Skarb Watażki/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Łoziński
Tytuł Skarb Watażki
Podtytuł Powieść z końca XVIII wieku
Rozdział VI. Kawaler Casanowa de Seingalt
Wydawca Władysław Dyniewicz
Data wyd. 1891
Druk Władysław Dyniewicz
Miejsce wyd. Chicago, Illinois
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
Kawaler Casanowa de Seingalt.

Po odejściu doktora Bambera. Fogelwander począł dalej rozmyślać o swoich planach. Im dłużej myślał, tem bardziej przychodził do przekonania, że drogą prostą, przemocą, użyciem siły otwartej, pomocą władz, nie zdoła wydrzeć pięknej niewolnicy Szachinowi, który przeciw podobnym środkom z góry musiał się ubezpieczyć najzupełniej. Nie pozostawało nic innego, tylko chytrość na chytrość. Trzeba było walczyć fortelem i podstępem.
Trzy dni miał Fogelwauder czasu do obmyślenia kampanii przeciw Szachinowi. Aż do tego terminu mógł być pewien, że Szachin, czekając spełnienia zawartej ugody, nie wywiezie nieznajomej dziewczyny z Brodów, nie zniknie bez śladu razem ze swoją nieszczęśliwą ofiarą....
Młody rotmistrz postanowił postarać się koniecznie o jaki taki przynajmniej zapas pieniędzy, bez których nie można było myśleć o rozpoczęciu wyprawy, uzyskać urlop dłuższy od komendanta, wybrać ze swojej chorągwi kilku najdzielniejszych i najsprytniejszych żołnierzy, zabrać ich z sobą i udać się do Brodów, aby tam śledzić Szachina i upatrzyć sposób wydarcia mu jego ofiary.
Najważniejsza była kwestya pieniężna. Wyprawa podobna, jeżeli się miała udać, wymagała bardzo obfitych środków, a wiemy już, że Fogelwander znajdował się w rozpaczliwem położeniu. Kredyt jego dawno już został wyczerpany, kosztowności wszystkich pozbył się w najrozmaitszych ciężkich chwilach, zgoła nie posiadał nic prócz swego oficerskiego patentu.
Patent oficerski autoramentu cudzoziemskiego, był w dawnej Polsce, jak zresztą i w innych państwach, artykułem osobnego handlu; stopnie przedawały się i kupowały najczęściej za pośrednictwem agentów. Jak zwykle bywa w podobnych wypadkach, kto chciał nabył patent taki, kupował bardzo drogo, kto musiał przedawać nagle, dostawał najlichszą cenę, połowę lub trzecią część tego, co sam niegdyś zapłacił.
Oto mniej więcej był kurs rozmaitych stopni oficerskich. Za chorąztwo w autoramencie płacono 6,000 zł., za porucznikowstwo 7,000, za kapitanię bez kompanii, czyli tak zwaną agregee 8,000, za rotmistrzowstwo luh kapitanię faktyczną z kompanią lub chorągwią 12 do 25,000, za majorstwo 20 do 30,000, za podpułkownikowstwo 42,000 złotych. Szefostwo kosztowało bardzo dużo, np. w 5 pułku przedniej straży koronnej do 300,000 złotych, w kawaleryi lekkiej imienia królowej 10,000 dukatów.
Fogelwander służył w jednym z najlepiej płatnych pułków, bo w gwardyi konnej koronnej, miał stopień rotmistrza i komendę chorągwi, patent jego wart był tedy około 30,000 złotych. Była to najwyższa cena, wynosząca w dzisiejszej monecie mało co więcej nad 7,000 złotych reńskich. Przedając nagle, musiałby Fogelwander przedać stopień za bezcen; postanowił tedy patent zastawić tylko.
Na pozór był to krok dość niewinny, w istocie jednak równał się pewnej zgubie. Na zastaw stopnia pożyczali pieniądze tylko chciwi lichwiarze; oficer, który się do nich udawał, otrzymywał zaledwie szóstą część wartości swego patentu. Zastrzeżenia były bardzo trudne i niebezpieczne, warunki nieludzkie; ofiarę opisywano skryptami jak węża, otaczano całą siecią rabulistyki; a jeżeli oficer, który w ten sposób zastawił swój patent, najmniejszej zwłoki się dopuścił, przeciw jednemu tylko warunkowi wykroczył, wierzyciel przedawał patent w Radomiu, podczas sessyi komisyi wojskowej, a dłużnik nagle widział się bez pieniędzy i bez stopnia.
Fogelwander tak gorąco się zajął swą przygodą, Szachin i jego cudnie piękna niewolnica tak silnie uwięzili jego żywą i awanturniczą wyobraźnię, że nie zawahał się uciec do tego środka, którego dotąd mimo ciężkich kłopotów zawsze unikał. Pośpiech był konieczny — i tak nasz oficer na drugi już dzień ukończył interes. Agent, a raczej lichwiarz, któremu zastawił swój patent, wypłacił mu 5,000 złotych.
Dawno już Fogelwander nie miał tak znacznej gotówki w kieszeni. Złoto poczęło w nim budzić nieszczęsną żyłkę szulerską. Począł rozmyślać, czy nie dobrzeby było spróbować jeszcze szczęścia, którego jeden uśmiech mógł kilkakrotnie pomnożyć otrzymaną sumę, wrócić mu zastawiony patent i na jakiś czas przynajmniej uwolnić z przykrego położenia.
Młody oficer walczył mężnie z pokusą. Pamietał o tem, że rzuciłby tym sposobem na niepewną kartę cały los swój, całą przyszłość — a w końcu, co dziś najbliższem było jego myśli i imaginącyi, całą swą wyprawę przeciw Szachinowi. Odganiając od siebie natrętne pokuszenie, biegł do domu z pieniędzmi, jakby uciekał sam przed sobą.
W rynku, koło winiarni. Ormiana Wartonowicza, zaszło mu drogę dwóch mężczyzn. Jeden z nich był w czerwonym uniformie majorskim, drugi ubrany był po francusku z wielką przesadą i elegancyą. Mężczyzna w uniformie był to major wojska polskiego, ale od tak zwanego słomianego lub pustego regimentu, t. j. bez żadnej służby czynnej i bez żadnego żołdu, tylko z prawem noszenia uniformu.
Był to Włoch, nazwiskiem Sabi, awanturnik i gracz hazardowy, który bawił teraz w Polsce, aby opatrzyć się trochę w złoto, a potem włóczyć się po wszystkich stolicach europejskich i zakładać tam jaskinie szulerskie. Drugi mężczyzna był wysoki, barczysty, jak Herkules zbudowany, z twarzą ciemnośniadą, z oczyma niespokojnemi i przenikliwemi, które od razu budziły obawę i nieufność.
— Fogelwander! — zawołał Sabi, zatrzymując naszego oficera — gdzieżeś ty bywał tak długo? Poczekaj, przedstawię ci kogoś, z kim ci znajomość z pewnością będzie bardzo pożądana Monsieur le chevalier de Seingalt.... — dodał biorąc za ramię swego wysokiego towarzysza.
Pan kawaler de Seingalt ukłonił się grzecznie, i rozpoczęła się zaraz rozmowa ożywiona.
Ten Casanoca vel Seingalt, jak się samozwańczo mienił, był jednym z najsłynniejszych i najniebezpieczniejszych awanturników tego czasu. Przybywał z Warszawy, zkąd wyjechać był zniewolony i jadąc bez planu i celu, zawadził o Lwów, kilka dni się tu zatrzymując.
Sabi, poznawszy Fogelwandra z awanturnikiem, zaprosił obu na wieczór do siebie. Fogelwander wiedział, na jakie się naraża niebezpieczeństwo przyjmując zaproszenie, ale oprzeć się nie mógł. Kawaler de Seingalt objeżdżał całą Europę, znał doskonale wszystkie stolice, przebywał najrozmaitsze przygody, a o wszystkiem tak wybornie opowiadać umiał, że Fogelwander, stęskniony i znudzony tak długim pobytem w garnizonie lwowskim, nie mógł sobie odmówić tej przyjemności, jaką mu sprawiała rozmowa z cudzoziemcem. Nadto, Sabi nagadał mu mnóstwo niestworzonych rzeczy o swoim rodaku:
— Jest to człowiek sławny w całej Europie i jednem słowem znakomity — opowiadał Sabi — znają go w Londynie, w Paryżu, w Wiedniu, Berlinie, Madrycie, Wenecyi, Neapolu, w Rzymie, w Petersburgu, w Warszawie — a wszędzie obracał się między najznakomitszą arystokracyą. Jest hrabią papiezkim i kawalerem Złotej Ostrogi, napisał kilka dzieł uczonych; w Warszawie bywał u króla, jako gość bardzo mile widziany, na nieszczęście jednak poróżnił się z panem łowczym Branickim o aktorkę signorę Binetti, wyzwał go na pojedynek, zranił i wyjechać musiał. Był u wojewody Potockiego w Krystynopolu, teraz jedzie do księcia Lubomirskiego do Łańcuta, który bardzo go ceni i koniecznie bliżej poznać, pragnie.... Byłbyś szalony, gdybyś unikać chciał znajomości tak znakomitego człowieka....
Pan major Sabi wielbiąc tak zalety swego „sławnego“ rodaka, zapomniał dodać kilka drobnych szczegółów, zapomniał w pośpiechu nadmienić, że ten sławny kawaler de Seingalt był szalbierzem, że w Wenecyi wyłamał się z więzienia, że w Londynie omal go nie powieszono za sprzedanie fałszywego wekslu, że w Madrycie ledwie co nie zamienił więzienia na galery, że w Paryżu wydano przeciw niemu lettre de cachet, że z Florencyi wielki książę wypędził go za spółkę z szulerami....
Fogelwander nie znał odwrotnej strony medalu i uległ pokusie.... W wieczór udał się na umówione miejsce, a gdybyśmy tam poszli za nim z czytelnikiem naszym, ujrzelibyśmy go przy stole, jak rozpalony trunkiem i namiętnością, z bladą, wzburzoną twarzą, ze spiekłemi od gorączkowego rozdrażnienia ustami, z oczyma iskrzącemi się złowrogim żarem — rzuca lichwiarskie dukaty na hazard szalonej gry, zwanej passa dieci.
Fogelwander po kilku chwilach szczęścia, które uśmiechnęło się doń zwodniczo, począł przegrywać stawkę po stawce. Za godzinę miał już ledwo pięćdziesiąt dukatów. Kilkakrotnie głuchy, stłumiony głos rozsądku odzywał się doń napomnieniem, ale namiętność przemogła.
Rozpacz, gniew, wściekłość i ustawiczna nadzieja powetowania straty gnały go jak furye piekielne w zasadzkę.
Obaj włosi, Sabi i kawaler de Seingalt grali z zimną krwią, wesoło i swobodnie, a Seingalt ustawicznie opowiadał najrozmaitsze przygody, kłamiąc i przesadzając z bezprzykładnem samochwalstwem.
Przed Fogelwandrem leżały już tylko drobne szczątki sumy, którą nie dawno okupił zastawem swej rangi. Przeliczył ją drżącemi rękami, ułożył w stos i chciał rzucić na jedną stawkę. Seingalt, który zatrzymał bank, odsunął pieniądze z grzecznym uśmiechem.
Cospetto! — zawołał — dość już na dzisiaj. Mój panie hrabio, nie masz dziś szczęścia, zostaw tę rezerwę; niechaj to będą smocze zęby, z których w szczęśliwszej chwili wyrosną znowu legiony złotych holenderskich rycerzy!...
I wyciągając się na krześle poprawił piżony na swej upudrowanej fryzurze, strzepał aksamitny frak a la Pompadour, i rzucił wzrok zadowolony na swoje jedwabne pończochy a rouleau i na duże spinki przy trzewikach, których kamienie były podejrzanego blasku i bardzo podejrzanej wielkości.
Potem z kieszeni swej długiej, białej i złotem haftowanej kamizelki wyciągnął dużą kieskę, aby w nią pozbierać wygrane pieniądze. Gdy wyciągnął woreczek, wyskoczyła z kieszeni i padła na stół mała miniaturka na kości słoniowej, a potoczywszy się po stole, zatrzymała się na dukatach, które jeszcze leżały przed Fogelwandrem.
Młody oficer siedział podówczas właśnie w głębokiem zadumaniu, a oczy jego wlepione były w resztkę złota. Miniaturka uderzyła go tedy zaraz. Obojętnie i przelotnie spojrzał z początku na miniaturkę i chciał ją już odsunąć Seingaltowi, gdy na raz drgnął cały, a na twarz mu wystąpił wyraz nagłego zdziwienia. Chwycił gorączkowo szybkę ze słoniowej kości i począł się jej chciwie przypatrywać....
Miniaturka pochodziła z pod lichego widocznie pendzla, a mimo to z dokładną wiernością oddawała rysy, które na zawsze wbiły się w pamięć i wyobraźnię Fogelwandra. Sylwetka wyobrażała młodą dziewczynę niepospolitej piękności, ubraną w strój o wschodnich cechach. Był to dziwnie podobny choć niezręcznie malowany portret owej tajemniczej, nieszczęśliwej ofiary Szachina, nad której wyswobodzeniem myślał Fogelwander.
Jakby nie chciał wierzyć swym zmysłom, Fogelwander przetarł oczy i raz jeszcze dokładnie przyglądnął się miniaturce. Nie, to nie było złudzenie, to była ona z pewnością!.... Fogelwander zatrzymał w dłoni sylwetkę, i zapytał Seingalta:
— Zkąd pan masz ten portrecik?
O che bella cosa! — odparł Włoch z uśmiechem — zkąd go mam! Cospetto! czy jedną mam miniaturkę pięknej kobiety! Mam całą galeryę najpierwszych piękności europejskich, a gdybym tu został dłużej w tem waszem zakazanem gnieździe, rozpakowałbym się i pokazałbym wam tę rzadką kolekcyę... Ale, panie hrabio Fogelwandel dla czego cię tak mocno zajęła?
Fogelwander pokonał w sobie uczucie zdumienia i zajęcia.
— Bo to musi być śliczna kobieta! odparł na pozór spokojnie.
— Podzielam pańskie zdanie — rzekł Włoch — i tembardziej żałuję, że jej nie znam i nie widziałem nigdy!
— Jakże się dostała w pańskie ręce? — zapytał oficer udając obojętność.
— To cała historya dość zabawna i dość ciekawa, jednakże nie wiem, czy ją usłyszeć zechcecie.
— Ale przeciwnie, przeciwnie, ta piękność mocno mnie zaintrygowała; chętnie cię słuchać będę, panie kawalerze.
Włoski awanturnik rozparł się wygodnie w krześle i począł mówić:
— Wiecie, że wracam teraz z Warszawy, gdzie ta mała Binetti pozbawiła mnie karyery, którą na dworze waszym nieochybnie zrobićbym był musiał. Otóż pewnego razu właśnie kiedym wychodził z pałacu księcia Sułkowskiego, u którego byłem na obiedzie, dopadł mnie stary Grek pewien i rzuciwszy mi się gwałtownie na szyję, zawołał: „Mistrzu, wróć mi życie!...“ Ale tu znowu musiałbym z Warszawy wrócić do Hagi i przytoczyć inną zabawną przygodę....
— Słuchamy, słuchamy! — zachęcał Fogelwander Włocha do dalszej opowieści.
— Kiedy przed dwoma laty byłem w Hadze — mówił awanturnik — zrobiłem znajomość z pewnym bogatym bardzo bankierem i kupcem, który miał piękną córkę. Bywałem często w domu, a że zgadało się o alchemii i kabalistyce, oświadczyłem, że jestem adeptem filozofii....
— Więc ty się bawisz i w czarną filozofię, Giacomo? — przerwał major Sabi z poufałym śmiechem.
— Mój drogi, ja się bawię wszystkiem — odparł Włoch dumnie, podnosząc głowę — w Kalabryi byłem już niemal księdzem, w Wenecyi bawiłem się w lekarza i skrzypka, w Neapolu fabrykowałem merkuryusz, na wyspie Korfu byłem oficerem, w Paryżu miałem fabrykę jedwabnych materyi, w Berlinie założyłem loteryę, którą Casabilgi dotąd prowadzi, i tak dalej bez końca — czemuż tedy nie miałbym się czasem zabawić w kabalistykę?
— Owóż w Hadze u tego bankiera... — poddawał Fogelwander, chcąc gadatliwość Włocha sprowadzić na temat, który go tak mocno zajmował.
— Otóż w Hadze — ciągnął awanturnik — udało mi się, raz za pomocą figur i piramid z cyfr kabalistycznych dać kilka trafnych odpowiedzi, które sprawdziwszy się, zrobiły mnie wielkim adeptem i czarodziejem w oczach bogatych hollenderskich bałwanów. Zdarzyło się, tedy, że przybył do Hagi agent francuzki, który miał traktować o znaczną pożyczkę, dla swego dworu. Mój znajomy bankier zajął się, bardzo tym interesem i chciał w nim wziąć bardzo znaczny udział wspólnie z pewnym wielce bogatym Grekiem, kupcem i bankierem na Multanach...
— I ten Grek to był ten sam, co się, teraz w Warszawie rzucił panu w ramiona? — przerwał Fogelwander.
Cospetto! Domyślny z pana słuchacz — odparł z ironicznym przekąsem awanturnik, nie kontent że mu przerywają. Owóż mój bankier, mając niezmiernie wysokie wyobrażenie o mojej sztuce kabalistycznej, prosił mnie, abym zapytał mego tajemniczego geniusza, czy interes z pożyczką będzie zyskowny. Był przy tem i ów Grek bogaty. Tymczasem ja, moi panowie, przez stosunki moje z kardynałem de Bernis, wiedziałem, że owemu agentowi odebrano pełnomocnictwo od zaciągania pożyczki, gdyż już po wysłaniu go do Hagi przekonano się, że wiedziałem, iż jest niebezpiecznym oszustem, i że lada dzieli miał się pojawić w Hadze kuryer francuzki z prośbą o wydanie szalbierza. Wiedząc to, mogłem śmiało wróżyć. Popisałem rozmaite znaki kalbalistyczne, postawiłem dowolne cyfry w piramidy, liczyłem, kombinowałem, mutowałem zawzięcie, i obwieściłem w końcu z uroczystą miną wyrocznię: „Nie kończcie interesu dzisiaj, bo poniesiecie olbrzymie straty. Cierpliwości przez dni kilka.“ Wystawcie sobie, moi panowie, na drugi dzień agent, przeczuwając coś złego, ucieka, na trzeci dzień przybywa kuryer francuzki z prośbą o jego wydanie, na czwarty dzień przychodzi do mnie bankier z Greczynem, i z wyrazami czci i podziwu dziękują mi za magiczną przestrogę. Ten tryumf byłby upewnił mi karyerę w Holandyi, ale licho przyniosło Piccolominiego....
— Oto ten sam Greczyn — przerwał znowu grzecznie — spotyka pana kawalera w Warszawie....
— Tak jest, ten sam Gręczyn spotyka mnie przed dwoma miesiącami nagle w Warszawie — ciągnął awanturnik — rzuca mi się na szyję i woła: „Mistrzu ratuj mnie! wróć mi życie.“ Pytam, czego żąda odemnie? „Panie — woła Greczyn targając brodę — skradziono mi haniebnie córkę moją, dziecko jedyne, ukochane, szczęście mego życia, pociechę siwych włosów moich. Zapytaj twojej wyroczni, gdzie ją znaleźć mogę!“ I mówiąc to, podaje mi tę oto miniaturkę na słoniowej kości, którą pan masz w ręku. Był w Warszawie Włoch Tadini, bazgracz mizerny, co udawał wielkiego malarza, a w wolnych chwilach wykłówał oczy ludziom, pod pozorem, że bielmo operować umie; otóż ten Tadini według ślicznej miniatury, którą strapiony ojciec posiadał, narobił kilkadziesiąt takich sylwetek. Grek je potem rozsyłał po rozmaitych miastach dla tem prędszego wyszukania straconej córki. Otóż i historya tej miniaturki.
— I cóż pan poradziłeś temu biednemu ojcu? — zapytał Fogelwander.
O che bella cosa! Com mu poradził! — zawołał z głośnym śmiechem awanturnik. — Wiedziałem tyle o jego córce, co o trzeciej tanecznicy Wielkiego Mogoła! Ale vult decipi — ergo decipiatur! Kiedy na seryo wierzył w moją nadprzyrodzoną wiadomość, czemuż nie miałem z tego korzystać? Stary jest bogaty.... Czemuż nie miałem wyzyskać łatwowierności, sam będąc właśnie bez grosza? Sabi, powiedz, czemu?
— Nie widzę przyczyny, cavaliere... — odparł Sabi przyznając słuszność zupełną Seingaltowi.
Fogelwander spojrzał ze wstrętem i pogardą na obu awanturników.
— Wziąłem starego do siebie — opowiadał dalej z cyniczną swobodą i otwartością wywołaniec — począłem zapisywać papier cyframi, które mi wpadły do głowy, stawić z nich piramidy, trójkąty i koła, nazywając to kluczem Salomona, clavicula Salomonis, a stary patrzał na mnie z głęboką wiarą i podziwem. Rozumny jeśli nie wyzyska głupca, sam staje się głupcem. Owóż po długich korowodach dałem mu taką wyrocznię. „Widzę twoją córkę, tam kędy graniczny półksiężyc przebija się srebrem, na czerwonym pomoście, w rękach człowieka o kruczych włosach, który z dalekich pól i z dalekich lasów wędruje.“
— I cóż miała znaczyć ta odpowiedź kabalistyczna? — zapytał Fogelwander.
— Cha... cha... cha... — zaśmiał się awanturnik — alboż ja wiem? Powiedziałem, co mi na myśl przyszło, strzel mi pan w łeb, a nie objaśnię co to miało znaczyć.
— A Grek czy zadowolony był z takiej ciemnej odpowiedzi? — zapytał dalej Fogelwander.
Cospetto! i jak jeszcze! Pomyślał nad nią chwilkę, i nagle krzyknął radośnie, uderzył w dłonie, rzucił mi się w objęcia, ściskając tak silnie, żem się omal nie udusił i wołał:
— Już wiem! już wiem!
— Kiedy wiesz, to wybornie — pomyślałem w duchu — bo ja nic a nic nie wiem. Uradowany Greczyn dał mi sto dukatów i zapewniał o dozgonnej wdzięczności.
— Już wiem! już wiem! — wołał ciągle — to ten łotr Boscamps wykradł mi moje dziecko! O jakaż mądra jest pańska wyrocznia! Pan sam nie wiesz, jaką boską posiadasz sztukę: „Mąż który z pól i lasów wędruje.“ Bois, las — camp, pole — Boscamps: mąż z lasów i pól! O, to Boscamps, z pewnością Boscamps!“
I Seingalt, powtórzywszy te słowa nieszczęśliwego ojca, śmiać się począł ogromnie.
— Stary Greczyn poleciał jak szalony — ciągnął dalej swoją powieść — i już go odtąd nie widziałem! Ale co najciekawsza i najzabawniejsza w całej tej sprawie, że dawszy taką wyrocznię, jaka mi na język przyszła, wskazałem osobę rzeczywiście żyjącą. Pan Moszczyński, który mnie w Warszawie przyjaźnią swoją zaszczycał, opowiedział mi później, że istnieje taki pan Boscamps, że jest internuncyuszem waszej Rzeczypospolitej w Turcyi, i że kupuje na wschodzie śliczne dziewczęta! Ma on mieć polskie nazwisko, które także pola i lasy oznacza. Pan Moszczyński powiedział mi to nazwisko, ale zapomniałem, bo trudne.
— Ten pan nazywa się istotnie Boscamp-Lasopolski i jest internuncyuszem polskim u Porty — potwierdził Fogelwander.
— Tak, tak — przypomniał sobie awanturnik — a generał Ronikier mówił także, iż ten pan Boscamps lubi czasem przywozić z sobą do Polski piękne Greczynki i Gruzinki. Wystawcięż sobie, moi panowie — dodał śmiejąc się na całe gardło — gdyby ślepy przypadek zdarzył, że córka tego głupiego Greka znalazła się u Boscampsa, przyszedłbym tanim kosztem, mimo woli i wiedzy, do sławy kabalisty!
— Nie pamiętasz przypadkiem kawalerze — zapytał Fogelwander — jak się ten stary Grek nazywa?
— Jest to Fanaryota, nazywa się Movropolos, czy Maurokordato, czy jakoś inaczej.... Ale! popatrz pan na drugą stroną miniaturki, znajdziesz pan tam imię i nazwisko tej pięknej, skradzionej Fanaryotki.
Fogelwander spojrzał na miniaturę i odczytał napis: Erinna Maurodukas.
— Czy nie mógłbyś mi odstąpić tej sylwetki, mości kawalerze? — zapytał oficer.
— Nie — odparł Seingalt.
— Jakąż ma wartość dla pana?
— Za małą, abym ją mógł panu darować, za wielką, abym ją miał przedać.
— To znaczy, że nie ma żanego sposobu nabycia tej sylwetki....
— I owszem, jest jeden. Mogę ją przegrać.... — odparł awanturnik uśmiechając się. Stawka dukat....
— Zgoda odparł Fogelwander, i rozpoczęła się gra o sylwetkę.
Ostatnie dukaty znikały z przed oficera jeden po drugim.... Gdy się los rozstrzygnął w końcu, został Fogelwandrowi jeden tylko dukat — ale miniaturka pięknej Fanaryotki była jego własnością.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Łoziński.