
Był to bardzo radosny i uroczysty dzień, ale zarazem niewymownie smutny, gdyż profesor Kindley postanowił odpłynąć przed wieczorem, zabierając ze sobą komisarza, aby odwieźć go do portu Bleir.
Władek starał się ukryć swój smutek. Oprowadzał po raz ostatni Edytę po plantacji, opowiadając jej o znojnej pracy ojca, gdy trzebił tu dżunglę i sadził pierwsze krzaki herbaty.
— Zawsze należy wierzyć w pomyślny koniec swoich zamiarów i trudów, a wtedy — udadzą się napewno! Uczciwa praca, którą się kocha, daje obfity plon, — powiedział cichym, poważnym głosem.
Edyta przyjrzała mu się serdecznym i głębokim wzrokiem.
— Dobrze to powiedziałeś, Wład! — szepnęła. — Ja też będę wierzyć, że spotkamy się jeszcze kiedyś i opowiemy sobie, jaki plon dała nam nasza praca...
— Opowiemy sobie o tem! — odparł Władek i ruchem przyjaznym i szczerym wyciągnął do niej obie ręce.
W dwie godziny później chłopak stał samotny na cyplu Czerwonych Skał i nie mógł oczu oderwać od dalekiego widnokręgu, za którym przed chwilą znikły żagle i topy[67] masztów „Bombayu“.



ROZDZIAŁ
DZIEWIĘTNASTY
SAM HORN WYŚWIETLA TAJEMNICĘ WYSP ANDAMAŃSKICH

Już miesiąc cały na północnym brzegu Kede obozowali Kalaboni. Kilka dużych łodzi tubylczych od wschodu do zachodu słońca kołysało się na morzu. Czarni rybacy posiadali niezwykłą wprawę i wytrzymałość nurków. Nadzy, z siatką, przerzuconą przez ramię, i nożem w rękach, brali w ręce ciężki kamień, uwiązany do grubego sznura, i rzucali się do morza. Na głębokości piętnastu metrów leżała ławica perłowa, okryta miljonami muszel mięczaków. Poławiacze nożami odłupywali od skał zamknięte skorupy i wrzucali je do siatki, a, napełniwszy ją, z siłą odbijali się od dna i wypływali na powierzchnię morza. Nurkowie zostawali pod wodą do minuty bez oddechu, to też wynurzywszy się, zsiniałemi ustami łapczywie chwytali świeże powietrze, dysząc ciężko.
Inni rybacy, znajdujący się na łodziach, śledzili uważnie, czy nie skrada się gdzieś rekin, a, dojrzawszy drapieżną rybę, odpędzali ją uderzeniami długich bosaków po wodzie i głuchem, do grzmotu podobnem warczeniem bębnów.
Pewnego razu na miejsce połowu przybył młody Kalabon, syn wodza. Miał na imię Bajrga, które tubylcy powtarzali z czcią i pewnym strachem, gdyż wysoki, rozrosły Negritos odznaczał się niepospolitą siłą i spełniał obowiązki sędziego.
Przybywszy na wybrzeże, gdzie wpobliżu ciągnęła się rozległa ławica mięczaków perłowych, Bajrga napadł na rodaków, robiąc im wyrzuty i grożąc zemstą bogów za to, że nie uszanowali miejsca, strzeżonego przez duchy. Dowiedziawszy się jednak, że łowcy, opuszczający się na dno morza, nie widzieli żadnych duchów i bez szczególnych przygód odrywali od skał i skamieniałego piasku szare, bezbarwne muszle, zawierające drogocenne, jakgdyby promienne ziarna pereł, zamyślił się i długo chodził po piaszczystem wybrzeżu, marszcząc niskie czoło i przebierając palcami. Wreszcie, stanąwszy przed odkrywcami muszli i ujrzawszy wydobywane przez nich perły, machnął ręką w milczeniu i stanowczym ruchem potrząsnął głową. Kalaboni, pracujący w łodziach, zdumieli się, ujrzawszy podpływającego do nich Bajrgę, surowego zwykle i małomównego.
— Przekonałem się, że duchy opuściły już to miejsce, — zamruczał, nie patrząc na rodaków, — mogę więc i ja przystąpić do połowu pereł...
To rzekłszy, wyprostował się, wyprężył pierś, na której natychmiast drgnęły potężne guzy mięśni, i całą siłą płuc wciągnął powietrze. Po chwili, zatknąwszy za pas długi, krzywy nóż hinduski, czyli tak zwaną „korę“, zacisnął pomiędzy stopami ciężki kamień, uwiązany do sznura i skoczył do morza.
Długo nie wypływał na powierzchnię, tak długo, że wioślarze na łodzi niepokoić się już poczęli, gdy Bajrga targnął za sznur, dając znak, aby go wyciągnięto. Wynurzył się z workiem pełnym muszli, i wyrzuciwszy je na dno łodzi, wciągnął powietrze, aby po chwili na nowo zanurzyć się w morzu.
Silny i ogromny Kalabon dwie minuty prawie wytrzymał, nie oddychając i pracując tak szybko i sprawnie, że nikt nie mógł mu dorównać. Niezawodnie był to najlepszy nurek i poławiacz pereł na ławicach Kede.
Na trzeci dzień pobytu jego na wybrzeżu, podczas, gdy Bajrga pracował na dnie morskiem, siedzący przy sterze Kalabon przechylił się nagle przez burtę i, ujrzawszy coś w głębinie, wydał przeraźliwy okrzyk:
— Rekin! Rekin!
Wioślarze powskakiwali w łodziach i rzucili się do sznurów. W popłochu wyciągano nurków i rozglądano się dokoła, usiłując zobaczyć płetwę drapieżnej ryby. Nie wypływała jednak na powierzchnię morza, więc Kalaboni zaczęli robić wyrzuty sternikowi, który zaalarmował wszystkich i przerwał pracę.
— Widziałem wyraźnie rekina-tygrysa, który śmignął białym brzuchem pod łodzią — bronił się stary tubylec, bijąc się w piersi: — Przysięgam na kości mego ojca, że widziałem go na własne oczy! Był to duży rekin!
W tej samej chwili na łodzi, gdzie pracował Bajrga, powstało zamieszanie i rozległy się krzyki. Wioślarze wyciągnęli sznur, lecz nurka przy nim nie było.
— Pożarł go rekin, — kiwali głowami Kalaboni, — i zawlókł gdzieś daleko na głębinę... — szeptali, z przerażeniem patrząc na morze.
Połyskującej, gładkiej, jak lustro powierzchni jego nic nie marszczyło. Nawet kolorowe żeglarki znikły, a mewy nie wpadały do wody, aby schwycić igrające w słońcu ryby. Nagle z wody wyskoczył do połowy cielska duży rekin, a wtedy wszyscy spostrzegli przy bocznej płetwie jego głowę ludzką.
Z krzykiem i pluskiem wioseł pomknęły łodzie, lecz rekin natychmiast dał nura. Na miejscu, gdzie wyskoczył ponad wodę, rozpływała się powoli szeroko plama krwi.
— Zginął Bajrga! — zawołał jeden z poławiaczy. — Rekin pożera go!
Ledwie wykrzyknął te słowa, gdy rekin wypłynął ponownie na powierzchnię morza. Wszyscy umilkli i w napięciu przyglądali się niebywałemu widowisku. Rekin z wyprutemi wnętrznościami, krwawiąc straszliwie, ostatkiem sił poruszał ogonem, powolnie obracając się na jednem miejscu. Przy prawej płetwie jego, wczepiony w nią zębami, trzymał się Bajrga i dźgał potwora krzywą „korą“.
Ze wszystkich gardzieli wyrwał się okrzyk zachwytu i radości. Nie minęło trzech minut, gdy wciągnięty do łodzi nurek siedział już w niej i oddychał ciężko, łapiąc powietrze blademi wargami i przeżywając jeszcze zgrozę podwodnej bitwy z rekinem, o czem świadczyły ognie, stopniowo gasnące w czarnych oczach bohatera.
Na Bajrgę uwzięły się prócz tego inne jeszcze potwory morskie. W kilka dni po bitwie z rekinem napadła go olbrzymia ośmiornica i, schwyciwszy wpół ramionami, zamierzała oderwać go od sznura.
Przytomny i odważny nurek nie uchylił się od walki ze wstrętnym głowonogiem. Działając zręcznie nożem, odciął wpijające się weń i duszące go ramię z przyssawkami, poczem kilkoma uderzeniami oślepił ośmiornicę. Zarzuciwszy pętlę miotającemu się bezładnie potworowi, szarpnął sznur i wraz ze swoją zdobyczą pojawił się na powierzchni morza. Potężne zwierzę o grubych ramionach, długich na dwa metry, broniło się jeszcze rozpaczliwie, strąciwszy do wody dwu wioślarzy i zerwawszy żagiel z masztu. Kalaboni zabili ośmiornicę, porąbawszy ją na kawałki.
Innym znów razem raje, niewidzialne na mulistem dnie, zakradły się do pracującego w wodzie poławiacza, lecz, na szczęście nurek spostrzegł niebezpieczeństwo zawczasu i uniknął ciosu jadowitego miecza, szybko wypływając na powierzchnię morza. Od tego czasu Bajrga oprócz noża, zabierał ze sobą krótką dzidę o podwójnem ostrzu — najskuteczniejszą broń przeciwko drapieżnym rybom i ośmiornicom.
Na innych nurków również napadały kilka razy duże ośmionogi, lecz Kalaboni pomagali sobie wzajemnie. Ohydne potwory, niepokojone ciągle i ścigane, wyniosły się wreszcie w inne bezpieczniejsze i bardziej zaciszne miejsce. Raz jeden tylko spora raja, podniósłszy się z dna, zraniła młodego poławiacza, który w godzinę później zakończył życie.
Na brzegu ciągnęły się stosy muszli perłowych. Pod ognistemi promieniami słońca, mięczaki otwierały swoją skorupę i ginęły. Kobiety i dzieci drewnianemi nożami wyrzucały galaretowate ich ciała, szukając pereł, ukrytych w nich lub przyrośniętych do wewnętrznej powierzchni muszli.
Władek opowiedział Dżairowi, że perła tworzy się w ciele mięczaka wtedy, gdy dostanie się tam jakiś obcy przedmiot: ziarno piasku, lub drobna muszelka, których ostryga nie zdoła wyrzucić, kurcząc swe słabe, prawie nieruchome mięśnie. Ponieważ przedmiot ten zawadza, a, jeżeli jest ostry, to rani nawet miękkie i delikatne ciałko skorupiaka, więc zwierzątko zaczyna okrywać go cienkiemi warstwami płynu, zawierającego w sobie sole wapienne. Twardniejąc, nabierają one połysku i pięknego zabarwienia — białego o mglistym blasku tęczowym, lub różowego, żółtego, niebieskiego, zielonego, a nawet czarnego.
Ławica, znana Kalabonom, a broniona przez panujący wśród nich zabobonny strach przed „duchami“, oddawna nie była przez nikogo uczęszczana. Skorupiaki, rosnące spokojnie i nie niszczone przez poławiaczy, potworzyły dużo pereł, a niektóre z nich dosięgły rzadko spotykanych rozmiarów. Baharana, przyjmujący skarby morza od nowych sprzymierzeńców, z zachwytem patrzał na wielkie, jak paznogieć dorosłego mężczyzny perły, mieniące się różnemi barwami, to okrągłe zupełnie, to podłużne, to znów podwójne, zrośnięte, posiadające w środkowej części lekko zaznaczony przegub. Trafiały się też inne — kształtem podobne do gruszki lub zamarzniętej kropli wody, a te były właśnie najbardziej poszukiwane na rynku pereł i najcenniejsze. Z dniem każdym rosły bogactwa Dżaira i wkrótce zostały zamienione na pieniądze. Na prośbę bowiem pana Romana Stewans powiadomił hinduskich jubilerów o perłach andamańskich. Kilku kupców przyjechało natychmiast do Middle-Hill. Po zaciętym targu Hindusi nabyli wszystkie perły i odpłynęli.
Mały, czarny Dżair stał się bogaczem i mógłby za przykładem dziada Jomagi ukryć swój skarb i strzec go w trwodze w dzień i w nocy, broniąc przed ludźmi. Nowy wódz miał jednak inne myśli i zamiary, a w wykonaniu ich dopomagał mu Władek. On to napisał i wysłał do gubernatora list, że mały wódz Minkopi i Kalabonów pragnie na własny koszt zaprosić lekarza i nauczyciela dla swego ludu. Przybyli wkrótce i z pomocą pana Krawczyka i jego ludzi zaczęli budować mały narazie szpital i duży dom piętrowy dla szkoły. Obaj młodzi ludzie, oddani sprawie, palili się do pracy wśród ciemnych biedaków i obiecywali Dżairowi, że już za trzy miesiące wszystko zostanie wykończone, a mały wódz przekona się o tem na własne oczy.
Chłopak, posłyszawszy to, potrząsnął głową i odpowiedział w zamyśleniu:
— Zobaczę to dopiero na przyszły rok, gdyż odjadę wkrótce z Władem do Rangunu! Chcę i muszę się uczyć, aby być pożytecznym człowiekiem i dobrym wodzem...
Nauczyciel i lekarz zdumieli się i z szacunkiem spoglądali na poważną, myślącą twarzyczkę czarnego chłopaka.
Wakacje, tak burzliwe dla Władka, zbliżały się szybko ku końcowa. Do wyjazdu chłopaków pozostawało zaledwie kilka dni.
Pewnego razu Minkopi z przystani przywieźli do Middle-Hill list ze stemplem Batawji, stolicy wyspy Jawy, należącej do Holandji.
Pan Roman, spojrzawszy na podpis, wydał okrzyk zdumienia.
— Patrzcie! Patrzcie! — wołał do syna i żony. — Pisze do mnie... Horn!
Władek aż usta otworzył ze zdziwienia.
— Horn? — powtórzył. — Ależ Horn oddawna nie żyje?
— A tymczasem list podpisał Horn... — upierał się pan Roman. — Przeczytajmy, co pisze... nieboszczyk.
Wkrótce sprawa się wyjaśniła. List pochodził od syna Horna. Człowiek ten pisał, że, nie mogąc znieść hańby, jaka spadła na rodzinę z winy ojca, pani Horn z synem — jedynakiem opuściła Indje i zamieszkała w kolonjach holenderskich. Pewnego razu dostarczono jej potajemnie list od męża z więzienia. Horn podawał w nim ścisłe wskazówki, gdzie należy szukać ukrytego przez niego skarbu Tamaranów. Syn zbrodniczego gubernatora, dowiedziawszy się z gazet o ostatnich wypadkach na Andamanach, donosił rządcy w Middle-Hill, że postanowił ten list ojca przesłać potomkowi Jomagi, który stał się ofiarą zbrodniarza.
Gdy Władek wziął do rąk pożółkły list zmarłego dawno Horna, napisany na kilka dni przed jego śmiercią i przez zwolnionego więźnia przesłany rodzinie, wzrok jego padł na małą mapkę.
Przyjrzawszy się jej uważnie, wydał okrzyk radości:
— Znam to miejsce! — zawołał. — Pamiętasz, Dżair, kanał podziemny, który rozbiegał się na dwie strony. W odnodze, idącej wprost, Horn ukrył i przywalił kamieniami żelazną skrzynię z perłami! Musimy ją odnaleźć! Poczciwy Kalabon Takiwa wskaże nam znane mu wejście do groty. Weźmiesz sobie do pomocy kilku Minkopi i odzyskasz to, co ci się słusznie należy!
Dżair nic nie odpowiedział.
— Dlaczego milczysz? — spytał go Władek niecierpliwym głosem. — Czyżby ciebie nie obchodził skarb Tamaranów?
— Znajdę go wtedy, gdy przyjadę tu, aby rządzić moim krajem i uczynić wszystkich Minkopi i Kalabonów ludźmi oświeconymi i szczęśliwymi... — odpowiedział cicho. — Tego, co mam i co mi zwrócą z Kalkuty, starczy tymczasem dla mnie i mego szczepu, a potem...
Nie dokończył i zamyślił się.
Była to ostatnia rozmowa o tajemniczym skarbie Wysp Morderców.
Wkrótce chłopcy zaczęli wybierać się już w daleką podróż do Rangunu.
Przerwało im te przygotowania przybycie urzędników z Kalkuty oraz bogatych Anglików i Amerykanów, podróżujących po Indjach. Wespół z nimi chłopcy raz jeszcze zwiedzili groty Rulgatanu i przeszli wnętrze gór Szalati. Urzędnicy sporządzili spis „skarbu Diego Andy“, kazali Kalabonom wynieść wszystko, co zgromadził tam pirat, na brzeg morza i naładować na statek. Rzeczy te wystawiono na licytację, a dyrektorowie muzeów angielskich i amerykańskich nabyli te pamiątki z dawnych burzliwych czasów. Dżair otrzymał za nie dużo pieniędzy, które złożono na jego imię w banku. Na prośbę jego, gubernator zarządził zamurowanie wszystkich wejść do grot, a gdy roboty te zostały ukończone, mały wódz uśmiechnął się nieznacznie i szepnął do Władka:
— Skarb Tamaranów leżeć będzie teraz bezpiecznie aż do mego tu powrotu na zawsze!
Przyjaciel w milczeniu skinął głową, ale po chwili, jakgdyby coś sobie przypomniawszy, powiedział z naciskiem:
— Obyś tylko wytrwał, mały Dżair!
— Wytrwam, bo pragnę szczęścia mego szczepu, kocham go i mój kraj!... — odpowiedział z siłą w głosie.
Słowa te padły w przeddzień odjazdu chłopców.
Nazajutrz, żegnani przez spłakaną panią Krawczykową i Baharanę, wraz z panem Romanem odjechali do portu Bleir, gdzie musieli wsiąść na statek, płynący z siamskiego portu Bankok do Rangunu. Gdy już mieli zagłębić się w dżungli, zatrzymali wózek i ostatniem spojrzeniem ogarnęli białe „Wybrzeże Ośmiornic“, cypel przylądka Czerwonych Skał, ścięty szczyt Diby i daleki łańcuch gór Szalati, gdzie spoczywał skarb Tamaranów. Westchnęli obaj. Lato przygód minęło... Przeminęła też tajemnica Wysp Morderców, gdzie niegdyś panował okrutny i drapieżny „Postrach Mórz“, a teraz marzył o mądrych i sprawiedliwych rządach mały wódz, który miłował swój lud i te wyspy zielone, jakgdyby uśpione cichym poszumem oceanu.


KONIEC






  1. Część Oceanu Indyjskiego, zamknięta z trzech stron półwyspami Hindostańskim i Indochińskim.
  2. Port na zachodniem wybrzeżu półwyspu Indochińskiego.
  3. Czytaj — Kuin Elizabet.
  4. Tubylcy, zamieszkujący Birmanję — anglo-indyjską prowincję na półwyspie Indochińskim.
  5. Singapur (Singapore) — miasto i port na wyspie tej samej nazwy koło południowego cypla półwyspu Malakka.
  6. Grupa wysepek w zatoce Bengalskiej.
  7. Wyspy Andamańskie — gromada górzystych wysp we wschodniej części zatoki Bengalskiej. Na starych maszynach przechowała się dawna ich nazwa — „Wyspa Morderców“.
  8. Port chiński niedaleko od ujścia Niebieskiej Rzeki, na wybrzeżu Oceanu Spokojnego.
  9. Największe miasto Indyj, leżące na odnodze Gangesu, wpadającego do zatoki Bengalskiej.
  10. Druga od północy wyspa w gromadzie Andamanów.
  11. Mała zatoka na wyspie Kede.
  12. Miasteczko angielskie na półn. brzegu Portu Bleir na wyspie Kede (Andamany).
  13. Messa — ogólna obszerna kajuta albo kabina, która służy jako jadalnia lub salon dla pasażerów i załogi okrętu.
  14. Łańcuch górski, ciągnący się wzdłuż zachodnich pobrzeży półwyspu Indochińskiego.
  15. Sumatra — zachodnia wyspa archipelagu Sundskiego na Oceanie Indyjskim.
  16. Beczki i inne znaki, pływające na morzu, szczególnie przy wejściu do portów.
  17. Mała wysepka w porcie Bleir, leżącym na południowej wyspie Budżingidżi w gromadzie Wielkich Andamanów. Mieści się tam więzienie dla zbrodniarzy.
  18. Czytaj — jang sahib, co znaczy — młody pan.
  19. Radża — książę lub król panujący w Indjach i Birinanji, oraz w niezależnych od Anglji państewkach.
  20. Jamethin — miasto nad Irrawadi w Birmanji.
  21. Czytaj — Dżek.
  22. Dobrze wychowany człowiek.
  23. Zebu — byk o garbatym karku.
  24. Figowiec indyjski.
  25. Lekki wiatr morski.
  26. Tamarynd — podzwrotnikowa roślina z rodziny strąkowych o jadalnych i leczniczych owocach.
  27. Aromatyczny owoc rośliny podzwrotnikowej.
  28. Jeden z największych wężów krajów gorących.
  29. Negritosi — czarna rasa ludzka z wysp Oceanu Indyjskiego i Australji.
  30. Drapieżny ssak z rodziny mangust o charakterze, zbliżonym do naszych kun.
  31. Żaglowy okręt, zaopatrzony nieraz w motor pomocniczy.
  32. Gatunek palmy.
  33. Podzwrotnikowe drzewo o potężnej sieci korzeni, rosnące nad brzegami mórz i rzek w krajach gorących.
  34. Nadzwyczajnie twarde, nie podlegające gniciu drzewo podzwrotnikowe.
  35. Drzewo podzwrotnikowe o czerwonawym odcieniu drewna.
  36. Drzewo podzwrotnikowe o drewnie ciemnej barwy, przy polerowaniu czerniejącem zupełnie.
  37. Inaczej — lijowiec — morskie zwierzę kulistych lub kielichowatych kształtów z typu jeżowców.
  38. Inaczej — ukwiały lub pokrzywy morskie — zwierzęta, należące do rodziny polipów, barwą i kształtami przypominające kwiaty; posiadają czułki parzące.
  39. Meduza — jamochłon, wolno pływające galaretowate zwierzę morskie.
  40. Workowate zwierzę morskie o zmiennych barwach i licznych mackach parzących.
  41. Ptak ozdobny z rodziny kur. Posiada dwa długie pióra sterowe, na skrzydłach barwne plamy, podobne do oczu. Nazwę nadano przez podobieństwo do mitologicznego wielookiego potworu.
  42. 42,0 42,1 42,2 Podzwrotnikowy duży, barwny motyl.
  43. Płyn, zawarty w skorupie dojrzewającego orzecha kokosowego.
  44. Sok drzewa palmowego, uległy fermentacji.
  45. Gatunek palm.
  46. Soczyste, pożywne owoce, przypominające brzoskwinie. Rodzą się na podzwrotnikowem drzewie mangowem.
  47. Nazwa pewnego odłamu szczepu Minkopi z wyspy Kede.
  48. Miejscowa nazwa żmii-okularnika.
  49. Duży okręt żaglowy, uzbrojony w działa.
  50. Czytać — gud baj, co znaczy — „do widzenia“.
  51. Lud, zamieszkujący południową część Ameryki Południowej.
  52. Strzelba o długiej i grubej lufie — pierwowzór armaty.
  53. Starożytna strzelba lontowa lub skałkowa.
  54. Republika w północnej części Ameryki Południowej, przecięta rzeką Orinoko, na której brzegu leży port Boliwar.
  55. Workowate, nieruchome zwierzęta dna morskiego.
  56. Morskie zwierzę z gromady szkarłupni.
  57. Płaszczka — ryba morska o kształcie, przypominającym lecącego ptaka. Posiada długi, biczowaty ogon o jadowitym „mieczu“.
  58. Iluminator — okrągłe okienko w kajucie okrętu.
  59. Pomieszczenie pod pokładem, gdzie marynarze mają składy towarów, prowiantów i zapasowych części okrętowych.
  60. Tak się nazywają łóżka okrętowe, przymocowane do ściany i podłogi kajuty lub wiszące na sznurkach.
  61. Duże, drapieżne ryby morskie, przerwane zupełnie słusznie „wilkami morskiemi“.
  62. 62,0 62,1 Gatunki rekinów; pierwszy ma głowę w kształcie młota, drugi — okrągłą i szeroką.
  63. Tuniec (tuńczyk) — duża, poszukiwana przez łowców ryba morska z gatunku makreli.
  64. Makrela — wrzecionkowata ryba morska różnych rozmiarów: od 15 cm do 2 metrów długości.
  65. Drzewo mangrowe, patrz wyżej.
  66. Wielkie miasto portowe na zachodzie Hindostanu.
  67. Ostre szczyty masztów.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.