Sieroce dole/Tom III/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sieroce dole
Tom III
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Michała Glücksberga
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Adolfina, powróciwszy do domu, padła w krzesło zamyślona, podparła się na ręku, dumała; słyszała jak mąż wychodził i nie ruszyła się aż wrócił, może w godzinę. Jedli razem śniadanie z panem hrabią i nieoszacowany Dramiński wypił troszeczkę więcej niż dni powszednich. Nie było to nic nad wesołość i humor — humor wszakże różowy.
W takich razach — Adolfina to już znała — chodził na palcach koło niej, całował ją w nogi, służył na klęczkach... Z twarzy umiała ten stan poznać od pierwszego wejrzenia. Dramiński uchylił drwi, mrużąc oczy.
— Wolno? serce?
— Chodź, proszę.
Spojrzała tylko:
— Jedliście śniadanie?
— A prawda, z Bullerem! nie mogłem się mu oprzeć i nagadaliśmy się i naśmieli.
To mówiąc, pocałował ją w kolana.
— Ty się moje serce gniewać nie będziesz...
— Za cóż? Siadaj tylko zdaleka... bo wino troszkę czuć... i[1]
— Ja mogę sobie pójść!
— Pocóż siadaj... mam ci coś do powiedzenia...
— A! jam cię gotów słuchać lata! wieki!
Dramiński znowu pocałował ją w kolana.
— Wystaw sobie jak mnie Serafina przyjęła...
— Jakto? źle?
— Z najokropniejszemi wymówkami, że ja śmiałam jej męża nazwać doktorem! Dziwna się zrobiła, opryskliwa... zła...
— To jej dać pokój! — zawołał Dramiński w gniewie — głupia, z pozwoleniem kobieta... ale mnie już i Buller mówił, że ona taką zawsze była.
Adolfina się zerwała.
— A Buller zkąd ją zna?
Dramiński ukąsił się za język, zrobił minę człowieka złapanego na uczynku i strzepnął ręką.
— A! do kata, otóż papla ze mnie...
— Siadaj! mów! na miłość Boga! mów!
— To stare dzieje... stare dzieje... wprawdzie mnie o sekret nie prosił, ale dla samego Mieczysława nie potrzebaby tego rozgadywać.
— Cóż to było! co? przecież przedemną powiedzieć możesz.
Dramiński do ucha się jej zbliżył, skorzystał z tego i pocałował w ucho, co się widocznie nie podobało, a potem począł szeptać.
— Stare dzieje, jeszcze z czasów nieboszczyka pierwszego męża. Wyście się wówczas nie znały. Buller się w niej szalenie kochał... i była mu wzajemną...
Tu Dramiński wyraziście chrząknął.
— Miał obietnicę, że owdowiawszy pójdzie za niego, zamienili jakieś czarne obrączki. Buller do dziś dnia taką nosi, potem nagle zmieniło się wszystko, mąż zmarł, kto inny się podobał, coś tam między nimi zaszło... słowem wszystko zostało zerwane... Buller wre zemstą. Czy on tam ją kocha czy nie, ale goły i strasznie mu się pono chciało tego majątku...
Adolfina słuchała z wielką uwagą.
— Pewny jesteś że nie kłamie?
— Spodziewam się — rzekł Dramiński — on od ślubu jeździł za nimi krok w krok i nie dał im nigdzie spokoju...
Pani Dramińska zamyśliła się.
— A! ten nieszczęśliwy Micio — zawołała, ręce łamiąc — trzebaż mu było, nie kochając tej kobiety, przez jakąś osobliwszą wdzięczność taki sobie los zgotować. Ale któż z nas ją znał? Tak była inną? tak miłą i dobrą, gdy polowała na tego męża... Biedny Micio!
— Ja go też bardzo żałuję — odezwał się Dramiński — a no dziś po harapie... klamka zapadła... musi pić piwo, którego sobie nawarzył...
— Mój drogi — przerwała Adolfina — ja jeszcze nie widzę, by strute życie koniecznie miał znosić z pokorą... ale dajmy temu pokój...
Zamyślona, dała znak ręką mężowi że chce spocząć. Dramiński pocałował rękę i na palcach, zamykając za sobą drzwi, jak gdyby już spała, wysunął się na cygarko do siebie. Tu zdrzemnął się snem sprawiedliwego do obiadu.
Kilka dni minęło potem prawie bez żadnej zmiany w położeniu i uczuciach osób wchodzących do naszej powieści. Serafina po tym poranku złego humoru, widocznie była z siebie nierada. Stała się słodszą i powolniejszą. Tegoż dnia posłała prosić Adolfinę na herbatę, ale ta przeprosiła, że czując się osłabioną, przybyć nie może.
Nazajutrz rano Serafina przyjechała do niej sama. Rozmowa była chłodna, nieufna... i prędko jej zabrakło przedmiotu... Dramiński nadzwyczaj uradowany znalezieniem towarzysza, ciągle prawie z nim chodził i zabawiał się rozmową.
Biedny Martynian przybiegał, żeby się coś dowiedzieć, do pani Adolfiny, wzdychał, niewiele zyskawszy odchodził i wprędce, pod jakimś pozorem, powracał. Spotkał się i z Mieczysławem, który przyjął go zimno.
— Co ty tu robisz? — zapytał go.
— Ja? mieszkam tu... nic więcej...
— Mnie się zdaje, że lepiej by ci było na wsi.
Martynian się obraził.
— Proszę cię, ja także znajduję, że tobie wygodniejby było w Rowinie, a tego ci nie mówię.
— Wiesz dlaczego ja ci to powiedziałem?
— Domyślam się — rzekł kuzyn — ale nie dałem najmniejszego powodu do takiego wyrzucania mnie ztąd... Mam prawo tak dobrze zamieszkać gdzie mi się podoba, jak i ty...
Po tej krótkiej rozmowie pożegnali się chłodno i rozeszli.
Serafina raz i drugi jeszcze odwiedziła dawną przyjaciółkę, chcąc zatrzeć wrażenie pierwszej rozmowy, było to jednak trudnem, bo obie żal miały do siebie. Chłód coraz większy je rozdzielał. Dramiński, który tak bardzo tych stosunków nie śledził, a dla którego prawem było każde żony żądanie, na swą rękę postanowił namówić Mieczysława, żeby jej rady swej nie odmawiał.
— Ja to wiem że pani Serafina nie lubi, żebyś pan kochany doktorował, ale przecież dla nas możesz uczynić wyjątek — mówił Dramiński — nie koniecznie też ma ona wiedzieć o tem. Moja żona ma ufność w panu... wskaż doktora ze swej ręki, a sam pokieruj tem.
Mieczysław się opierał jak mógł, wreszcie trudno było i niegrzecznie, obiecał przyjść z drugim lekarzem... Serafina w istocie nic o tem nie wiedziała. Mieczysław nie bawił godziny i jak mógł najprędzej wyszedł, unikając i rozmowy poufalszej i wszystkiego, coby przeszłość przypomnieć mogło...
Ciągle proszona, aby odwiedziła Serafinę, po tej konsultacyi, Dramińska przyszła rano do pani Mieczysławowej, która chciała być po dawnemu uprzejmą i wesołą. Zaczęto mówić o życiu w mieście, o natrętach... Adolfina jakby od niechcenia wyrzekła:
— Najbardziej nas nudzi ten nieznośny Buller.
— Jaki Buller? — czerwieniąc się, spytała Serafina.
— Któż go tam wie jaki! chodził z moim mężem w Mitawie do szkół, nie stary człowiek, przystojny, bardzo dobrze wychowany, tylko nieznośnie natrętny. Po całych dniach paplą z Dramińskim... ale... wszakże mówił nawet że cię doskonale zna, że był z wami teraz we Włoszech... że to dawna, dawna jeszcze z czasów twojego pierwszego męża znajomość... i coś tam na ucho szeptał mężowi, nie wiem z czego się śmieli...
Pani Serafina stała biała od gniewu i wzruszenia. Ruszyła ramionami.
— Nieznośny blagier! — zawołała — przestrzegam cię, żebyś go nie wpuszczała do domu. Gdziekolwiek stąpi, stara się później zemścić za gościnność...
— Więc go istotnie znasz? — spytała Adolfina, spokojnie niby mierząc ją wzrokiem. — Mnie się on też niepodoba.
Skończyło się na tem. Dramińska miała już to przekonanie, że Buller nie skłamał, a tego jej tylko było potrzeba.
— Biedny Micio! — powtórzyła w duchu — biedny Micio.. a my, my pierwsześmy im zrobiły tę znajomość nieszczęśliwą. Mama i ja na sumieniu ją mamy!
Po pierwszej konsultacyi nastąpiła druga, której Adolfina zażądała. Mieczysław przybył na nią z doktorem, bawił krótko, ograniczył się medycyną i odszedł jak tylko mógł najprzód.
Dramiński najgościnniejszy z ludzi, nie mógł znieść, żeby tych wizyt, nie mogąc pieniędzmi, jakąś wdzięcznością nie zawdzięczył. Łamał głowę, łamał, w ostatku za trzecią bytnością wymógł na Mieczysławie, że z nim tête à tête kolacyjkę zje... Całował tak, prosił, błagał, że mu się oprzeć nie było podobna. Dla nieszczęśliwego Mieczysława wieczorne wyjście z domu bez wiadomości pani było niepodobieństwem, nie lubiła go puszczać i z każdej godziny musiał się jej wytłumaczyć. Tym razem, jak zawsze, powiedział prawdę: że obiecał Dramińskiemu być u niego wieczorem i że być musi. Z wielu względów nie miłem to było Serafinie, nie lubiła dla niego towarzystwa Adolfiny, obawiała się może spotkania z Bullerem.. Zaczerwieniła się cała i zawołała, hamując się z trudnością:
— Nic na świecie przykrzejszego mi być nie może...
— Dlaczego?
— Nie lubię towarzystwa Adolfiny dla pana.
— Mogę zaręczyć, że jej nie będzie. Wiem, że doktór nakazał wczesny spoczynek, a my nawet z panem Dramińskim w ich mieszkaniu nie będziemy...
— A gdzież?
— Mamy jeść wieczerzę w restauracyi — śmiejąc się, odpowiedział Mieczysław — lecz zmiłuj się, Serafino, czyż ja jak student, zawsze z każdego kroku mojego tłumaczyć się i na wszystko brać będę musiał pozwolenie?
— Przecież nie wymagałam tego! a mam prawo powiedzieć co mnie boli...
— Że z Dramińskim zjemy kolacyą?
— Złe towarzystwo! — złe towarzystwo! — szepnęła Serafina — ale rób jak chcesz...
Odeszła. Mieczysław już nie mówił o tem więcej, a na daną godzinę znaleźli się w osobnym pokoiku, przy restauracyi. Dramiński umiał przyjmować, wystąpił więc z największą wykwintnością... W chwili gdy obmyślał wieczerzę właśnie, nastręczył się jakby przypadkowo Buller.
— O! kochanie — rzekł — a mnie to myślisz nie prosić! nie darowałbym ci tego nigdy, wpraszam ci się gwałtem...
Dramińskiemu każdy inny trzeci byłby milszym, ale cóż było począć? nadto był grzecznym, by tak natarczywie narzucającego się odpychać. Towarzystwo Bullera i dla Mieczysława po tej podróży włoskiej, w której on ich ciągle gonił, a oni przed nim uciekać musieli, nadzwyczaj było przykrem. Zobaczywszy go u stołu, zachmurzył się, przywitali się jednak grzecznie... Chłodno być zaczynało. Dramiński tarł czuprynę z gniewu...
— Buller, kochanie, jak ty mi zrobisz jaką nieprzyjemność gościowi mojemu, dalipan strzelać się będę...
— Bądź spokojny... nie mam tej myśli, idzie mi wcale o co innego...
Te słowa wyszeptawszy sobie na ucho, siedli.. Dramiński kieliszki nalewał nielitościwie i zmuszał do nich nadzwyczajnemi środkami. W tym przedmiocie miał zapas tradycyi niewyczerpany... umiał dykteryjki, przysłowia, zaklęcia, formuły, łamał najsilniej się opierających. Zaraz przy pierwszych dwóch daniach, użył całej potęgi słowa, aby gości podpoić, będąc tego przekonania, że wszyscy po winie tak głodni być muszą, jak on. Buller w istocie, jakby inny człowiek... miły był, wesół i grzeczny.
Doszli tak do szampańskiego. Jest-to wino bardzo brzydkie, nawet gdy najlepsze, lecz na tych co w niem smakują i co je znoszą sprawia ten skutek, że dowcip zaostrza i usta otwiera... Mieczysław nie bardzo je lubił. Dramiński pił jak wodę...
Była godzina późna, w całej restauracyi nikogo, kielnery śpiące. Buller podniósł się nagle z kieliszkiem:
— Piję zdrowie dra Mieczysława Ordęskiego — piję z serca, bo go szanuję, a że go szanuję i szacuję, dam mu tego dowód... i po to tu przyszedłem.. Proszę cię tylko, kochany konsyliarzu, nie burz się i nie gniewaj, dopóki nie skończę opowiadania, które przyniosłem dla ciebie, potem, jeśli mnie uznasz w czem winnym, gotów jestem do wszelkiej odpowiedzialności jakiej zażądasz...
— Ale co ty tu znowu za historyą myślisz wyprawiać? — zawołał oburzony Dramiński — dajże ty mi pokój.
— Kochanie, kolego, rób sobie co chcesz, ja po to tu przyszedłem... i to com postanowił, wypełnię. Zatem silentium i słuchajcie, na to niema rady... Mówię do pana — obrócił się do Mieczysława.
— Możesz pan o mnie mieć jak najgorsze wyobrażenie, bom wam i żonie waszej dokuczył okrótnie... Chcę się oczyścić i opowiem panu całą historyą swoję... Byłem dużo młodszy niż jestem, gdym poznał panią Serafinę, która naówczas była jeszcze żoną najnieznośniejszego tyrana... człowieka, z którym życie dla niej istotną stało się męczarnią. Pani Serafina piękną była jak anioł, nieszczęśliwą, uroków pełną, trzeba było paść przed nią na twarz i wielbić. Zakochałem się. Pomimo najdespotyczniejszej niewoli zazdrosnego starca, potrafiłem sobie wyrobić wstęp do jego domu... wierzył mi, zdradziłem go... Pokochałem ją całą duszą i sercem, gotówem był dać życie... Byłem kochany...
Mieczysław drgnął na krześle.
— Daruj mi pan, ciągnął dalej Buller, wyznania te mogą mu być nieprzyjemne, lecz są potrzebne. Tak jest, byłem kochany, stosunki nasze zaszły tak daleko żeśmy się zaręczyli za życia męża, czarnemi pierścionkami, z których oto jeden widzisz pan na palcu moim, a drugi mogłeś widzieć u niej, jeżeli go nie zrzuciła.
Mieczysław przypomniał sobie scenę ową z czarnym pierścionkiem w dzień ślubu.
— Po tem wszystkiem, czekałem cierpliwie co los postanowi, pewien jej serca... Lecz, souvent femme varie et bien fol qui s’y fie, znana to piosenka. Zjawił się ładny blondynek, a że ja miałem nieszczęście być brunetem et un cadet de famille, wołano[2] potem blondynka a mnie skandalicznie odpędzono... Ja znowu, mściwy bom kochał, potrafiłem blondynka uczynić kaleką na całe życie.
Otóż moje dzieje — serce skrwawione, złamana dola, zwichnięte życie, cóż dziwnego potem że poprzysięgłem tej kobiecie, która mnie uczyniła nieszczęśliwym, zapłacić wet za wet, zemstą bezlitosną? Sądźcie mnie, ale z tych słów jeszcze nie osądzicie sprawiedliwie. Opowiedziałem treść, nie widzieliście szkarady czynu, męczarni moich, wszystkiego com ucierpiał...
W czasie opowiadania tego, Dramiński podarł w kawałki serwetę. Mieczysław siedział blady, martwy ale bez pozornego gniewu, zdawał się zimnym i nieczułym. Gdy Buller skończył, chwilkę milczał, potem, jakby namyśliwszy się, rzekł powoli głosem dziwnie chłodnym:
— Pozwolisz mi, hrabio, odpowiedzieć. Człowiek który się żeni z kobietą, bierze na siebie obowiązek bronienia jej czci i sławy. Nie wchodzę w to czy historya jest prawdziwą czy nie — lecz moim obowiązkiem odpowiedzieć panu — fałszem jest, kłamiesz! bij się!
To mówiąc wstał wyprężony jak struna. Buller także. — Dramiński rzucił się na niego.
— Diabli cię tu wnieśli! — zawołał.
Hrabia się rozśmiał. — Nie bój że się! jesteśmy ludzie przyzwoici, bójki tam nie będzie... Pan mnie wyzywasz? zapytał Mieczysława.
— Wyzywam!
— Jam tego właśnie chciał! bo ja pana muszę zabić, albo być zabitym. Jutro przysyłaj mi swoich sekundantów, za cmentarzem Rosa są spokojne kąciki tam się rozprawimy...
Wstał, skłonił się i wyszedł.
Niepodobna odmalować rozpaczy Dramińskiego, który szalał i wściekał się na Bullera, na siebie, na cały świat.
— Bóg mi świadkiem żem niewinien.
Mieczysław jak mógł starał się go uspokoić i pocieszyć, chwycił za kapelusz, była godzina pierwsza po północy, pośpieszył do domu. Co się z nim działo, tego wypowiedzieć niepodobna, śmiał się ironicznie przez całą drogę, rzucał ramionami i dopiero dochodząc do drzwi domu, starał się przybrać postawę spokojną. Zostały jednak na twarzy ślady wrażeń przybyłych.
Mieczysław przypomniał sobie że ani na pałasze, ani na pistolety bić się nie umiał. Ślepy los musiał sprawę tę rozstrzygnąć. Życie tak jakoś mu zgorzkło, że umrzeć było obojętnem, szło tylko o los siostry, o opiekę nad nią, pomyślał że ją powierzy Adolfinie i Martynianowi. Chciał natychmiast udać się do swojego mieszkania na dole, gdy służący powiedział że pani na górze czeka i prosi by się z nią dziś jeszcze widział koniecznie. Mieczysław poszedł, acz niechętnie.
Serafina chodziła po salonie żywemi krokami, przystąpiła nagle do niego, popatrzyła nań.
— Nic się nie stało? — zawołała.
— A cóż się stać mogło?
— Ten człowiek, ten człowiek... tam nie był?
— Kto taki?
— Buller — nie było Bullera?
— Owszem — był.
— Cóż on mówił? Te słowa wyrzekła z dziwnym obłąkania wyrazem.
— Nic tak osobliwego — odparł, zmuszając się do spokoju Mieczysław, plótł dowcipy... śmiał się, ale już tak późno! tak późno! a ja tą biesiadą tak jestem zmęczony.
Patrzyła mu ciągle w oczy badając i niemogąc się uspokoić. Mieczysław pocałował ją w rękę.
— Przepraszam cię, wino mi szkodzi, ile razy zmuszony jestem je pić, choruję. Muszę pójść.
Serafina uspokoiła się nieco.
— Każ sobie przynieść herbaty! A! te nieznośne męzkie kolacye! Policya by ich zabronić powinna.
Mieczysław co najprędzej chcąc się oddalić, pożegnał i powtarzając że chory, poszedł do swojego mieszkania. Do jutra zostawało wiele do czynienia, miał do pisania listy, do porządkowania papiery, powinien się był przygotować jak na śmierć, czuł bowiem że Buller na żart się bić nie będzie, a z jego strony była wyższość, wprawa, nawet pewna krew zimna którą wyrobiły lata. Mieczysław mimo pozornego spokoju, wrzał, trząsł się. Obawiał się tylko ażeby nocne to zajęcie nie zwróciło czyjej uwagi i zamknął się na klucz w małej kawalerskiej sypialni.






Dzień był pochmurny — mglisty, z południa kilku mężczyzn wyjechało na przejażdżkę za miasto. W towarzystwie tem dosyć wesołem i rozmawiającem żywo, nikt się nie mógł domyślać ludzi, którzy kryli pod sukniami broń i jechali się zabijać.
Wesołość też ta była umyślnie przybraną, ażeby czujne oczy oszukać. Jedna garstka obrała drogę po za miastem, druga ulicami jego. Nikt na nie uwagi nie zwrócił. Młodzi potrzebują roztargnienia. Właśnie na cmentarz Rosę dojeżdżał karawan wiozący trumnę zmarłej tego dnia dzieweczki, całą okrytą kwiatami, z której wystawała biała sukienka ślubna, gdy dorożki tych panów po za murem i mogiłami się zatrzymały. Towarzystwo jedno wysiadło i poszło sobie w lasek szukać dogodnego miejsca, drugie nadciągnęło o kilka minut później i udało się w ślad za niem.
Z hrabią Buller był jeden wojskowy i jeden cywilny sekundant, obaj widocznie do wyższego świata należący, wystrojeni modnie, i poglądający z góry na pospolitych ludzi. Wszyscy trzej, jak gdyby nie szło im o bój i życie ludzkie, byli w humorach najpiękniejszych, śmieli się, dowcipkowali, nucili i nawykli do podobnych spraw, brali się do pojedynku jakby do śniadania — z wesołością i apetytem. Szczególniej sam bohater hr. Buller odznaczał się sarkastyczną wielomównością, która głośne obudzała śmiechy jego towarzyszów. Rozmawiali wszystkiemi językami świata naprzemiany, zdając się niemi władać z równą łatwością i wprawą. Pierwsi oni obrali miejsce na wybrzeżu lasku, gdzie mały obryw gliniasty zwieszał się po nad strumieniem.
Maleńka łączka zielona pomiędzy brzozami i jodłami, okryta wyszczypaną przez owce trawką, prawie równa, otoczona kilką pieńkami ściętych drzewek — doskonale się nadawała do walki. Miała rozmiary wymagane, trawa nie była zbyt ślizką... słońce nie wglądało w oczy, ludzie niedyskretni zajrzeć nie mogli także — a na wypadek nieopodal stała gospoda i pomoc znaleść było można. Strzały nawet nie powinny były ściągnąć ciekawych, gdyż do celu nieraz się tu wprawiano. Już miejsce obranem było i odmierzona odległość, gdy nadszedł Mieczysław, Martynian, Dramiński i strapiony Paczoski, wzięty dla posługi, gdyby jej kto potrzebował. Mieczysław, choć wcale strzelać nie umiał, zupełnie był spokojny, Martynian także milczący lecz gniewny się zdawał. Dramiński wrzał, udając umiarkowanie, Paczoski śmiertelnie szedł blady i jakby sam gotów na rusztowanie. Mówili do siebie pocichu; a powaga tej garstki dziwnie odbijała od rozochocenia, od płochości towarzyszów Buller’a — chociaż w panu hrabi ten nastrój ducha można było wziąć za dobrze odegraną komedyą.
Buller zdawał się przymuszać do tych wybuchów śmiechu, tłustych żartów i niewczesnych dowcipów, którym wtórowały oklaski i odgłosy szalone.
Zobaczywszy nadchodzących, panowie ci wcale się nie powstrzymali od wesołości, ale cywilny adjutant hrabiego podszedł, witając Dramińskiego, umawiać się z nim o miejsce, odległość i bliższe warunki.
Tymczasem Buller, Mieczysław i reszta świadków skłonili się sobie zdaleka. Hrabia postąpił kroków kilka z fanfaronadą jakąś, podparłszy się w boki i paląc cygaro.
— Niezmiernie mi przykro — odezwał się niby do Mieczysława, który mało nań zwracał uwagi, że jestem zmuszony pana zastrzelić! W tak młodym i pełnym nadziei wieku, w miodowych miesiącach wśród rozkwitu szczęścia ginąć z ręki starego wygi.
— Ja dawniej strzelałem w lot jaskółki... dodał, a pan?
— Ja — odparł cicho Mieczysław — nie strzelałem nigdy do jaskółek.
— W życiu mojem — mówił dalej Buller, miałem sześć pojedynków, wszystkie źle się dla przeciwników skończyły... choć nie wszystkie śmiertelnie, niektórzy wyszli obronną ręką, acz nie cali, tak jak pański poprzednik.
Mieczysław nic nie odpowiedział, ale Dramiński się ofuknął.
— Nie masz Boga w sercu! czy to czas sobie drwiny stroić?
— Dlaczego? — odparł hrabia — ostatnie chwile trzeba rozweselić... obrócił się do Mieczysława.
— Zrobił pan testament? — spytał — należało tę formalność dopełnić. Najdroższą perłę ja po panu wezmę w spadku.
Rozśmieli się. Na Martynianie i Paczoskim czyniło to wrażenie przykre, poeta był zgorszony.
— Możeby pan życzył sobie się pomodlić? — dodał Buller — ja poczekam. Księdza pod ręką nie będziemy mieli, to szkoda! Cyrulika zdaje mi się że nie zapotrzebujemy... a cmentarz bliziuteńko.
A! prawda, nim się skończy pogrzeb i my się uwiniemy, duchowny tam być musi. Strona przeciwna milczała, mierzono kroki. Mieczysław stał zimny, Dramiński uczył go tymczasem jak ma trzymać pistolet, mierzyć i strzelać. Zrana wprawdzie nieco się wprawiał Mieczysław, ale z kilkunastu strzałów do tarczy, trafnego żadnego nie było. Niepokój malował się na twarzach sekundantów.
— Ostatni raz, gdym strzelał, było to — rzekł Buller — jeśli się nie mylę, do sroki na płocie, urwała jej kula głowę...
Wojskowy i cywilny śmieli się.
— Daj już pokój, Buller, zawołał pierwszy — dość tych żartów, czas ducha skupić.
Sekundanci rozprowadzili ich po obu stronach zielonej areny. Buller palił jeszcze cygaro, i nie rzucił go aż biorąc podany mu pistolet. Strzelać miano na komendę — raz, dwa — trzy, idąc ku sobie. Mieczysław wziął także pistolet od Martyniana, ścisnął mu rękę, dał znak głową Paczoskiemu, który w tej chwili jak grabarz wyglądał, i stanął.
Po nieznośnych żartach i śmiechach nastąpiła chwila milczenia uroczystego, twarz hrabiego nagle spoważniała, ściągnęła się, nabrała wyrazu nienawiści i gniewu.
Mieczysław całą swą uwagę wytężył na broń której nie był pewnym, znać było że się wysila by rękę utrzymać w mierze i wziąć na cel trafnie... Sekundanci liczyli bardzo powoli, raz...
Buller podszedł żywo i zwolnił kroku, celował z uwagą, ale z pewnością wprawnego strzelca. Mieczysław szedł powoli bardzo, oczy mając wlepione w przeciwnika.
Dwa... Buller postąpił nie śpiesząc, Mieczysław krok zrobił tylko... przytomnym biły serca. Paczoski sam się później przyznał że mówił machinalnie — Zdrowaś Marya — gdy doszedłszy do wyrazów: i w godzinę śmierci naszej... usłyszał komenderówkę — trzy, i prawie równocześnie, dwa rozlegające się strzały... Dym przez chwilę nic widzieć nie dozwalał. Mieczysław wszakże stał, spuścił rękę z pistoletem i patrzył w ziemię.
Z przeciwnej strony dały się słyszeć na raz aż trzy krzyki.
— Sto diabłów!
— Ranny, — i
Sapristi!
Sekundanci biegli ku Buller’owi, który zakręciwszy się, upadł i chwycił za piersi.
Mieczysław rzucił natychmiast broń i, jako lekarz, pośpieszył na ratunek. Hrabia leżał na murawie ze skrzywioną okropnie twarzą, trzymając się poniżej piersi, gdzie z pod rozerwanej już przez wojskowego sukni krew buchała. Kula, jak się zdawało weszła pod żebrami i pozostała wewnątrz... Buller nie mógł mówić już, oczyma obłąkanemi toczył.
— Jestem lekarzem, zawołał przybliżając się Mieczysław — dajcie mi panowie tę nieszczęsną ranę opatrzeć.
— Niema co opatrywać — szepnął cywilny — paneś go zabił, kula w płucach gdzieś, i krew zaleje wkrótce...
Hrabiemu głowa upadła w tej chwili na trawę, nie miał mocy jej utrzymać, na zsiniałych wargach pokazała się piana krwista. Podniósł się jednak śpiesznie z wysiłkiem, szarpnął ręką... zdjął czarną obrączkę z pomocą przyjaciela, który odgadłszy myśl ściągnął mu ją, i niewyraźnym głosem wyjąknął:
— Ostatnia prośba, oddać jej — słowo, oddać jej, słowo?
Mieczysław zmieszany — odpowiedział mu tylko słabym głosem:
— Spełnię waszę wolę.
Buller ręką jeszcze szarpnął kilka razy koszulę na piersiach, kilka niewyraźnych wyjąknął przekleństw i padł na trawę, dogorywając.
Milczenie głuche panowało w kupce ludzi otaczających.
— Uchodź pan — zawołał wojskowy — uchodź, niema co czekać.
Cywilny powstrzymał Dramińskiego, który razem z Mieczysławem miał odchodzić.
— Dajmy sobie słowo, milczenie! Urządzi się to tak, że ujdzie zabójstwo, to nasza rzecz, uciekać nie trzeba. Biedny Buller, ale szukał sam i znalazł czego chciał...
Teraz dopiero Mieczysław i Martynian spostrzegli razem, że z lewej strony na wysokości serca, suknia Micia z boku była rozszarpnięta kulą i sina pręga od kontuzyi widna była. Dramiński ciągnął do dorożki na pół nieprzytomnego Mieczysława. Zastali konie po za cmentarzem, gdzie je byli zostawili, a woźniców wesoło palących fajeczki i rozpowiadających sobie historye dziwnie o mur cmentarny się odbijające.
Bez żadnej przeszkody powrócił Mieczysław do miasta, ale nie do domu żony; posępny, pogrążony w myślach, pożegnał Dramińskiego i udał się na Franciszkańską ulicę. Zaczynało się zmierzchać gdy zapukał do swego dawnego mieszkania. Stanąwszy w progu obejrzał się i teraz dopiero oprzytomniał. Głębokie westchnienie wyrwało się z piersi, nie mówiąc nic do witającej go Orchowskiej, poszedł do swej izdebki, uprzątnął książki z sofy i padł na nią.
— Moja Orchowska — rzekł do niej słabym głosem — ja tu będę nocował — ja tu zostanę.
Stara drżąc z jakiegoś strachu którego sama sobie wytłumaczyć nie mogła, nie odpowiadając nic, ze złożonemi rękami wyszła postarać się o światło.
Czuła że coś, że jakieś nieszczęście stać się musiało, nie wiedziała czego się domyślać, truchlała i modliła się, ażeby skutki jego Bóg odwrócić raczył.
Mieczysław zawołał Orchowskiej do siebie raz jeszcze, i przykazał żeby nikomu nie mówiono, iż on tu jest. Drzwi miały stać zamknięte dla wszystkich, oprócz jednego Martyniana.
Noc też nadchodziła szybko i nie można się było spodziewać ażeby kto szukał tu Mieczysława. On siedział i następujący list drżącą skreślił ręką.
„Dziś o godzinie piątej po południu hrabia Buller zginął z mojej ręki, a raczej z ręki Bożej, która moją słabą i niewprawną kierowała. Umierając oddał mi tę czarną obrączkę, abym ją pani wręczył. Stanąłem w obronie jej sławy i spokoju — było to moim obowiązkiem. W spadku po umarłym leży na duszy mej wspomnienie, którego nic z niej zetrzeć nie zdoła — żyć z sobą nie możemy. Dwa te miesiące próby powinny były panią przekonać żeśmy popełnili błąd, którego wina spada na mnie. Bylibyśmy nieszczęśliwi oboje. Zszedłem z drogi pracy, w słodką lecz w upakarzającą zaprzedając się niewolę. Wstyd mi czoło okrywa. Potrzebuję odpokutować błąd mój i naprawić, potrzebuję być wolnym i wrócić na drogę, z której zszedłem obłąkany. Przebacz mi pani, cokolwiek postanowisz przyjmę, rozdzielić się musiemy. Będę pracował, aby zapomnieć żem zuchwale wtargnął w świat, który nie był stworzony dla mnie, ani ja dla niego. Zapomnij pani i przebacz.“

Mieczysław.

Zapieczętowawszy list z obrączką, Mieczysław potrzebował go odesłać; nie znalazł nikogo coby się podjął tego, oprócz biednej starej Orchowskiej, która miała wziąć dorożkę, pojechać i wręczyć list służącemu. Mieczysław obrachowawszy że po odebraniu listu szukać go może będą w dawnem mieszkaniu, sam udał się zaraz do Martyniana.
On i Paczoski, powróciwszy do domu, chodzili rozprawiając pocichu o wypadku którego byli świadkami, gdy Mieczysław wszedł.
— Przepraszam cię, bracie — rzekł — na dziś musisz mi dać schronienie.
Paczoski popatrzył nań i przysunął mu krzesło.
— Do domu pan nie idzie? — spytał.
— Nie mam domu, rzekł z przyciskiem doktór, rozstaję się z żoną, popełniłem błąd, muszę mieć odwagę odpokutować go.
Głuche milczenie było jedyną odpowiedzią. Martynian nie mówiąc nic — uściskał go — a potem szepnął, chwyciwszy dłoń jego: — Mój dom jest twoim, dopóki ci tylko zdać się może, wszak jesteśmy braćmi.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak znaku interpunkcyjnego.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Jest możliwe, że zamiast wołano winno być wolano.